Miałam rację.
Nie chcę odbierać Georgesa Janet. Cieszyłabym się jednak, mogąc mu kiedyś urodzić dziecko. Nie rozumiem, dlaczego nie zrobiła tego jeszcze Janet.
Kilka razy budziła mnie jakaś cudowna woń. Gdy otworzyłam wreszcie oczy, Georges rozładowywał właśnie automatycznego kelnera.
— Masz dokładnie dwadzieścia sekund, by wziąć prysznic — powiedział, widząc, że już nie śpię. — Nie chcesz chyba jeść zimnej zupy? Śniadanie jadłaś już w zasadzie w środku nocy, teraz więc zjesz wczesny lunch.
To była prawda. Rzadko kto jada na śniadanie homary, choć ja nie miałam nic przeciwko temu. Wcześniej jednak podano płatki kukurydziane z pokrojonymi w plasterki suszonymi bananami oraz delikatne, kruche pieczywo przekładane świeżą, zieloną sałatą. Obok pojawiły się dwie filiżanki gorącej kawy zbożowej z odrobiną francuskiej brandy. Georges był nie tylko cudownym kucharzem, ale również uroczym łakomczuchem. Potrafił w dodatku sprawić, by sztuczna istota ludzka uwierzyła w swoje człowieczeństwo.
Zastanawiało mnie, jak się to dzieje, że wszyscy troje: Janet, Georges i Ian są tacy szczupli. O tym, że nie stosują żadnej idiotycznej diety, ani tym bardziej żadnych masochistycznych ćwiczeń, przekonana byłam niemalże w stu procentach. Pewien terapeuta powiedział mi kiedyś, iż jedyne naprawdę potrzebne i skuteczne ćwiczenia powinno się uprawiać w łóżku. Czyżby to było to?
Sielankową atmosferę przerwał serwis informacyjny lokalnej stacji telewizyjnej. Międzynarodowy korytarz komunikacyjny został zamknięty. Istniała co prawda możliwość dotarcia do Deseret przez Portland, nie było jednak żadnej gwarancji, że linia SLC Omaha— Gary będzie nadal czynna. Wychodziło na to, iż jedyną ważną międzynarodową trasą, po której regularnie kursowały jeszcze kapsuły kolei magnetycznej, była linia San Diego — Dallas — Vicksburg — Atlanta. Dostanie się do San Diego nie powinno nastręczyć większych trudności; pomiędzy Bellingham a La Jol la linia była czynna bez wątpienia. Vicksburg jednak nie leży jeszcze w Imperium Chicago. To jedynie niewielki port rzeczny, z którego każdy, kto ma wystarczająco dużo gotówki i cierpliwości, może zostać do Imperium przeszmuglowany.
Próbowałam połączyć się z Szefem. Po czterdziestu minutach myślałam już o syntetycznym głosie to samo, co zwykli ludzie myślą na temat istot mojego pokroju. Kto do licha wpadł na pomysł zaprogramowania komputerom „grzeczności”? Nie przeczę, że pojedyncze: „Dziękuję za cierpliwość” może uspokoić nieco nerwy. Trzy razy z rzędu uświadamiają jednak klientowi, że mówi do niego tylko maszyna. A czterdzieści minut wysłuchiwania wciąż tego samego, bezbarwnego paplania może wystawić na ciężką próbę nawet cierpliwość hinduskiego guru.
Nigdy nie wydusiłabym z tego cholernego terminalu, że połączenie z Imperium Chicago jest po prostu niemożliwe do osiągnięcia. Przeklęte klawiszowe monstrum nie znało słówka „nie”. Zaprogramowane zostało tak, by być uprzejme i grzeczne. Teraz jednak wolałabym, gdyby po szeregu bezskutecznych prób z głośnika wydobyło się wreszcie: „Nie nudź, siostrzyczko, i odpieprz się”.
Zrezygnowana usiłowałam wywołać kod urzędu pocztowego w Bellingham. Miałam nikłą nadzieję dowiedzieć się czegoś na temat możliwości wysłania do Imperium telegramu. Czarujący głos przypomniał mi, bym nie wysyłała kartek z życzeniami bożonarodzeniowymi w ostatniej chwili. Biorąc pod uwagę fakt, iż do świąt zostało niewiele ponad pół roku, byłam za tę radę niezmiernie wdzięczna.
Spróbowałam ponownie; na ekranie pojawiła się jakaś jędza i zrugała mnie za używanie zastrzeżonego kodu.
Za trzecim razem udało mi się połączyć z działem obsługi klientów firmy Macy.
— Wszyscynasipomocnicysąwtejchwilizajęci. Proszęczekać. Dziękujęzacierpliwość — usłyszałam w głośniku.
Nie czekałam.
Nie chciałam już nigdzie dzwonić.
Nie chciałam wysyłać żadnych telegramów.
Chciałam tylko zameldować się Szefowi osobiście. Do tego jednak potrzebowałam gotówki. Terminal z uprzedzającą grzecznością poinformował mnie, że lokalne przedstawicielstwo MasterCard znajduje się w biurowcu Trans-America Corporation. Nie miałam innego wyjścia. Wystukałam na klawiaturze kod. Słodki głosik — nagrany na taśmę, nie syntetyczny — powiedział: — Dziękujemy, że zwracasz się do towarzystwa MasterCard. Informujemy, że w celu usprawnienia obsługi milionów klientów zadowolonych z naszych usług wszystkie nasze lokalne przedstawicielstwa z terenu Konfederacji Kalifornijskiej połączone zostały w jedno Biuro Centralne z siedzibą w San Jose. Aby uzyskać szybkie połączenie, prosimy posługiwać się wolnym od opłat za połączenia międzymiastowe kodem umieszczonym na Państwa kartach MasterCard.
Ten sam głos poinformował jeszcze, jak włożyć kartę w szczelinę czytnika.
Miałam już naprawdę dosyć. Moja karta, wydana w Saint Louis, nie była wyposażona w kod San Jose, tylko w kod Banku Imperialnego w Saint Louis. Spróbowałam się nim posłużyć, jednak bez większej nadziei na sukces.
Terminal połączył mnie z redakcją Głosu Katolickiego.
Podczas gdy komputer uczył mnie pokory, Georges czytał sportowe wydanie Los Angeles Times i czekał, aż skończę maltretować klawiaturę. W końcu uznałam wyższość maszyny i odwróciłam się do niego.
— Georges — spytałam — co piszą w porannych gazetach na temat stanu wyjątkowego?
— Jakiego stanu wyjątkowego?
— Daj spokój, nie mam ochoty na żarty.
— Moja droga, w Konfederacji Kalifornijskiej nie obowiązuje żaden stan wyjątkowy. Jedynym doniesieniem, jakim redakcja L.A. Times ośmieliła się niepokoić swoich czytelników, jest notatka zamieszczona przez Klub Sierra, którego członkowie ostrzegają, że niektóre gatunki Rhus Diversiloba zagrożone są całkowitym wyginięciem. Jest też wzmianka o mającej się po południu odbyć demonstracji przeciwko Draw Chemical. Ani słówka o sytuacji na froncie zachodnim.
Zmarszczyłam czoło, usiłując coś sobie przypomnieć.
— Mało wiem o polityce, jaką prowadzi Kalifornia…
— Kochana! Na ten temat nikt nie wie zbyt wiele, nie wyłączając kalifornijskich polityków.
— …ale wydaje mi się, że słyszałam jakieś informacje o kilku czy kilkunastu zamachach na co niektóre ważniejsze osobistości z tutejszych kręgów rządowych. Czyżby to były fałszywe plotki albo jakaś mistyfikacja? O ile się nie mylę, minęło najwyżej trzydzieści pięć godzin.
— Owszem, znalazłem parę nekrologów kilku prominentów, o których wspominano w doniesieniach dwa dni temu. Żaden z nich nie był jednak ofiarą zamachu. Jeden został przypadkowo postrzelony w czasie polowania. Kolejny zmarł wskutek przewlekłej choroby. Następny zginął w nieszczęśliwym wypadku, któremu uległ jego prywatny energobil. Prokurator Generalny wszczął ponoć w tej sprawie śledztwo. Tylko że, o ile mnie pamięć nie myli, jeszcze w domu słyszałem, iż Prokurator Generalny Konfederacji Kalifornijskiej został zamordowany.
— Georges, o co tu chodzi?
— Nie wiem, Piętaszku. Myślę jednak, że najrozsądniej będzie nie okazywać zbytniej dociekliwości.
— Nie zamierzam niczego dociekać. Nie interesuje mnie polityka. Chcę tylko dostać się do Imperium Chicago tak szybko, jak tylko to możliwe. Lecz by się tam dostać, potrzebuję gotówki, bo bez względu na to, co piszą w Los Angeles Times, granica jest z pewnością zamknięta. Karty kredytowej Janet użyję tylko w ostateczności, i tak poważnie nadszarpnęłam już stan jej konta. Natomiast chcąc mieć jakąkolwiek szansę skorzystania z własnej karty, muszę najpierw dotrzeć do San Jose. Chcesz tam jechać ze mną, czy wracasz do domu?
— Pani, mój los składam w twoje ręce. Wskaż mi tylko drogę do San Jose. Właściwie dlaczegóż nie miałbym pojechać z tobą aż do Imperium? Czyż nie sądzisz, że twój pracodawca mógłby wykorzystać także mój skromny talent? Nie mogę teraz wrócić do Manitoba z przyczyn, które oboje dobrze znamy.
— Georges, nie miałabym nic przeciwko temu, byś jechał razem ze mną, ale zrozum, że granica jest zamknięta. Niewykluczone, iż będę zmuszona zamienić się w ducha i przenikać przez ściany. Między innymi w tym zakresie zostałam wyszkolona, więc dam sobie radę; jednak pod warunkiem, że będę sama. Co więcej, nie wiemy, jak naprawdę przedstawia się sytuacja wewnątrz Imperium, choć z doniesień można przypuszczać, że raczej niewesoło. Po przekroczeniu granicy może się okazać, iż będę musiała dbać przede wszystkim o to, aby pozostać przy życiu. Tego również zostałam nauczona.
— A ja byłbym dla ciebie jedynie kulą u nogi. Czy to chcesz mi powiedzieć?
— Och, Georges, nie chciałam cię urazić. Posłuchaj: zaraz, gdy tylko dotrę na miejsce, dam ci znać. Tutaj, do domu, czy też dokądkolwiek, gdzie się zatrzymasz. Jeśli będzie jakiś bezpieczny sposób, by sprowadzić cię do Imperium — użyję go. („Georges miałby poprosić Szefa o pracę? Wykluczone! Chociaż… Szef może potrzebować doświadczonego inżyniera— genetyka. Nie znałam co prawda jego potrzeb poza tą małą działką, którą sama się zajmowałam, ale kto wie…”) — Chciałbyś naprawdę porozmawiać z moim szefem w sprawie pracy? Przecież ja nawet nie mam pojęcia, jak mu to powiedzieć.
Georges uśmiechnął się do mnie w taki sam sposób, w jaki ja uśmiecham się do celników oglądających fotografię w moim paszporcie.
— A ja to niby skąd miałbym wiedzieć? O twoim pracodawcy wiadomo mi jedynie tyle, że nie jesteś skłonna do rozmowy na jego temat i że pozwala sobie on używać kogoś takiego jak ty w charakterze gońca, kuriera czy Bóg wie czego jeszcze. Potrafię jednak lepiej niż kto inny ocenić, ile pieniędzy musiano włożyć, by cię stworzyć i wyszkolić. Mogę zatem również bez trudu odgadnąć, jaką cenę musiał zapłacić ktoś, kto cię wynajął.
— Nikt mnie nie wynajął. Jestem Wolną Osobą.
— W takim razie kosztujesz swojego szefa znacznie więcej, niż przypuszczałem. Na temat tego, ile, mogę jedynie snuć domysły. Ale nie przejmuj się, nie będę dociekliwy. Pytałaś, czy mówię serio. Zaraz zapoznam cię z moim curriculum vitae. Jeśli człowiek, który cię zatrudnia, znajdzie w nim coś interesującego, bez wątpienia da mi o tym znać. Teraz jednak porozmawiajmy o pieniądzach. Nie ma potrzeby martwić się o „nadszarpnięcie” konta Janet. Moja żona jest na tyle bogata, że nawet cała armia Piętaszków nie byłaby w stanie jej zrujnować. Poza tym nie przywiązuje do pieniędzy żadnej wagi. Ja jednak również mogę zaopatrzyć cię w taką ilość gotówki, jakiej tylko zapragniesz, i to z mojego własnego konta. Płacąc rachunki za kolację, śniadanie i pokój, zdążyłem przekonać się, że wszystkie trzy moje karty — Maple Leaf, Credit Quebec i American Express — są tu bez zastrzeżeń honorowane. Spróbuj zatem zrujnować mnie, moja droga.
— Wolałabym jednak korzystać z własnych pieniędzy. Najlepiej zrobimy, jeśli pojedziemy razem do San Jose. Jeśli również tam moja karta okaże się bezużytecznym kawałkiem plastiku, wówczas chętnie pożyczę jedną z twoich. Pieniądze i kartę oddam ci przy pierwszej sposobności.
Gdy to powiedziałam, nagle przyszło mi do głowy, czy nie poprosić Georgesa, żeby podjął gotówkę z konta porucznika Dickeya. Kobiecie raczej nie wypada wymachiwać przed nosem urzędnika bankowego kartą kredytową należącą do mężczyzny. Płacić za cokolwiek wsuwając kartę w szczelinę czytnika i podjąć na tę samą kartę większą ilość gotówki to dwie zupełnie różne sprawy.
— Nie ma mowy o żadnym zwrocie. Mówiłem ci już, że jestem na zawsze twoim dłużnikiem.
— Masz na myśli ostatnią noc?
— Chociażby. Zachowałaś się bardzo stosownie.
— Och! — udałam rozczarowaną.
Georges przestał się uśmiechać.
— Wolałabyś, żebym powiedział „niestosownie”?
— Dosyć tego, Georges — syknęłam. — Rozbieraj się. Idziemy z powrotem do łóżka. Nie wyjdziesz stamtąd żywy, ale zanim umrzesz, będziesz cierpiał. Dopiero gdy zaczniesz błagać o litość, skręcę ci kark w trzech miejscach. Odechce ci się tego „stosownie” i „niestosownie”.
Georges wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i zaczął rozpinać koszulę.
— Przestań, wariacie — powiedziałam. — Lepiej chodź tu i pocałuj mnie. W ten sposób nigdy stąd nie wyjedziemy.
Podróż do San Jose zajęła nam prawie tyle samo czasu, co podróż z Winnipeg do Vancouver. Na szczęście tym razem było gdzie usiąść. Gdy wysiedliśmy z kapsuły, zaczęłam z zainteresowaniem rozglądać się wokół. Nigdy jeszcze nie byłam w stolicy Konfederacji Kalifornijskiej.
Pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, była niewiarygodna wprost liczba kręcących się wszędzie energobili. Większość z nich stanowiły taksówki. Nie znam żadnego innego miasta, które dopuściłoby do takiego tłoku w swojej przestrzeni powietrznej. Ulice również roiły się od powozów, ale one stawały przynajmniej na chodnikach odgrodzonych od jezdni wysokimi, metalowymi barierkami. Natomiast tego latającego draństwa pełno było wszędzie. Obawiam się, że w Kantonie mniej jest rowerów, niż tu energobili.
Drugą rzeczą, jaka natychmiast daje się zauważyć, jest specyficzny nastrój panujący wokół. Dopiero tutaj zrozumiałam porzekadło: „Tysiąc wiosek to nie to samo, co jedno miasto”.
Istnienia San Jose nie usprawiedliwiają żadne inne racje z wyjątkiem politycznych. Ale w Kalifornii polityką zajmują się praktycznie wszyscy. Panuje tu absolutna, bezwzględna, niepohamowana i posunięta do granic absurdu demokracja. Prawo do głosowania ma każdy, kto osiągnął wiek, w którym pieluszkę zastępuje nocnik. A gdy już raz jakieś nazwisko znajdzie się na liście uprawnionych, niezmiernie trudno jest je stamtąd wykreślić. Urzędnicy czynią to niechętnie nawet wtedy, gdy podsuwa się im pod nos zaprzysiężone świadectwo kremacji zwłok.
Kiedyś słyszałam dowcip, że Park Prehody podzielony jest na trzy okręgi wyborcze, a każdy ze stojących tam posągów oddaje swój głos poprzez uprawomocnionego prokurenta.
W Kalifornii nie ma chyba dnia, by w którejś z jej części nie odbywały się jakieś wybory, a już z pewnością w każdym z okręgów przynajmniej raz w miesiącu wystawiane są urny.
Mieszkańcy Konfederacji mogą sobie na to pozwolić. Żyją w łagodnym klimacie pomiędzy Kanadą Brytyjską i Meksykańskim Królestwem Rewolucyjnym, a ich ziemie uprawne są jednymi z najżyźniejszych terenów rolniczych na całej Ziemi. Ich drugim ulubionym sportem jest seks. Można go uprawiać dosłownie wszędzie, tak samo jak wszędzie i za pół darmo można tu dostać marihuanę. Najwięcej jednak czasu i energii poświęcają prawdziwemu narodowemu sportowi: spotkaniom i dyskusjom politycznym.
Kalifornijczycy wybierają praktycznie każdego, począwszy od okręgowych pasożytów, a skończywszy na Naczelniku Konfederacji (nazywają go „Naczelny”). Trzeba jednak dodać, że tych, których wybrali, odwołują równie szybko i często. Na przykład kadencja naczelnika według tutejszej konstytucji powinna trwać sześć lat. Jednakże spośród ostatnich dziewięciu naczelników zaledwie dwóch dotrwało do końca tego terminu. Pozostałych sześciu odwołano na długo przed jego upływem, siódmy został zlinczowany. W wielu wypadkach żądania dymisji pojawiają się, zanim jeszcze nastąpi oficjalne zaprzysiężenie.
Tutejsi obywatele nie ograniczają się tylko do wybierania, odwoływania, oskarżania i — od czasu do czasu — linczowania niezliczonego mrowia swoich przedstawicieli. Prawa również ustalają w głosowaniu bezpośrednim. Bywa, że w wyborach mniej jest kandydatów na oficjalne stanowiska niż projektów nowych ustaw. A jednak niektórzy przedstawiciele władzy potrafią niekiedy wykazać daleko idącą powściągliwość. Swego czasu przekonywano mnie, iż typowy kalifornijski ustawodawca odwoła natychmiast wyniki wyborów, jeśli tylko udowodnią one, że liczba n nie jest równa 3,14; zrobi to bez względu na liczbę głosów stanowiących inaczej. Gdyby jednak w tej sprawie odbyło się ogólnonarodowe referendum, jego wyników nikt nie mógłby odwołać.
Vox popali, vox Dei. Nie widzę w tym nic złego. W końcu ich nic to nie kosztuje, a przynajmniej wszyscy (z nielicznymi wyjątkami) są szczęśliwi.
Około trzeciej szliśmy oboje południowym krańcem National Plaża wzdłuż frontu Pałacu Naczelnika i rozglądaliśmy się za biurowcem MasterCard. Georges stwierdził, że nie byłoby od rzeczy wstąpić do Burger Kinga i zjeść coś niecoś. Nie miałam nic przeciwko temu.
Z olbrzymich schodów przed pałacem schodziła właśnie kilkunastoosobowa grupa kobiet i mężczyzn. Georges odsunął się na bok, by ich przepuścić. W środku grupy dojrzałam niewielkiego człowieczka, mającego na głowie dziwny kapelusz przypominający raczej pióropusz. Większość otaczających go ludzi celowała weń obiektywami swoich aparatów fotograficznych.
Kątem oka zauważyłam coś jeszcze: postać wychylającą się zza jednej z kolumn stojących na szczycie schodów.
Przewracając po drodze kilku ochroniarzy, błyskawicznie dopadłam do naczelnika, popchnęłam go tak silnie, że rozpłaszczył się na jednym ze stopni i w kilku skokach znalazłam się przy tamtej kolumnie.
Nie zabiłam czającego się za nią człowieka. Złamałam mu jedynie rękę, w której trzymał pistolet, a gdy zaczął uciekać, zdążyłam jeszcze uderzyć go w obojczyk, i to raczej mocno. Nie byłam jednak tak szybka jak wczoraj. Dopiero potem przyszło mi na myśl, że gdyby zamachowiec został schwytany żywy, mógłby stanowić klucz do tajemnicy gangu stojącego za wszystkimi tymi bezsensownymi zabójstwami z ostatnich dwóch dni.
Nie miałam nawet czasu, by zdać sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Z boku podbiegli dwaj policjanci i chwycili mnie za ramiona. Już słyszałam tę pogardę w głosie Szefa, kiedy będę musiała przyznać, że pozwoliłam się publicznie aresztować. Przez ułamek sekundy rozważałam, czy nie wyrwać się i nie zniknąć za rogiem najbliższego budynku. Nie byłoby to trudne; jeden z policjantów miał najwyraźniej nadciśnienie, a drugi był starszym jegomościem noszącym okulary z grubymi szkłami.
Było jednak za późno. Gdybym w tej chwili zaczęła uciekać, niemalże z pewnością udałoby mi się przebiec dwie, trzy przecznice i zniknąć w tłumie. Ale ci dwaj bez wątpienia zabiliby co najmniej pół tuzina Bogu ducha winnych przechodniów, próbując trafić mnie ze swoich miotaczy. „Dlaczego cała ta pałacowa gwardia nie zajmie się swoim szefem, zamiast wykręcać mi ręce?” — pomyślałam. Facet z pistoletem, ukryty za pałacową kolumną tuż pod ich nosem — przecież to kpiny! Coś takiego nie wydarzyło się od zamordowania Huey-Longa!
Powinnam była pilnować swego nosa. Mogłam przecież pozwolić, by Naczelnik Konfederacji razem ze swoim idiotycznym kapeluszem został zamieniony przez promień laserowy w kupkę popiołu. A jednak nie zrobiłam tego. Dlaczego? Sama nie wiem. W takich przypadkach działam zawsze instynktownie.
Zanim się spostrzegłam, Georges stał już obok nas. Georges posługuje się zawsze nienaganną angielszczyzną; może trochę bombastyczną, lecz bez śladu jakiegokolwiek obcego akcentu. Teraz jednak trajkotał chaotycznie po francusku, szarpiąc przy tym za rękaw jednego z pretorianów — tego, który nosił okulary.
Zupełnie zdezorientowany policjant puścił w końcu moje ramię. Tylko na to czekałam. Uderzyłam go kolanem w krocze. Facet zgiął się wpół i jęcząc osunął się na chodnik. Po chwili drugi dostał cios pięścią w to samo miejsce i upadł obok swojego kolegi. Obaj zwymiotowali.
Od chwili, gdy tamci dwaj wykręcili mi ręce, do momentu, w którym zwinięci z bólu leżeli już na ziemi, minęło nie więcej jak dwadzieścia sekund. Jednak w ciągu tego czasu zamachowiec zdążył rozpłynąć się w powietrzu razem ze swoim miotaczem.
Miałam właśnie pójść w jego ślady, lecz Georges podjął najwyraźniej inną decyzję. Chwycił mnie za łokieć i pociągnął biegiem w kierunku głównego wejścia do Pałacu, tuż za rzędem tych nieszczęsnych kolumn. Gdy wpadliśmy do okrągłego hallu, zwolnił nieco uścisk i nie patrząc na mnie, powiedział szeptem: — Spokojnie, moja droga. Weź mnie pod ramię i idź powoli obok, jak gdyby nic się nie stało.
Zrobiłam to, o co prosił. Wewnątrz panował tłok, nie było jednak widać najmniejszego śladu poruszenia. Nic, co sugerowaloby, że zaledwie kilkanaście metrów stąd miała miejsce próba zamachu na głowę państwa. Wokół pełno było stoisk z bibelotami, jakie zazwyczaj kupują turyści. Obok nas jakaś młoda kobieta sprzedawała losy loterii. W zasadzie powinnam powiedzieć, że można je było u niej kupić, gdyż akurat w tej chwili nie miała żadnych klientów. Wyglądało jednak na to, iż nie martwiła się zbytnio ich brakiem; śledziła właśnie z przejęciem jakiś dramat rozgrywający się na ekranie jej terminalu. Gdy podeszliśmy, nie podniosła nawet wzroku.
— Zaraz będzie przerwa na reklamę. Proszę się rozejrzeć; za chwilę państwa obsłużę — powiedziała.
Na całym stoisku nie było niczego oprócz list wygranych. Georges zaczął je więc przeglądać. Nie mając innego wyjścia, ja także udałam głębokie zainteresowanie. Trwało to dosyć długo. Najwyraźniej w końcu jednak zaczęto nadawać reklamy, gdyż dziewczyna wstała i podeszła do nas.
— Przepraszam, że państwo czekali — powiedziała z miłym uśmiechem — ale nie mogłam opuścić odcinka „Niedoli pewnej kobiety”, szczególnie teraz, gdy Mindy Lou jest znowu w ciąży, a Wujek Ben zachowuje się wobec niej tak okrutnie. Lubi pani ten serial? — spytała, zwracając się do mnie.
— Szczerze mówiąc nawet o nim nie słyszałam — odrzekłam. — Moja praca zajmuje mi strasznie dużo czasu.
— Och, to szkoda; jest bardzo pouczający. Tim na przykład — to mój współlokator — nie ogląda niczego poza sportem. Nie ma więc pojęcia, jakie nieszczęścia mogą wydarzyć się w życiu. Pomyślcie tylko: Wujek Ben znęca się nad biedną Mindy Lou, myśląc, że ona nie wiadomo dlaczego nie chce powiedzieć mu, z kim zaszła w ciążę. Sądzicie, że Tima cokolwiek to obchodzi? Wszystkich, tylko nie jego! A tymczasem nieszczęsna Mindy po prostu nie może powiedzieć, kto będzie ojcem dziecka. Bandyci, którzy ją zgwałcili, zagrozili, że zabiją ją, jeśli ich wyda. Czy to nie straszne?
Dziewczyna westchnęła z przejęciem.
— Pod jakim znakiem pani się urodziła? — zapytała po chwili.
Powinnam już wcześniej przygotować odpowiedź na to pytanie — zadają je prawie wszystkie kobiety. Szybko odszukałam w pamięci jedną ze znanych mi dat.
— Urodziłam się dwudziestego trzeciego kwietnia. Nie wiem, jaki to znak, lecz pod tą datą urodził się również Shakespeare. Pewnie dlatego nigdy nie wypada mi ona z pamięci.
— To świetnie! Mam dla pani specjalny los. — Jej głowa na moment zniknęła pod ladą. Gdy wynurzyła się z powrotem, dziewczyna trzymała w ręku skrawek kolorowego papieru. — Niech pani tylko spojrzy: numer jest taki sam, jak data pani urodzin! — powiedziała entuzjastycznie, oddzierając kupon. — Za jedyne dwadzieścia bruinów.
Wręczyłam jej kanadyjskiego dolara.
— Ale ja nie mogę wydać z tego reszty — zmartwiła się.
— Niech pani zatrzyma resztę na szczęście — odrzekłam.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
— Jak tylko zwiedzicie Pałac, zapraszam was na drinka. Czy pan wybrał już jakiś numer? — zwróciła się do Georgesa.
— Jeszcze nie. Urodziłem się dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca dziewiątego roku dziewiątej dekady. Znajdzie pani coś dla mnie?
— Uff, co za kombinacja! Ale spróbuję. Jeśli mi się nie uda, nie sprzedam panu nic.
Pochyliła się nad plikiem losów i zaczęła je przeglądać, mrucząc pod nosem numery. Po chwili ponownie zanurkowała pod ladę, znikając nam z oczu, tym razem na nieco dłużej. Gdy ukazała się z powrotem, miała zarumienione policzki i triumfalny uśmiech na ustach.
— Mam! Niech pan popatrzy! — powiedziała, podając Georgesowi loteryjny kupon. Widniał na nim numer 8109999.
— Jestem naprawdę zaskoczony — odezwał się Georges.
— Zaskoczony? Jest pan prawdziwym szczęściarzem! Oto pańskie cztery dziewiątki. A teraz proszę dodać pozostałe trzy cyfry. Co pan otrzymał? Następną dziewiątkę! Pierwsze dwie cyfry stanowią pewną liczbę. Ile wynosi jej kwadratowy pierwiastek? No…? Oczywiście dziewięć! A co otrzymamy, jeśli tę samą liczbę podzielimy przez jej kwadratowy pierwiastek? Znowu dziewięć! Czyż to nie fantastyczne?
— Ile jestem pani winien?
— To nie jest zwyczajny los. Każdy inny mogłabym oddać za dwadzieścia bruinów, ale ten… Niech pan po prostu kładzie przede mną pieniądze. Gdy uznam, że wystarczy, uśmiechnę się.
— To brzmi rozsądnie. Ale gdy ja uznam, że uśmiechnęła się pani za późno, zabieram i los, i pieniądze. Sądzę, iż to uczciwa oferta?
— Uff, wymagający z pana klient. Ale zgoda.
Nagle w hallu powstał straszliwy zgiełk. Ludzie zaczęli wykrzykiwać: Niech żyje Naczelnik! Niech tyje! Sprzedawczyni losów pochyliła się w naszą stronę i krzyknęła: — Poczekajcie chwilę! Zaraz się uciszą!
Przy głównym wejściu pojawił się niewielki tłumek ludzi, którzy nie zatrzymując się przeszli przez cały hali i zniknęli w korytarzu po drugiej stronie. Między nimi dostrzegłam znowu ten dziwny kapelusz, lecz tym razem naczelnika otaczali ciasno jego gwardziści.
Po chwili gwar opadł i wokół zapanowała względna cisza.
— Dopiero co wychodził — powiedziała dziewczyna. — Nie minęło nawet piętnaście minut. Jeśli chciał skoczyć tylko po papierosy, mógł po prostu kogoś wysłać, zamiast biegać tu w kółko i psuć ludziom interes. To jak; zdecydował już pan, ile warte jest pana szczęście?
— Oczywiście. — Georges sięgnął do kieszeni i zaczął wykładać na ladę jednodolarowe banknoty, nie spuszczając przy tym oka ze sprzedawczyni. Przy trzecim na jej twarzy pojawił się uśmiech. Georges zawahał się przez chwilę, po czym wyciągnął rękę po los.
— Założę się, że wyciągnęłabym z pana jeszcze jednego dolara — powiedziała dziewczyna, zgarniając pieniądze.
— Nigdy nie wiadomo. Chce się pani przekonać?
— Ejże! Raz już dziś fortuna uśmiechnęła się do pana. Lepiej niech pan szybko znika, zanim dam się skusić. Drugi raz los z pewnością nie byłby tak łaskawy.
— Pewnie ma pani rację — stwierdził Georges. — Gdzie tu jest toaleta?
— W korytarzu na lewo — odrzekła. — 1 niech pan nie zapomni sprawdzić wyników losowania.
Gdy szliśmy oboje we wskazanym przez dziewczynę kierunku, Georges pochylił się i szepnął po francusku, że kiedy kupowaliśmy losy, za naszymi plecami kręcili się żandarmi, lecz gdzieś zniknęli.
— Je sais — syknęłam mu do ucha. — Ale po hallu z pewnością kręcą się też Publiczne Oczy. Później porozmawiamy.
Georges miał rację. Dwaj umundurowani strażnicy nie wyglądający na takie ofermy jak ci na zewnątrz, przeszli tuż za naszymi plecami, sprawdzili toalety (bardzo rozsądnie — amatorzy często próbują ukryć się w publicznych toaletach), po czym zniknęli w głębi Pałacu. Georges zachował się jak prawdziwy zawodowiec, nie dając nic po sobie poznać i spokojnie targując się z dziewczyną. Musiałam jednak poczekać, by mu to powiedzieć.
Pałacowa toaleta była dość szczególna — aby do niej wejść, należało najpierw kupić bilet. Sprzedawał je osobnik o trudnej do określenia płci. Nie widząc nigdzie drzwi oznaczonych kółeczkiem spytałam go (jej?), gdzie mogłabym przypudrować nos.
— Coś ci się nie podoba, złotko? Chcesz się koniecznie wyróżnić? A może chcesz, żebym zawołała gliny? — odrzekła pogardliwym tonem i zaczęła mi się bacznie przyglądać (zdecydowałam, że to jednak ona; pod bluzką rysowały się lekkie wypukłości). Po chwili odezwała się nieco mniej agresywnie. — Jesteś cudzoziemką, tak?
Kiwnęłam potakująco głową.
— W porządku. Ale na drugi raz nie zadawaj takich głupich pytań. W tym kraju ponuje demokracja. Nawet kundle i wyżły leją pod te same drzewa. Płać za bilet i nie blokuj przejścia.
Georges kupił dwa bilety. Weszliśmy do środka.
Po prawej stronie ciągnął się rząd kabin oddzielonych od siebie jedynie niskimi, cienkimi przepierzeniami. Ponad nimi unosił się wielki hologram: URZĄDZENIA TE W TROSCE O TWOJE ZDROWIE I WYGODĘ UDOSTĘPNIANE SĄZADARMO DZIĘKI RZĄDOWI KONFEDERACJI KALIFORNIJSKIEJ JOHN „WARWHOOP”* TUMBRIL NACZELNIK KONFEDERACJI [* Warwhoop — okrzyk Indian amerykańskich] Obok widniał naturalnej wielkości hologram naczelnika.
Za bezpłatnymi kabinami były kabiny wyposażone w wahadłowe drzwi, jednak za korzystanie z nich trzeba było już zapłacić. Na samym końcu znajdowały się pomieszczenia osłonięte czymś w rodzaju parawanów. Po lewej stronie było przypominające kiosk z gazetami stoisko. Pieczę nad nim sprawowała osoba, co do płci której nie można było mieć żadnych wątpliwości. Georges przystanął tam i ku mojemu zdziwieniu kupił kilka pudełek z kosmetykami oraz flakon tanich perfum. Wszystko to wrzucił do mojej torby, po czym poprosił o bilet do jednej z przebieralni na samym końcu toalety.
— J e d e n bilet? — Kobieta omiotła nas czujnym spojrzeniem. Georges potakująco skinął głową.
— Niegrzeczny chłopczyk. Nic z tego.
Georges nie odrzekł nic. W jego dłoni pojawił się banknot, który błyskawicznie zniknął w kieszeni jej fartucha.
— Tylko nie za długo — odezwała się kobieta przyciszonym głosem. — Jeśli usłyszycie brzęczyk, kończcie natychmiast. Numer siedem, na końcu po prawej.
Gdy znaleźliśmy się za parawanem, Georges sprawdził, czy z zewnątrz nikt nie może nas zobaczyć, pociągnął za sznurek spłuczki i odkręcił kran z zimną wodą. Posługując się francuskim, powiedział: — Musimy zmienić wygląd, skarbie, i to szybko. Ściągaj zatem ciuszki i wkładaj ten kostium, który masz w torbie.
Zerkając od czasu do czasu przez szparę w stronę wejścia, wytłumaczył mi dokładnie, co mam zrobić. Miałam ubrać ten skandaliczny kostium superskin, nałożyć krzykliwy makijaż i postarać się wyglądać jak Największa Dziwka Babilonu, czy coś w tym rodzaju.
— A ty? — zapytałam. — Nie zamierzasz chyba przebrać się w rzeczy Janet?
— Co to, to nie! — odparł. — Nie chcę robić z siebie panienki. Jedynie chłoptasia.
— Hę?!
— Nie przebiorę się w babskie ciuchy. Postaram się po prostu wyglądać jak zniewieściały mężczyzna.
— Nie bardzo rozumiem, ale spróbujmy.
Ze mną sprawa nie była zbytnio skomplikowana. Wystarczyło, że ubrałam ten wyzywający kostium, na który dał się złapać Ian, a Georges zrobił mi odpowiedni makijaż. Sprawiał wrażenie, jakby znał się na tym o wiele lepiej niż ja. Na koniec przy pomocy lakieru nastroszył mi włosy tak, że ich kosmyki sterczały na wszystkie strony.
Aby zmienić nieco własną twarz, Georges zużył trzy razy tyle szminki i tuszu. Następnie wylał na siebie prawie cały flakon tych ohydnych perfum (byłam mu wdzięczna, że nie wpadł na pomysł, bym ja również ich użyła), a z pomarańczowej szarfy, która służyła mi jako pasek, zrobił sobie apaszkę. Gdy odwrócił się od lustra i zrobił parę kroków, zrozumiałam, co miał na myśli, mówiąc, iż zamieni się w „chłoptasia”. Georges nadal wyglądał jak Georges, lecz poza wyglądem w niczym nie przypominał tego mężczyzny, który zeszłej nocy rozbierał mnie w hotelowym pokoju.
Zapakowałam z powrotem swoją torbę i wyszliśmy. Kobieta przy wyjściu na mój widok ze zdumienia przetarła oczy i wzięła głęboki wdech. Nie zdążyła jednak nic powiedzieć. Stojący naprzeciw niej mężczyzna odwrócił się w naszą stronę, wycelował wskazującym palcem w pierś Georgesa i powiedział: — Ty! Naczelnik chce się z tobą widzieć. — Po czym dodał, tym razem sam do siebie: — Kurwa mać!
Georges uniósł ramiona w geście zdziwienia. Nie sądzę, by udawał.
— Och, mój miry! Zaszło chyba jakieś nieporozumienie?
Sługus wyjął spomiędzy zębów wykałaczkę, którą przez cały czas ssał.
— Też tak uważam, obywatelu — odrzekł. — Lepiej jednak będzie, jeśli sam mu o tym powiesz. Idziemy. Ty zostajesz, siostrzyczko.
— Nie ruszę się nigdzie bez mojej najdroższej siostry! — odezwał się piskliwie Georges. — Kategorycznie odmawiam, i już!
— Morrie — wtrąciło to krówsko zza lady — ona może zaczekać tu. Wejdź do środka, skarbie, i usiądź sobie — powiedziała do mnie, uśmiechając się obleśnie.
Georges pokręcił głową w ledwie dostrzegalny sposób; nie musiał jednak tego robić. Babsko wyglądało prawie tak samo odrażająco, jak Jeremy Rockford. Gdybym została, to albo ona natychmiast zabrałaby mnie z powrotem do tej przebieralni, albo ja wepchnęłabym ją w jej własny kubeł na śmieci, i to bez względu na to, co miałoby się stać później.
Stanęłam jeszcze bliżej Georgesa i wzięłam go za rękę.
— Nie rozstajemy się od chwili, gdy nasza kochana mamusia, będąc na łożu śmierci, kazała mi, bym się nim opiekowała. Teraz też nigdzie beze mnie nie pójdzie — powiedziałam stanowczo. — I już! — dodałam, zastanawiając się, co to właściwie oznacza, o ile oznaczało cokolwiek. Staliśmy tak oboje z zaciętymi minami.
Człowiek nazwany Morrie spojrzał najpierw na mnie, potem z powrotem na Georgesa i westchnął ciężko.
— A niech was szlag…! Dobra, siostro, chodź z nami. Tylko trzymaj dziób na kłódkę i nie odzywaj się, dopóki cię o to nie poproszą.
Zrewidowano nas chyba z pięć czy sześć razy, zanim zostaliśmy postawieni przed obliczem naczelnika. Mnie strażnicy obmacywali ze szczególną gorliwością. John Tumbril na pierwszy rzut oka wydawał się być znacznie wyższy, niż sądziłam do tej pory. Dopiero po chwili przyszło mi do głowy, że to prawdopodobnie brak owego dziwacznego nakrycia głowy sprawia takie wrażenie. Pomyślałam też, iż wygląda jeszcze bardziej pospolicie, niż na przedstawiających go hologramach i plakatach, których wszędzie było pełno. Jak wielu polityków przed nim, Tumbril obrócił swoją szczególną brzydotę na własną korzyść.
Czy głowa państwa musi mieć koniecznie pospolity wygląd? Jeśli popatrzeć w przeszłość, przystojni politycy rzadko kiedy robili zawrotną karierę. Wyjątek stanowił Aleksander Wielki, ale on już na starcie dostał fory — jego ojciec był królem.
Do pewnego stopnia „Warwhoop” Tumbril przypominał żabę, próbującą bez powodzenia stać się ropuchą. Gdy nas zobaczył, chrząknął znacząco.
— A o n a co tu robi? — zapytał.
— Sir — Georges ukłonił się — obawiam się, iż muszę wnieść bardzo poważną skargę. Ten człowiek… Ten człowiek — oskarżycielskim gestem wskazał na przeżuwacza wykałaczek — próbował rozdzielić mnie i moją ukochaną siostrę! Żądam, by został za to ukarany!
Tumbril popatrzył na Morriego, potem na mnie, potem z powrotem na swojego gwardzistę.
— Czy to prawda?
Morrie zapewnił, iż nie zrobił nic takiego, a nawet jeśli, to jedynie dlatego, iż sądził, że naczelnik tak właśnie rozkazał, gdyż w przeciwnym wypadku Morrie nigdy nie pomyślałby…
— Nikt nie kazał ci myśleć — przerwał mu Tumbril lodowatym tonem. — Później z tobą porozmawiam. I dlaczego pozwalasz, by ona stała? Natychmiast podaj jej krzesło, ośle! Czyja naprawdę muszę o wszystko dbać sam?
Natychmiast, gdy tylko usiedliśmy, „Warwhoop” zapomniał o moim istnieniu i całą swą uwagę skupił na Georgesie.
— To, co dziś pan zrobił, było odważne. Tak, proszę pana; to był Bardzo Odważny Czyn. Wielki Naród Kalifornijski dumny jest, że wychował takich Dzielnych Synów. Jak się pan nazywa?
Georges podał swoje nazwisko.
— ”Payroll” jest Dumą Kalifornijskich Nazwisk, Mr. Payroll; jednym z tych, które przydają blasku naszej Wielkiej Historii; od rancheros, którzy zrzucili jarzmo Hiszpan, aż do Dzielnych Patriotów, którzy zrzucili jarzmo Wall Street. Czy mogę się do pana zwracać per George?
— Będzie to dla mnie wielki zaszczyt, Sir.
— A ty mów do mnie Warwhoop. To właśnie stanowi dumę naszego Wielkiego Narodu; wszyscy jesteśmy Równi.
— Czy owa równość dotyczy także sztucznych istot ludzkich? — zapytałam nagle.
— Hę…?
— Pytałam o sztuczne istoty ludzkie, takie jak te, które produkują w Berkeley i w Davis. Czy one również są „równe”?
— Hmm… Młoda damo, to niegrzecznie wtrącać się, gdy rozmawiają starsi. Ale, by zaspokoić twoją ciekawość, pozwól, że teraz ja zadam ci pytanie. Jak Demokracja Ludzi dotyczyć może stworzeń, które są nieludźmi? Czy oczekujesz, że kot będzie głosować? Albo na przykład energobil marki Ford?
— Nie, ale…
— Sama widzisz. Wszyscy są równi i każdy ma prawo głosować. Istnieje jednak pewna granica. A teraz siedź cicho i nie przeszkadzaj, gdy rozmawiają mądrzejsi od ciebie. Georges, to, co dziś zrobiłeś… Przecież o ile ten bandyta rzeczywiście dybał na moje życie, ty je uratowałeś. Nikt nie mógłby zachować się w sposób bardziej odpowiadający Bohaterskiej Tradycji naszej Wielkiej Konfederacji. Przynosisz Jej Chlubę.
Tumbril wstał, wyszedł zza biurka i założywszy ręce na plecach, zaczął przemierzać gabinet w tę i z powrotem. Teraz wiedziałam już, dlaczego przez chwilę wydawało mi się, że jest wyższy. Za biurkiem musiało stać specjalnie podwyższone krzesło albo — co bardziej prawdopodobne — znajdowało się tam coś w rodzaju podium. Bez tego typu sztuczek naczelnik sięgał mi najwyżej do ramion. Kręcił się tak od ściany do ściany i sprawiał wrażenie, jakby myślał na głos.
— Georges, wśród moich współpracowników zawsze znajdzie się miejsce dla człowieka, który wykazał się taką odwagą jak ty. Kto wie, może kiedyś nadszedłby taki dzień, w którym mógłbyś obronić mnie przed zabójcą chcącym mnie rzeczywiście skrzywdzić. Myślę o tych wichrzycielach i agitatorach z innych krajów. Dzielnych Kalifornijskich Patriotów nie muszę się obawiać, wszyscy oni kochają mnie za to, co dla nich zrobiłem, odkąd zajmuję Ośmiokątny Gabinet. Ale są państwa, które zazdroszczą nam naszego bogactwa, naszej Wolności i naszego Demokratycznego Stylu Życia. Niekiedy tląca się w nich zawiść przeradza się w brutalną przemoc.
Na chwilę zatrzymał się i stał z pochyloną głową, w postawie pełnej czci i szacunku wobec czegoś lub kogoś, kogo my nie mogliśmy dostrzec.
— Wysoka jest cena, jaką trzeba płacić za Przywilej Służenia Innym — powiedział po chwili uroczystym tonem — lecz w razie potrzeby wszyscy powinniśmy ją zapłacić z Pokorą i Radością. Powiedz mi, George, gdyby Szef Rządu twojego Dumnego Kraju wezwał cię pewnego dnia, abyś złożył dla niego Najwyższą i Ostateczną Ofiarę, czy zawahałbyś się?
— Wszystko to wydaje się wyjątkowo mało prawdopodobne — odparł Georges.
— Że co…?
— Chodzi o to, że bardzo rzadko korzystam z prawa wyborczego, lecz jeśli już to robię, głosuję na Reunionistów. Natomiast obecnym premierem jest Rewanżysta. Wątpię, by zechciał mnie poprosić o cokolwiek.
— O czym ty do diabła mówisz?!
— Je suis Quebecois, M. le chef d’etat. Pochodzę z Montrealu.