Rozdział XXV

Las Vegas przypomina potężny cyrk z dziesiątkami aren, na których non stop trwa widowisko. Tyle tylko, że wychodząc z cyrku rzadko kto ma kaca. Przez jakiś czas podobało mi się nawet w tym miejscu, lecz gdy obejrzałam już wszystkie przedstawienia, osiągnęłam ten punkt, w którym światła, muzyka, zgiełk i szaleńcza aktywność stają się męczące. Cztery dni to aż nadto, by się o tym przekonać.

Do Vegas dotarliśmy około południa. Nie złapaliśmy wcześniejszej kapsuły, gdyż od rana każdy z nas biegał po San Jose, załatwiając swoje sprawy. Anna, Złociutka i Burt musieli pozałatwiać wszystkie formalności związane z odebraniem pieniędzy, które zapisał im Szef, a ja chciałam wreszcie zdeponować swój czek w MasterCard. Od tego właśnie zaczęłam. Słuchałam cierpliwie dopóty, dopóki Mr. Chambers nie spytał: — Czy chce pani zlecić nam zapłacenie podatku dochodowego od wpłaconej sumy?

Podatek dochodowy? Wielkie nieba! Co znowu sugerował mi ten pajac?

— Co to ma znaczyć, Mr. Chambers? — zapytałam raczej szorstkim tonem.

— Chodzi mi o podatek dochodowy obowiązujący w Konfederacji Kalifornijskiej. Jeśli zleci nam pani jego zapłacenie — proszę, oto formularz — nasi eksperci przygotują wszystkie dokumenty, a sumę należną budżetowi odejmiemy po prostu od pani rachunku, nie zawracając pani głowy. Honorarium przez nas pobierane jest doprawdy symboliczne. W przeciwnym razie będzie pani zmuszona obliczyć wszystko sama, sama wypełnić odpowiednie dokumenty, a potem stać jeszcze w kolejce, by dokonać wpłaty.

— Nie wspominał pan o takim podatku w dniu, w którym otwierałam u was konto.

— Ależ wówczas zdeponowała pani pieniądze wygrane w Loterii Narodowej! Wszystkie one należały do pani i były absolutnie zwolnione od opodatkowania! Taki jest Demokratyczny Porządek. W tym przypadku dochody budżetu pochodzą ze sprzedaży kuponów.

— Rozumiem. A ile zarabia na tym rząd?

— Och, doprawdy, panno Baldwin! To pytanie powinna pani skierować do rządu, a nie do mnie. Jeśli złoży pani na dole dokumentu swój podpis, resztę wypełnię sam.

— Chwileczkę. Ile wynosi owo „symboliczne” honorarium? I ile wynosi ów podatek?

Opuściłam CCC Building nie deponując swojego czeku. Biedny Mr. Chambers! Wyglądało na to, iż znowu stałam się przyczyną jego udręki. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że bruiny są bardzo zdeprecjonowaną walutą (trzeba było ułożyć sporą ich gromadkę, aby zapłacić za big macka), nie sądziłam, by pięćset bruinów stanowiło „symboliczną” sumę. To więcej niż gram czystego złota — trzydzieści siedem dolarów brytkanadyjskich. Ze swoim ośmioprocentowym narzutem. MasterCard dostawała całkiem niezły szmal, udając strażnika interesów Urzędu Podatkowego.

Wcale nie byłam taka pewna, czy powinnam zapłacić ten podatek dochodowy, nawet w myśl dość dziwnych przepisów podatkowych obowiązujących w Konfederacji Kalifornijskiej. Większość swoich pieniędzy zarobiłam poza terytorium Kalifornii i nie widziałam uzasadnionej przyczyny, dla której budżet tego państwa miałby podstawę domagać się ode mnie zasilania swojej kasy. Znowu potrzebowałam konsultacji z dobrym prawnikiem.

Wróciłam do Cabana Hyat. Złociutka i Anna ciągle jeszcze były w mieście, lecz zastałam już Burta. Wiedząc, że oprócz sekcji logistycznej pracował także jakiś czas w księgowości, opowiedziałam mu o wszystkim.

— Nie jest to takie proste — odrzekł. — Wszystkie kontrakty podpisywane z naszym szefem zawierały klauzulę „dochody wolne od opodatkowania”. Aby nie mieć kłopotów z jej przestrzeganiem, w Imperium co roku płaciliśmy spore łapówki. Tutaj sprawą tą miał się zająć pan Esposito, czyli de facto Rhonda Wainwright. To ją należałoby spytać.

— Kto wie, może zdarzyłby się cud i powiedziałaby prawdę?

— Właśnie. Powinna była powiadomić Urząd Podatkowy i wnieść odpowiednie opłaty skarbowe… po negocjacjach, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Wygląda jednak na to, że zgarnęła całą forsę dla siebie, choć nikt nie wie tego na pewno i raczej nigdy się nie dowie. Tak czy owak — masz chyba przy sobie dodatkowy paszport?

— Jasne! Jak zawsze.

— W takim razie posłuż się nim. Ja to właśnie zamierzam zrobić. Dopiero gdy stąd wyjadę i zahaczę się gdzieś na stałe, zajmę się transferem swoich pieniędzy. Tymczasem niech leżą sobie spokojnie na Księżycu.

— Hmm… Wiesz, Burt, jestem przekonana, że Wainwright sporządziła sobie wykaz wszystkich lewych paszportów. Sądzisz, że na granicy nie będą nas sprawdzać?

— Nawet jeśli Wainwright ma taką listę, z pewnością nie odda jej władzom Konfederacji, zanim sama nie załatwi sobie drogi odwrotu. Wątpię, by zdążyła wytargować coś w tak krótkim czasie. Zapłać więc tylko za wszystkie przepisowe pieczątki i miej się na baczności, przechodząc na drugą stronę barierki.

To rozumiałam. Mr. Chambers musiał mnie nieźle wyprowadzić z równowagi, skoro przez jakiś czas przestałam myśleć jak kurier.

Granicę Wolnego Stanu Vegas przekroczyliśmy w Dry Lake. Kapsuła stała dokładnie tyle czasu, ile potrzeba było na otrzymanie stempla na wizie wyjazdowej. Każdy z nas używał zapasowego paszportu ze standardowymi pieczątkami wbitymi wewnątrz. Żadnych problemów. I żadnych wiz wjazdowych — władze Wolnego Stanu witały z otwartymi ramionami każdego wypłacalnego gościa.

Dziesięć minut później zatrzymaliśmy się w hotelu Dunes. Powiedziano nam, iż nasz apartament nosi nazwę „Świątynia Rozpusty”. Ciekawe, dlaczego? Lustro na suficie w sypialni oraz aspiryna i alkaprim w łazience nie wystarczały, by usprawiedliwić ową nazwę.

Umówiliśmy się, że spotkamy się przy obiedzie, po czym Burt i Anna poszli do klubo— kasyna, a Złociutka i ja — do Industrial Park. Burt również zamierzał poszukać pracy, stwierdził jednak, że musi się najpierw trochę odprężyć i zabawić. Anna nie powiedziała nic, ale myślę, iż chciała przekonać się, jak wygląda tak zwany „wielki świat”, nim osiądzie na wsi w Alabamie w charakterze babuni. Jedynie Złociutka podeszła do problemu szukania pracy ze śmiertelną powagą. Co prawda ja także zamierzałam zabrać się do tego serio, lecz najpierw musiałam przemyśleć kilka spraw.

Prawdopodobnie — a raczej z pewnością — miałam opuścić Ziemię. Szef uważał, że powinnam tak zrobić, co stanowiło wystarczający powód. Ale nie jedyny. Badania nad symptomami upadku kultur i cywilizacji, do których mnie nakłonił, zogniskowały moje myśli na sprawach, o jakich wiedziałam od dawna, nie zastanawiając się jednak nad nimi zbyt głęboko. Nigdy nie starałam się patrzeć krytycznie na kraje, przez które podróżowałam — musicie zrozumieć, że sztuczna istota ludzka, gdziekolwiek by nie była, wszędzie jest obca. Żaden kraj nigdy nie będzie „moim krajem”, po cóż więc miałabym zawracać sobie głowę jego problemami?

Szefowi udało się jednak przekonać mnie, iż cała ta planeta wraz z jej mieszkańcami zmierza ku przepaści. Ja byłam jednym z owych mieszkańców. Nie potrafiłam zmienić biegu rzeczy ani też go opóźnić. Mogłam jednak zrobić coś dla siebie. A może nie tylko dla siebie.

Emigrowanie na inną planetę nie jest tym samym, co przeprowadzenie się z miasta do miasta. Jeśli w ogóle można sobie na to pozwolić, to najwyżej jeden raz. Chyba że jest się posiadaczem bajecznej fortuny. Ja takowej niestety nie miałam, a Szef fundował mi bilet tylko w jedną stronę. Należało więc skupić się na wyborze właściwej planety, bo później mogę już nie mieć okazji do odwrotu.

Nawiasem mówiąc, ciągle dręczyła mnie myśl: gdzie jest Janet?

To Szef miał jej adres i kod. Nie ja!

To Szef miał swoją wtyczkę w policji w Winnipeg. Nie ja!

To Szef miał własną sieć Pinkertona na całej Ziemi. Nie ja!

Mogłabym próbować co jakiś czas dzwonić do domu Tormeyów. I z pewnością tak zrobię. Mogłabym pytać w ANZAC i na Uniwersytecie w Manitoba. I z pewnością zapytam. Mogłabym sprawdzać ten kod w Auckland. Tym zajmę się również.

A jeśli wszystko to nie da żadnego rezultatu? Co jeszcze mogłam zrobić? Jechać do Sydney i starać się wyciągnąć od kogoś prywatny adres profesora Farnese, bądź adres miejsca, w którym prowadzi aktualnie swe badania? Obawiam się, iż to przerastałoby moje możliwości finansowe. Nagle zostałam zmuszona uświadomić sobie fakt, że możliwość podróżowania bez trudu, którą wcześniej dawały mi pieniądze Szefa, teraz była raczej poza moim zasięgiem. Nawet wycieczka do Nowej Południowej Walii, zanim nie zostaną wznowione regularne loty SBS-ów, wydawała się beznadziejnie droga.

A może powinnam zaciągnąć się jako dziwka okrętowa na jakiś statek płynący z San Francisko gdzieś na Antypody? To byłoby i łatwe, i tanie… lecz strasznie czasochłonne. Nawet gdyby to był statek z Napędem Shipstone. Fregata żaglowa? Nie, to już z pewnością odpada.

A może by tak zatrudnić kogoś z agencji Pinkertona w Sydney? Ile oni mogą brać? Czy mogłam sobie na to pozwolić?

Nie musiało upłynąć nawet trzydzieści sześć godzin od śmierci Szefa, bym zdążyła przekonać się, jaka jest prawdziwa wartość pieniędzy. Dotychczas nie miałam okazji sprawdzenia tego na własnej skórze. Podczas misji wydawałam tyle, ile było trzeba, w Christchurch kupować musiałam jedynie prezenty, a na farmie i w Pajaro Sands nie potrzebowałam ani grosza. Pokój i łóżko do spania zapewnione miałam w kontrakcie. Wobec faktu, że nie przepadałam za alkoholem ani hazardem, miałabym odłożoną całkiem sporą sumkę, gdyby nie pozbawiła mnie jej Anita.

Fakt, że dotąd nie udało mi się poznać prawdziwego znaczenia słowa „pieniądz”, nie oznaczał jednak, bym nie potrafiła wykonać kilku prostych działań arytmetycznych bez uciekania się do pomocy terminalu. Zapłaciłam gotówką swoją część rachunku w Cabana Hyat. Posłużyłam się kartą kredytową, by kupić bilet do Las Vegas. Sporo tego było. Obliczyłam dzienny koszt pobytu w Dunes i dodałam doń wszystkie pozostałe wydatki płacone gotówką lub kartą kredytową.

Nie musiałam być finansowym geniuszem, by natychmiast zorientować się, że pokój i łóżko w hotelu pierwszej kategorii bardzo szybko pochłoną wszystko, co do grama. Nawet jeśli nie będę już wydawać absolutnie nic na podróże, ciuchy, przyjaciół itd. Quot erat demonstrandum. Musiałam natychmiast albo znaleźć jakąś pracę, albo ruszyć na podbój jakiejś nowej planety — bez możliwości powrotu.

Nagle przyszło mi do głowy podejrzenie, że Szef płacił mi znacznie więcej, niż byłam warta. Owszem, jestem dobrym kurierem; trudno o lepszego. Lecz ile tak naprawdę mógł być wart kurier? Nawet tak dobry jak ja?

Mogłam podpisać kontrakt szeregowca, a potem (byłam o tym święcie przekonana) szybko awansować na sierżanta. Nie ukrywam, iż taka perspektywa nie pociągała mnie zbytnio, lecz mogłam zostać do tego zmuszona. Nie zwykłam karmić się złudzeniami; nie potrafiłam wykonywać praktycznie żadnego cywilnego zawodu.

Co innego mnie pchało, a co innego ciągnęło. Nie chciałam sama udawać się na jakąś nieznaną planetę. Prawdę mówiąc najzwyczajniej w świecie bałam się. Straciłam rodzinę na Nowej Zelandu (o ile w ogóle była to kiedykolwiek moja rodzina), Szef odszedł, a ja czułam się jak pisklę nagle wyrzucone z gniazda. Większość moich prawdziwych przyjaciół rozpierzchła się na cztery strony świata, a tych troje, którzy byli jeszcze razem ze mną, wkrótce również miało pójść każde swoją drogą. Georgesa, Janet i lana też udało mi się stracić. Mimo tumultu i zgiełku, jaki zawsze panował w Las Vegas, poczułam się tu nagle jak Robinson Crusoe na swojej wyspie.

Chciałam, by Janet, Ian i Georges wyemigrowali razem ze mną.

Do diabła! I jeszcze ta Czarna Śmierć. Epidemia nadchodziła nieuchronnie.

Tak, wiem. Powiedziałam Szefowi, iż moje nocne przepowiednie były nonsensem. Szef powiedział natomiast, że jego analitycy przewidzieli dokładnie to samo, tyle tylko, iż według nich zaraza rozprzestrzeni się o rok później. Raczej niewielka to pociecha. Nie mogłam postąpić inaczej, jak potraktować swoją prognozę serio. Musiałam więc też ostrzec Tormeyów.

Nie oczekiwałam, by ich to nazbyt przeraziło. Nie sądzę, by w ogóle cokolwiek było w stanie naprawdę przerazić tych troje. Chciałam im jednak powiedzieć: „Jeśli nie chcecie wyemigrować razem ze mną, potraktujcie przynajmniej moje ostrzeżenie na tyle serio, by trzymać się z dala od wielkich miast. A jeśli będziecie mogli dostać szczepionkę, skorzystajcie z okazji”.

Industrial Park znajdował się przy drodze do Zapory Hoovera. Tam też mieściła się Giełda Pracy. W Vegas nie wolno używać energobili w granicach miasta, za to wszędzie są deptaki. Jeden z nich prowadzi właśnie do Industrial Park. Idąc dalej w kierunku zapory i Kamiennego Miasta, mija się linię metra, którą dojeżdżają do pracy pracownicy Zespołu Silników Pomocniczych. Zamierzałam kiedyś skorzystać z niej, gdyż Shipstone „Dolina Śmierci” dzierżawił pas pustyni pomiędzy Las Vegas a Kamiennym Miastem pod stację załadunku. Chciałam się jej bliżej przyjrzeć.

Czy możliwe, że to właśnie korporacja Shipstone stała za wydarzeniami Czerwonego Czwartku? Nie widziałam żadnego powodu, by tak miało być. A jednak musiał za tym stać ktoś równie potężny, kogo moc w ciągu jednej tylko nocy położyła się cieniem na całej planecie i sięgnęła w kosmos aż po Ceres. Niewiele było takich korporacji. A może bajecznie bogaty człowiek lub grupa takich ludzi? Lista tak bogatych ludzi również nie była zbyt długa. Zatem kto? Prawdopodobnie jedyną znaną mi osobą mogącą odpowiedzieć na to pytanie był Szef. Ale Szef umarł. Zawsze się z nim spierałam, lecz tylko do niego mogłam się zwrócić, jeśli czegoś nie rozumiałam. Dopiero teraz, gdy odebrano mi tę możliwość, pojęłam, jak wiele mu zawdzięczałam.

Giełda Pracy była długą promenadą przekrytą szklaną kopułą. Można tam było znaleźć zarówno luksusowe biura „Wall Street Journal”, jak i harcerzyków, którzy całe swoje biura nosili pod kapeluszem, nigdy nie siadali, a swoje usta zamykali niezmiernie rzadko. Wszędzie pełno było szyldów i reklam, a tłok panował od rana do wieczora. Od dolnego Vicksburga miejsce to różniło się w zasadzie jedynie zapachem, który tutaj wydawał się znacznie przyjemniejszy.

Przedstawicielstwa militarnych i quasi-militarnych kompanii stłoczone były na wschodnim krańcu. Złociutka chodziła od jednego do drugiego, zostawiając swoje nazwisko i kopię referencji, a ja dreptałam za nią, jednak bez zbytniego zainteresowania. Aby wydrukować te kopie, zatrzymałyśmy się w mieście, więc przy okazji Złociutka załatwiła sobie w Urzędzie Pocztowym adres korespondencyjny. Mnie też do tego skłoniła.

— Piętaszku — powiedziała — jeśli zostaniemy tu dłużej niż dzień lub dwa, wyprowadzam się z Dunes. Pewnie zauważyłaś, ile płacimy za pokój? To bardzo miłe miejsce, lecz łóżko sprzedają ci co dzień od nowa. To nie na moją kieszeń…

— Na moją także nie.

Zapłaciłyśmy więc za tymczasowy adres, a ja zapamiętałam, by przy najbliższej okazji powiadomić o tym Glorię Tomosawa. I nagle odkryłam, że dało mi to coś w rodzaju poczucia bezpieczeństwa. Nie była to nawet malutka chata, nawet szałas… ale miałyśmy adres, który nie mógł po prostu zniknąć, wyparować. Istniałyśmy dla reszty świata — czasami dobrze jest zdać sobie z tego sprawę.

Tego popołudnia Złociutka nie znalazła pracy. Nie wyglądała jednak na rozczarowaną.

— Nie toczy się teraz żadna wojna, to wszystko — stwierdziła po prostu. — Ale pokój nigdy nie trwa dłużej niż miesiąc, lub co najwyżej dwa. A potem znowu zaczną poszukiwać najemników. Wówczas moje nazwisko będzie jednym z pierwszych na listach ofert. Tymczasem podpiszę umowę z magistratem i podejmę jakieś tymczasowe zajęcie. Pielęgniarce głód nigdy nie zajrzy w oczy, Piętaszku. Już co najmniej od wieku brakuje chętnych do podawania basenu i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja ta miała ulec zmianie.

Następne biuro, do którego zajrzałyśmy, było przedstawicielstwem Royer’s Rectifiers, Caesar’s Column i Grim Reapers — samych doborowych oddziałów o światowej reputacji.

— A ty? — zwrócił się do mnie agent werbunkowy, gdy Złociutka złożyła już swoją ofertę. — Też jesteś wykwalifikowaną pielęgniarką?

— Nie — odrzekłam. — Jestem kurierem.

— Nie jest to zbyt poszukiwana specjalność. Większość zespołów korzysta z poczty ekspresowej, jeśli nie działają terminale.

Poczułam się trochę dotknięta. A przecież Szef ostrzegał mnie przed tym.

— Należę do elity — odparowałam. — Potrafię dotrzeć wszędzie… a to, co przenoszę, dostarczam zawsze tam, gdzie trzeba. Szczególnie w takie miejsca, w których do listonoszy się strzela.

— To prawda — wtrąciła Złociutka. — Ona nie przesadza.

— A jednak twój telent nikomu nie jest potrzebny. Potrafisz coś jeszcze?

Nie powinnam się przechwalać.

— Wybierz broń, którą potrafisz się posługiwać najlepiej, i zadzwoń do wdowy po sobie, a pokażę ci, co jeszcze potrafię.

— Posłuchaj, cwaniaro: nie mogę się z tobą zabawić, bo nie wolno mi zamknąć tego biura. Albo więc rozmawiamy poważnie, albo ty wychodzisz. Chcesz, żeby wciągnąć cię na listę? To odpowiadaj na pytania, a nie pajacuj.

— Wybacz, szefie. Niepotrzebnie się uniosłam. W porządku, jestem elitarnym kurierem. Jeśli coś przenoszę, zawsze dociera to do miejsca przeznaczenia. Ale nie jestem tania. Co do innych umiejętności… to chyba jasne, że muszę być najlepsza; tak z bronią w ręku, jak i bez niej. Powtarzam raz jeszcze: zawsze wykonuję zadanie. Możesz też zapisać mnie jako zwykłego najemnika, lecz tego typu kontrakt podpiszę tylko wtedy, gdy stawka będzie odpowiednio wysoka. Szczerze mówiąc wolałabym jednak nadal zostać kurierem.

Wystukał coś na klawiaturze terminalu.

— W porządku. Nie miej jednak zbyt wielkich nadziei. Ludzie, dla których pracuję, nie zwykli posługiwać się kurierami… chyba że na polu bitwy.

— To też potrafię. To, co mam dostarczyć, zawsze dociera na miejsce.

— O ile w międzyczasie nie zostaniesz zabita — wyszczerzył zęby. — O wiele bardziej prawdopodobne, że użyją psaartefakta. Słuchaj, złotko, cywilne korporacje bardziej potrzebują ludzi takich jak ty. Dlaczego nie spróbujesz w którejś z nich? Wszystkie większe mają tu swoje przedstawicielstwa. I znacznie więcej pieniędzy.

Podziękowałam mu za radę i wyszłyśmy. Złociutka namówiła mnie, bym zaszła do lokalnego urzędu pocztowego i wydrukowała kopie swoich referencji oraz ofertę. Zamierzałam opuścić nieco żądaną stawkę, będąc pewna, iż Szef faworyzował mnie, lecz Złociutka nie pozwoliła mi tego zrobić.

— Podnieś ją. To twoja najlepsza szansa. Oddział, który będzie cię potrzebował, zapłaci bez zmrużenia powiek lub w najgorszym przypadku będzie próbował się targować. Ale obniżać cenę samemu? Posłuchaj, moja droga: na tym rynku nikt nie kupuje, jeśli nie stać go na towar najlepszej jakości.

Wysłałam też po jednej ofercie do każdego z ponadnarodowych koncernów. Prawdę mówiąc nie oczekiwałam żadnych odpowiedzi, lecz jeśli ktoś tam potrzebował najlepszego kuriera na świecie, powinien uważnie przyjrzeć się moim referencjom.

Gdy zaczęto zamykać biura, wróciłyśmy szybko do hotelu, by nie spóźnić się na umówione spotkanie. Znaleźliśmy oboje — Annę i Burta — nieco wstawionych. Nie byli pijani, lecz w ich ruchach widać było spore podniecenie, choć starali się nad nim zapanować.

Burt wstał, przybrał sceniczną pozę i rzekł iście królewskim tonem: — Moje panie, patrzcie na mnie i podziwiajcie mnie. Jestem wielkim człowiekiem…

— Jesteś zalany.

— To też, Piętaszku, mój… oouupp… skarbie. Ale stoi przed tobą człowiek, który… oouupp… zozbankował bink w Monte Carlo. Jestem geniuszem. Fantastycznym, autentycznym, fiiinansowym geeeniuszem. Można mnie dotknąć.

Zamierzałam dotknąć go nieco później, ale jeszcze tej samej nocy.

— Anno, czy to prawda? Czy Burt naprawdę rozbił bank?

— Nie, lecz z pewnością niewiele mu brakowało. — Przerwała, by cichutko czknąć, zasłoniwszy usta. — Przepraszam. Zostawiliśmy tutaj parę groszy, po czym poszliśmy poszukać szczęścia do Flamingo. Weszliśmy tam parę minut po trzeciej. Przy samym wejściu jest jednoręki bandyta; jedno pociągnięcie i wyczyściliśmy kasę. Tuż obok była sala z ruletą, więc Burt postawił całą wygraną na podwójne zero…

— Był pijany — stwierdziła Złociutka.

— Wypraszam sobie. Jestem geeeniuszem!

— I jedno, i drugie — powiedziała Anna. — Wypadło podwójne zero. Wszystko, co wygrał — a była to już spora gromadka czarnych żetonów — postawił na czarne. Trafił. Ponowił i znowu trafił. Przesunął na czerwone i jeszcze raz trafił. Kiedy postawił wszystko na małe parzyste, krupier posłał po kierownika sali. Burt szedł już na złamanie, lecz ten gość zlimitował go do pięciu tysięcy bucków.

— Gestapowcy! Kmiecie! Prostaki! Lokaje! Nie ma prawdziwego sportowca w całym tym ich zasranym kasynie. Zabrałem więc pieniądze i poszliśmy wydawać je gdzie indziej.

— I straciłeś wszystko co do grosza.

— Złooociutka, moja staaara przyjaciółko… nie okazujesz szacunku należnego mej osooobie.

— Może i straciłby, lecz zadbałam o to, by zastosował się do rady dyrektora. W obstawie sześciu goryli poszliśmy prosto do biura Lucky Strike State Bank w ich kasynie i zdeponowaliśmy tam całą wygraną. W przeciwnym razie nie pozwoliłabym mu wyjść. Wyobraźcie sobie wstawionego faceta niosącego pół miliona bucków gotówką z Flamingo do Dunes. Nie doszedłby żywy nawet do najbliższego skrzyżowania.

— Absurd! Las Vegas jest najspokojniejszym miastem spośród wszystkich amerykańskich miast, a jego obywatele to najbardziej praworządni Amerykanie. Anno, moja jedyna prawdziwa miłości, jesteś… oouupp!… pardon, jesteś apodyktyczną i kapryśną kobietą. Taką, co wszystkich chce trzymać pod swoim pantoflem. Nie powinienem żenić się z tobą nawet wówczas, gdy będziesz mnie o to błagała na oouupp! pardon, kolanach. Powinienem natomiast najpierw zamknąć cię w komórce, bić i karmić skórkami od chleba, żebyś spokorniała.

— Oczywiście, oczywiście, mój drogi. Ale teraz nakarmisz nas wszystkie. Kawiorem i truflami.

— I napoję szampanem. Piętaszku, Złociutka, moje drogie panie. Czy zechcecie uczcić razem ze mną mój finansowy geniusz? Jeśli tak, zapraszam na libację z kawiorem, bażantem, truflami i szampanem oraz przepięknymi girlsami z pióropuszami ze strusich piór w tym, no…

— Tak — wyraziłam szybko zgodę.

— Tak — zawtórowała mi Złociutka — zanim nie zmienisz zdania. Anno, czy powiedziałaś „pół miliona bucków”?

— Burt, pokaż im.

Burt pokazał nam nową książeczkę czekową i pozwolił nawet zajrzeć do środka, sam drapiąc się po brzuchu i wyglądając na zadowolonego z siebie. Bk 504,000. Ponad pół miliona w najtwardszej walucie Ameryki Pomocnej. Sporo ponad trzydzieści jeden kilo czystego złota. Uff, ja też nie chciałabym przenosić takiej fury pieniędzy nawet na drugą stronę ulicy. Nie w gotówce, nawet przy pomocy taczek. Przecież to prawie połowa tego, co sama ważę. Książeczka czekowa była zdecydowanie poręczniejsza.

Tak, zamierzałam napić się z Burtem szampana.

Zrobiliśmy to w kabarecie przy Stardust. Burt wiedział, jaki napiwek dać szefowi kelnerów, by dostać okrągłą lożę tuż przy scenie. Otworzyliśmy szampana i zjedliśmy świetny obiad, którego główne danie stanowiła kura figurująca w menu jako „bażant”. Girlsy były rzeczywiście młode, śliczne i wesołe; pachniało też od nich świeżą kąpielą. Swój występ miało też kilku półnagich młodzieńców z ogromnymi muskularni, byśmy także my — kobiety — mogły nasycić wzrok. Mnie jednak nie podobali się ani trochę. Przede wszystkim zalatywało od nich potem, a w dodatku najwyraźniej zainteresowani byli bardziej sobą nawzajem niż kobietami na sali. Oczywiście to ich sprawa, lecz wolałam zdecydowanie girlsy.

Mieli tam również pierwszorzędnego prestidigitatora, który wyczarowywał z powietrza gołębie w taki sam sposób, w jaki inni wyczarowywują czasem monety. Uwielbiam iluzjonistów, bo nie mam pojęcia, jak robią swoje sztuczki. Dlatego też zawsze gapię się na nich z otwartymi ustami.

Ten jednak zrobił coś takiego, co musiało wymagać paktu z samym Diabłem. W pewnym momencie poprosił, by jedna z girls zastąpiła jego asystentkę. Asystentka nie była rozebrana, za to ta dziewczyna miała na sobie tylko buty i kapelusz. Jedyną ozdobą pomiędzy nimi był gustowny makijaż i szeroki, szczery uśmiech.

Magik zaczął wyjmować z niej gołębie. Całe mnóstwo.

Nie wierzyłam własnym oczom. Do teraz nie wierzę w to, co widziałam. Ona nie miała nawet tyle miejsca wewnątrz własnego ciała, by je wszystkie pomieścić. Nie, to nie mogło się zdarzyć.

Zamierzam jednak wrócić tam kiedyś i przyjrzeć się pokazowi z innego miejsca. Jak on mógł to zrobić?!

Kiedy zlądowaliśmy z powrotem w Dunes, Złociutka zaproponowała, byśmy złapali jeszcze ostatnie przedstawienie w tutejszym klubie. Anna chciała jednak pójść już do łóżka. Postanowiłam posiedzieć jeszcze razem ze Złociutka. Burt powiedział, żebyśmy trzymały dla niego miejsce i że wróci natychmiast, gdy tylko odprowadzi Annę na górę.

Nie wrócił jednak. Gdy weszłyśmy do apartamentu, nie byłam specjalnie zdziwiona faktem, że drzwi do sypialni zastałyśmy zamknięte od wewnątrz. Jeszcze przed obiadem mój nos powiedział mi, iż mało prawdopodobne jest, by Burt zechciał koić moje stargane nerwy drugą noc z rzędu. Nie powiem jednak, żebym miała mu to za złe. Był ze mną wtedy, kiedy tego potrzebowałam najbardziej.

Przyszło mi na myśli, że nos Złociutkiej trochę ją zawiódł, choć prawdę mówiąc nie wydawała się rozczarowana. Po prostu położyłyśmy się razem na rozłożonej kanapie, poplotkowałyśmy jeszcze trochę na temat tego szarlatana i jego gołębi, po czym obie zasnęłyśmy. Złociutka zachrapała cichutko, gdy odwracałam się do niej plecami.

Następnego ranka ponownie obudziła mnie Anna, lecz tym razem nie udawała już opanowania; wręcz promieniowała szczęściem.

— Dzień dobry, moje drogie. Wstawajcie, idźcie się wysiusiać i umyć ząbki. Burt właśnie wychodzi z łazienki, więc nie guzdrajcie się. Zaraz będzie śniadanie.

Gdzieś tak pomiędzy drugą a trzecią filiżanką herbaty Burt chrząknął cichutko, patrząc na Annę.

— No, kochanie?

— Sądzisz, że powinnam?

— Nie ma na co czekać, skarbie.

— No dobrze. Piętaszku, Złociutka… mamy nadzieję, iż poświęcicie nam trochę czasu tego ranka. Kochamy was obie i chcielibyśmy prosić, byście były świadkami na naszym ślubie.

Najpierw obie zbaraniałyśmy, a potem rzuciłyśmy się im na szyje, ściskając i obcałowując oboje. W moim przypadku radość była szczera, zaskoczenie natomiast — udawane. Co do Złociutkiej obawiałam się, że mogło być odwrotnie, lecz zachowałam swoje domysły dla siebie.

Złociutka i ja wyszłyśmy kupić kwiaty, umawiając się na spotkanie z narzeczonymi w Kaplicy Ślubów Gretna Green. Muszę przyznać, iż kamień spadł mi z serca, gdy przekonałam się, że Złociutka była tak samo szczęśliwa z powodu ich decyzji, jak szczęśliwa byłam ja.

— Będą do siebie idealnie pasować — powiedziała do mnie. — Nigdy nie popierałam pomysłu Anny zostania babcią i niańczenia wnucząt. Dla niej byłby to rodzaj samobójstwa. — Po chwili dodała, patrząc na mnie ostrożnie: — Mam nadzieję, że nie krzywisz z tego powodu nosa?

— Co takiego? Ja?! — Tym razem moje zdumienie było najszczersze pod Słońcem. — Niby dlaczego miałabym go krzywić?

— No… przecież Burt spał z tobą zaledwie poprzedniej nocy. Tej nocy spał już z Anną, a dzisiaj się z nią żeni. Niektóre kobiety mogłyby poczuć się głęboko urażone.

— Wielkie nieba! A to niby dlaczego? Przecież nie jestem w Burcie zakochana. Owszem, kocham go za to, że jest jednym z was, którzyście uratowali mi życie pewnej burzliwej nocy. Poszłam z nim do łóżka, bo chciałam wyrazić mu swoją wdzięczność. Poza tym po prostu chciałam. Zresztą on również był dla mnie bardzo czuły, i to właśnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Lecz to jeszcze nie powód, by oczekiwać, że spędzi ze mną wszystkie pozostałe noce, albo choćby tylko następną.

— Masz w zupełności rację, Piętaszku, jednak niewiele kobiet w twoim wieku potrafi myśleć tak prostolinijnie.

— Chyba trochę przesadzasz. Przecież to takie normalne! Ty wszak również nie czujesz się urażona, choć układ był dokładnie taki sam.

— Nie bardzo rozumiem. Co masz na myśli?

— Dokładnie to samo, co powiedziałaś przed chwilą o mnie. Poprzedniej nocy Anna spała z tobą, dzisiejszej natomiast — z nim. Nie wydaje się jednak, byś czuła do niej o to żal.

— A powinnam?

— Nie. Ale dostrzegasz chyba analogię? — (Złociutka, proszę cię, nie bierz mnie za idiotkę! Nie tylko widziałam twoją twarz, ale czułam też twój zapach.) — Prawdę mówiąc zaskoczyłaś mnie nieco. Nie przypuszczałam, że masz tego typu skłonności. Naturalnie wiedziałam, iż ma je Anna. Ona też mnie zaskoczyła, idąc do łóżka z Burtem. Jeszcze tydzień temu do głowy by mi nie przyszło, że kiedykolwiek była mężatką i że ma nawet dzieci.

— No tak. Sądzę, iż rzeczywiście mogło to tak wyglądać. Ale to jedynie pozory. Anna i ja kochamy się od lat i niekiedy wyrażamy to w łóżku. Nie jesteśmy jednak w sobie „zakochane”. Każda z nas ma większe skłonności do mężczyzn; bez względu na to, jakie wrażenie odniosłaś wczoraj rano. Nie masz pojęcia, jak się cieszyłam, kiedy Anna praktycznie wyrwała Burta z twoich ramion. Fakt, trochę martwiłam się o ciebie, ale niezbyt mocno — wokół ciebie zawsze snuje się stado wygłodniałych samców, podczas gdy w przypadku Anny rzecz ma się zgoła odmiennie. Stąd moja radość. Nie marzyłam nawet, że to skończy się małżeństwem. Przecież to cudownie! Ale otóż i Złota Orchidea. Co kupujemy?

— Zaczekaj chwilę. — Zatrzymałam ją tuż przed wejściem. — Złociutka… Jest taki ktoś, kto narażając własne życie dotarł aż do mojego łóżka na farmie i wytargał mnie stamtąd na własnych plecach.

Złociutka wyglądała na zmieszaną.

— Ktoś o wiele za dużo gada.

— Powinnam była powiedzieć to o wiele wcześniej. Kocham cię. Bardziej niż Burta, bo dłużej. Nie chcę poślubić jego, nie potrafiłabym poślubić ciebie. Po prostu kocham cię. W porządku.

Загрузка...