Rozdział XIX

Czternaście godzin później byłam zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów od miejsca, w którym wysiadłam z pociągu. Z owych czternastu godzin jedną zajęły mi zakupy, trochę więcej — obiad, następne dwie — poufne konsultacje z pewnym specjalistą, a sześć — spanie. Większość z pozostałych czterech godzin spędziłam posuwając się ostrożnie na wschód. Cały ten czas szłam równolegle do granicznego płotu, trzymając się jednak od niego w sporej odległości. Dopiero o świcie zbliżyłam się do zasieków. Szłam nadal w tym samym kierunku, powłócząc nogami, jak przystało na znudzonego pracownika brygady konserwacyjnej.

Pembina jest właściwie wioską. By znaleźć odpowiedniego fachowca, musiałam wrócić do Fargo. Bez trudu dostałam się tam lokalną kapsułą. Chodziło mi o specjalistę świadczącego takie same usługi, jak „Artist Ltd.” w dolnym Vicksburgu. Niestety; agencje reklamowe w Imperium nie zajmowały się promocją tego typu usług. Musiałam więc poświęcić sporo czasu i gotówki, zanim dotarłam pod właściwy adres. Człowiek, którego szukałam, miał swoje biuro na rogu Main Avenue i University Drive. Według szyldu nad wejściem prowadził inną, daleko bardziej konwencjonalną firmę. Nawet do głowy by mi nie przyszło, żeby szukać w kancelarii prawniczej.

Ciągle jeszcze ubrana byłam w ten wypłowiały, drelichopodobny komplet, który miałam na sobie, skacząc przez burtę „Mary Lou”. Nie dlatego jednak, bym czuła dla niego jakiś specjalny sentyment. Granatowy, jednoczęściowy uniform jest po prostu najpopularniejszym ciuchem noszonym przez przedstawicieli obu płci na całej Ziemi. Nawet na Ell-Pięć czy w Luna City używa go wielu ludzi, choć monokini jest tam znacznie bardziej popularne. Wystarczy chusta wokół szyi, by zamienić się w szykowną gosposię, idącą właśnie na zakupy. Weź do ręki neseser — i nie różnisz się niczym od tysięcy urzędników i drobnych biznesmenów. Przycupnij na rogu z kapeluszem w dłoni, a każdy weźmie cię za żebraka. Jako trudny do zabrudzenia, łatwy do oczyszczenia, nie gniotący się i prawie nigdy nie zdejmowany, kostium taki jest wręcz idealny dla kuriera, chcącego wtopić się w otoczenie i nie tracić ani czasu, ani miejsca w bagażu na ciuchy.

Tym razem dodałam do swojego stroju poplamiony beret z przyczepioną doń plakietką „mojej” brygady i dobrze znoszony, skórzany pas, w który powtykane były narzędzia. Przez moje prawe ramię przewieszona była torba z zapasowymi ogniwami do naprawy płotu, zaś przez lewe — niewielki palnik.

Wszystko, nie wyłączając nawet rękawiczek roboczych, było stare i zniszczone. W bocznej, zasuwanej na zamek kieszeni spodni tkwił mocno już sfatygowany portfel. Według znajdujących się w nim dokumentów nazywałam się „Hannah Jensen”. Włożony tam również, wyświechtany wycinek z lokalnej gazety świadczył, że byłam niegdyś przewodniczącą szkolnego samorządu. Dzięki poplamionej legitymacji Czerwonego Krzyża mogłam szczycić się faktem oddania ponad galona krwi. Niestety; według ostatniego zapisu już od ponad sześciu miesięcy zaniedbywałam obowiązki honorowego krwiodawcy. Miałam przy sobie nawet kartę kredytową Visa wystawioną przez Loan Company. Nie sądziłam jednak, bym zaoszczędziła dzięki niej choć jedną koronę z konta Szefa. Brakowało jej owej niewidzialnej, magnetycznej sygnatury, bez której każda karta kredytowa jest jedynie kawałkiem kolorowego plastiku.

Było już zupełnie jasno. Na przedostanie się na drugą stronę płotu zostało mi nie więcej niż trzy godziny. Później pojawią się pracownicy prawdziwej brygady konserwacyjnej, a ja nie miałam najmniejszej ochoty, by spotkać któregoś z nich. Do tego czasu Hannah Jensen powinna zniknąć, pojawiając się z powrotem dopiero późnym popołudniem, ale jako ktoś zupełnie inny i w zupełnie innym miejscu. Nie miałam już odwrotu. Zużyłam praktycznie całą gotówkę, a na kartę kredytową sygnowaną przez Bank Imperialny nie było co liczyć. Wystarczyło, że wczoraj posłużyłam się nią czterokrotnie. Nie wiedziałam, czy uruchomiłam w ten sposób jakiś program-pułapkę, który zarejestruje każdorazowe jej użycie, lecz nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Chciałam jedynie znaleźć się po drugiej stronie płotu.

Powolnym krokiem szłam wzdłuż siatki. W żadnym wypadku nie mogłam teraz pozwolić sobie na pośpiech. Przede wszystkim musiałam znaleźć takie miejsce, w którym mogłabym przeciąć druty nie obawiając się, że ktoś mnie zauważy. Nie było to jednak łatwe — mniej więcej pięćdziesięciometrowy pas ziemi po obu stronach płotu był całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek roślinności i dodatkowo zaorany. Musiałam pogodzić się z tym faktem. Szukałam jedynie odcinka, na którego skraju — najlepiej po obu stronach — rosłoby coś, co choć odrobinę przypominałoby las. Najlepiej amazońską dżunglę.

Niestety, w Minesocie nie ma amazońskiej dżungli.

W pomocnej Minesocie prawie w ogóle nie ma lasów. W każdym razie nie w tych okolicach.

Przyglądałam się właśnie fragmentowi płotu, wmawiając sobie, że gdy nikogo nie ma w zasięgu wzroku, otwarta, szeroka przestrzeń jest równie dobra jak osłonięta, gdy nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się policyjny energobil. Leciał na zachód, posuwając się wzdłuż płotu.

Nie zatrzymując się, pomachałam im przyjaźnie ręką. Pojazd zawrócił, zatoczył koło i wylądował około czterdziestu metrów ode mnie. Poszłam w jego kierunku. Razem z dowódcą patrolu wysiadł pilot. Obaj mieli mundury… a niech to szlag! — Policji Imperialnej, a nie stanowej. Gdy zbliżyłam się do nich, dowódca patrolu obrzucił mnie czujnym spojrzeniem.

— Co tu robisz tak wcześnie? — zapytał agresywnym tonem.

— Pracowałam, dopóki mi nie przeszkodziliście — odrzekłam, nie dając się zbić z tropu.

— Przestań chrzanić. Nigdy nie zaczynacie przed ósmą.

— Tak było do zeszłego tygodnia, drągalu — powiedziałam. — Przyjmij do wiadomości, że teraz są dwie zmiany.

— Dlaczego nikt nas o tym nie poinformował?

— A co, chciałbyś, żeby nadintendent wysłał pismo osobiście do ciebie? Podaj mi swój numer służbowy. Z przyjemnością przekażę mu, że sobie tego życzysz.

— Zamknij w końcu dziób, o’key? Chętnie przymknąłbym cię i sprawdził, coś za jedna.

— To na co czekasz? Będę przynajmniej miała parę dni wolnego, zanim wytłumaczysz, dlaczego ten odcinek nie został naprawiony.

— Niech cię diabli… — Zaczęli gramolić się do środka.

— Ma któryś z was fajki? — zapytałam.

— Nie grzejemy na służbie — odrzekł pilot — i tobie też nie radzę.

— Pieprzeni służbiści — mruknęłam pod nosem, ale tak, by słyszeli. Pilot chciał już coś odpowiedzieć, ale dowódca patrolu zatrzasnął luk. Pojazd uniósł się i przeleciał tuż ponad moją głową, zmuszając mnie, bym przykucnęła. Miałam wrażenie, iż nie przypadłam im do gustu.

Powróciłam do płotu i kontynuowałam „przegląd”, myśląc jednocześnie o tym, że Hannah Jensen nie była damą. Nie powinna obrażać tych „Greenies” tylko dlatego, że byli głupcami. W końcu nawet czarne wdowy, hieny i wszy muszą robić coś, żeby żyć. Choć prawdę mówiąc nie wiem, po co.

Doszłam do wniosku, że mogłam to wszystko lepiej zaplanować. Szef nie byłby ze mnie dumny. Przecież za dnia w każdej chwili ktoś mógł zauważyć, jak przecinam siatkę. Lepiej znaleźć odpowiednie miejsce i wrócić tam o zmroku. Albo też spędzić noc opracowując plan numer dwa: przekroczenie granicy przez Roseau River.

Nie paliłam się zbytnio do tego projektu. Miałam jeszcze świeżo w pamięci przeprawę przez Missisipi. Woda w tutejszych rzekach jest znacznie chłodniejsza.

„Tak — pomyślałam. — Pod osłoną ciemności o wiele łatwiej będzie przeciąć siatkę i zniknąć po drugiej stronie. Tymczasem mogę znaleźć jakąś kępę zarośli, zaszyć się w niej i dopracować swój plan w szczegółach”.

Nagle jak spod ziemi wyrósł przede mną mężczyzna ubrany niemalże tak samo jak ja. Najwyraźniej był to jeszcze jeden pracownik brygady konserwacyjnej. Tyle tylko, że prawdziwy.

W takich sytuacjach najlepiej od razu przejść do ataku.

— A co t y, do diabła, tutaj robisz?

— Dokonuję przeglądu płotu, siostrzyczko. Swojego odcinka płotu. Powiedz lepiej, skąd ty się tu wzięłaś?

— Posłuchaj, koleś: nie jestem twoją siostrą, a ty pomyliłeś albo zmianę, albo miejsce, które miałeś sprawdzić. — Z niepokojem zauważyłam, że ma przy sobie walkie-talkie. Cóż, ja byłem w tym zawodzie dopiero od paru godzin. Musiałam się jeszcze wiele nauczyć.

— To tobie coś się pokręciło — odrzekł. — Według nowego harmonogramu zaczynam o świcie, a kończę w południe. Ty jesteś pewnie moim nowym zmiennikiem, tylko coś ci się pochrzaniło jak czytałaś rozkład. Lepiej będzie, jak sprawdzę. — Sięgnął po krótkofalówkę.

— Zrób to — powiedziałam, podchodząc jeszcze bliżej. Spojrzał na mnie i przez moment zawahał się.

— Chociaż właściwie, z drugiej strony…

Ja nie zawahałam się nawet przez sekundę. Nie zabijam nikogo z powodu różnicy zdań. Nie chciałabym też, by ktokolwiek czytając te wspomnienia pomyślał inaczej. Nawet go nie zraniłam. Można powiedzieć, iż sprawiłam, że dość nagle i niespodziewanie dla samego siebie zapadł w sen.

Używając sznurka znalezionego w jego własnej torbie związałam mu ręce i nogi. Gdybym miała pod ręką wystarczająco szeroki plaster, za kleiłabym mu jeszcze usta. Niestety, miałam tylko wąską taśmę izolacyjną. Zresztą, nawet gdyby zbyt szybko odzyskał przytomność i zaczął wołać o pomoc, najprawdopodobniej wystraszyłby tylko króliki i kojoty. Nie miałam czasu, by się o to martwić. Musiałam szybko przedostać się na drugą stronę płotu.

Skoro palnik jest dość dobry, aby naprawić siatkę, jest również dość dobry, aby ją przeciąć. Mój jeszcze bardziej nadawał się do tego celu. Kupiłam go w Fargo u owego specjalisty. Był to laser do cięcia stali, choć z zewnątrz przypominał zwykły, niewielki palnik acetylenowo-tlenowy. W parę minut wycięłam wystarczająco duży otwór. Właśnie schylałam głowę, by się przezeń przecisnąć…

— Hej, weź mnie ze sobą! — usłyszałam za plecami.

Tym razem zawahałam się. W jego głosie brzmiała obawa i prośba. Prawdę mówiąc ja również nie chciałabym być na jego miejscu, gdy znajdą go jacyś „Greenies”.

— Proszę, rozwiąż mnie!

Jedynie żona Lota mogła poszczycić się podobną głupotą. Wyciągnęłam nóż i przecięłam sznur na jego przegubach oraz kostkach. Dopiero wtedy wróciłam do wyciętego w siatce otworu. Gdy znalazłam się po drugiej stronie, natychmiast zaczęłam biec. Nie sprawdzałam, czy mój „kolega po fachu” zrobił to samo. Szczerze mówiąc niewiele mnie to obchodziło.

Mniej więcej kilometr na północ rosła jedna z rzadko tu spotykanych kępa drzew. Biegłam w jej stronę, bijąc wszelkie rekordy prędkości. Palnik, rękawice i torba zostały po tamtej stronie płotu, w Imperium, ciągle jednak miałam na sobie ten ciężki pas z narzędziami. Zrzuciłam go więc, nie zwalniając. Po chwili zrzuciłam również beret. W ten sposób Hannah Jensen odeszła w zapomnienie. Jedyną rzeczą, jaka po niej pozostała, był ów stary skórzany portfel wraz z zawartością. Postanowiłam, iż pozbędę się go natychmiast, gdy będę nieco mniej zajęta.

Minąwszy brzeg zarośli i upewniwszy się, iż są wystarczająco gęste, by nikt z zewnątrz nie mógł mnie dostrzec, przykucnęłam na ich skraju i spojrzałam w kierunku, z którego przybiegłam. Miałam nieprzyjemne uczucie, że ciągnę za sobą ogon.

Nie myliłam się.

Mój niedawny więzień był w połowie drogi pomiędzy drzewami a granicznym płotem. W jego stronę kierowały się dwa policyjne energobile. Ten, który znajdował się bliżej niego, miał na kadłubie wymalowany czerwony liść klonowy — godło Kanady Brytyjskiej. Drugi zwrócony był przodem do mnie, nie mogłam więc dostrzec jego oznakowania. Nie miałam jednak najmniejszej wątpliwości, jak ono wygląda — pojazd nadleciał z tamtej strony granicy.

Energobil policji kanadyjskiej wylądował zaledwie jakieś dziesięć metrów od uciekiniera, który najwyraźniej nie zamierzał stawiać oporu. Natychmiast oddał się w ręce „Mounties”. Postąpił bardzo rozsądnie. Energobil z Imperium wylądował w chwilę potem, co najmniej dwieście metrów w głąb terytorium Kanady Brytyjskiej. Wysiedli z niego dwaj agenci Policji Imperialnej — ci sami, którzy zatrzymali mnie dwie godziny temu.

Nie jestem specjalistką od prawa międzynarodowego. Wiem jednak na pewno, że wojny zaczynały się nieraz ze znacznie bardziej błahych powodów. Wstrzymałam oddech i starałam się usłyszeć tyle, ile to tylko było możliwe z tej odległości.

Bez trudu odgadłam, że pomiędzy policjantami również nie było prawników. Wymiana zdań była ostra, lecz z logiką niewiele miała wspólnego. „Greenies” żądali wydania uciekiniera zgodnie z porozumieniem o ściganiu przestępców, natomiast „Mounties” twierdzili, iż porozumienie to dotyczy jedynie zbrodniarzy schwytanych na gorącym uczynku, a jedyną „zbrodnią”, jaka została popełniona, było przedostanie się do Kanady Brytyjskiej z pominięciem odprawy celnej. Sprawa ta nie podlegała jurysdykcji Policji Imperialnej.

— Pakujcie się do swojego grata i wynoście się z brytkanadyjskiego terytorium.

Agent Policji Imperialnej odrzekł w sposób, który musiał zirytować Kanadyjczyków. Szef ich patrolu wrócił do pojazdu, zatrzasnął luk i powiedział przez megafon: — Jesteście aresztowani za naruszenie przestrzeni powietrznej Kanady Brytyjskiej i bezprawne wdarcie się na jej obszar. Wyjdźcie z rękoma podniesionymi do góry. W razie próby ucieczki otworzymy ogień.

Energobil „Greenies” natychmiast wystartował i po kilkunastu sekundach zniknął po stronie Imperium. Kanadyjczykom prawdopodobnie właśnie o to chodziło. Z niepokojem czekałam teraz, aż zaczną przetrząsać zarośla w poszukiwaniu drugiego zbiega.

Mój przypadkowy towarzysz nie okazał się niewdzięcznikiem. Z pewnością widział, jak biegnę w stronę drzew, najwyraźniej jednak zachował to dla siebie. „Mounties” nie mieli pojęcia o moim istnieniu; w przeciwnym wypadku natychmiast zaczęliby mnie szukać. Policję po obu stronach granicy musiało zaalarmować przecięcie drutów, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Elektroniczne czujniki instalowane były chociażby po to, by szybko i dokładnie zlokalizować uszkodzenie. Dlatego właśnie tak bardzo się spieszyłam. Lecz ustalenie liczby zbiegów, którzy przedostali się przez wyrwę, było zupełnie oddzielnym problemem z dziedziny elektroniki. Nie twierdzę, że niemożliwym do rozwiązania; powiedziałabym raczej, że nie wartym zachodu.

Po jakimś czasie pojawiła się wezwana przez „Mounties” brygada konserwacyjna. Widziałam, jak znaleźli porzucony przeze mnie pas i oddali go policjantom. Niedługo potem od strony Imperium nadeszła taka sama brygada. Pokręcili się trochę przy naprawionym już płocie i zniknęli.

Sprawa tego pasa trochę mnie niepokoiła. O ile pamiętałam, mój były więzień nie miał swojego na sobie, gdy oddawał się w ręce policji kanadyjskiej. Doszłam do wniosku, że musiał go zdjąć, żeby przedostać się przez otwór, który nawet dla mnie nie był zbyt szeroki. On musiał więc mieć spore kłopoty z przeciśnięciem się na drugą stronę. Wszystko wskazywało jednak na to, iż nie było powodów do niepokoju. Najprawdopodobniej Kanadyjczycy znaleźli jeden pas po swojej stronie, a „Greenies” — również jeden po swojej. Ani jedni, ani drudzy nie mieli więc powodów, by podejrzewać, że był jeszcze jeden uciekinier. Przynajmniej tak długo, dopóki ten, którego złapano, zachowa milczenie.

Pomyślałam, że jak dotychczas nie mogłam mu nic zarzucić. A przecież ktoś, kto został „uśpiony” w tak niekonwencjonalny sposób, miał prawo poczuć się urażony.

Pozostałam w ukryciu aż do zmroku — trzynaście godzin, które ciągnęły się w nieskończoność. Nie chciałam, by zauważył mnie ktokolwiek, zanim nie dotrę do posiadłości Tormeyów. Nielegalni imigranci nie szukają zazwyczaj rozgłosu. Dawno temu, podczas odpowiedniego treningu nauczono mnie, jak poradzić sobie z głodem, pragnieniem i nudą. Wyruszyłam dopiero po zapadnięciu całkowitych ciemności. Znałam teren na tyle dokładnie, na ile mogłam go poznać z map. Dwa tygodnie temu w domu Janet przestudiowałam je bardzo uważnie. Problem, który stał przede mną, nie był więc ani złożony, ani też trudny: przejść około sto dziesięć kilometrów i dotrzeć na miejsce przed świtem, zanim zacznę zwracać na siebie uwagę.

Trasa również nie była skomplikowana. Musiałam jedynie odnaleźć drogę z Lancaster w Imperium do La Rochelle w Kanadzie Brytyjskiej. Ciągnęła się ona nieco na wschód i przebiegała między innymi przez przedmieścia Winnipeg. Tam należało skręcić na lewo, okrążyć miasto i odszukać drogę prowadzącą na południe, do portu, i dalej, do Stonewall. Do posiadłości Tormeyów było stamtąd tylko parę kroków.

Świtało już, gdy dostrzegłam w półmroku zarysy zewnętrznej bramy; pierwszej z trzech. Nigdy dotąd przyciśnięcie dzwonka nie sprawiło mi takiej przyjemności.

Niemalże natychmiast usłyszałam głos lana: — Mówi kapitan Tormey. Mój głos nagrany jest na reponderze. Dom jest obecnie pusty, lecz zabezpiecza go licencjonowany system alarmowy „Wilkołak” firmy Winnipeg Security Guards. Wybrałem właśnie tę firmę, gdyż chroniąc swoich klientów i ich majątek jest ona wręcz nadgorliwa. Proszę nie zostawiać żadnych wiadomości używając terminalu; nie będą one retransmitowane. Dostarczana będzie jedynie poczta. Dziękuję za uwagę.

Ja także ci dziękuję, lanie… i niech to wszystko szlag! Tym razem byłam już bliska płaczu. Wiedziałam, że nie miałam żadnych podstaw, by spodziewać się, iż zastanę w domu wszystkich. Nie dopuszczałam jednak do siebie myśli, że nie zastanę nikogo! Straciwszy rodzinę na Nowej Zelandii, nie wiedząc, gdzie szukać Szefa, nie wiedząc nawet, czy jeszcze żyje, naprawdę nie miałam już dokąd pójść. Podświadomie traktowałam dom Tormeyów jako swój własny „dom”, podświadomie myślałam o Janet jak o matce, której nigdy nie miałam.

Przypomniałam sobie farmę Hunterów. Żałowałam, że nie mogę się tam znaleźć, pod troskliwą opieką pani Hunter. Żałowałam, że nie mogę wrócić do Vicksburga i zamknąć się w hotelowym pokoju — tylko ja i Georges. Szczęście najwyraźniej opuściło mnie, odkąd zostawiłam go w górnym mieście.

Pogrążona w ponurych myślach nawet nie zauważyłam, jak zrobiło się niemalże zupełnie jasno. „Weź się w garść, Piętaszku — pomyślałam. — Niedługo wzejdzie słońce i na drogach zacznie się ruch, a ty jesteś nielegalną imigrantką z wrogo nastawionego kraju, nie mającą praktycznie grosza przy duszy. Nie możesz pozwolić, by ktoś cię zauważył lub co gorsza schwytał i przesłuchiwał”. Głodna, zmęczona i spragniona nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Musiałam znowu ukryć się jak zwierzę. I to szybko, zanim zacznie się dzień.

Lasy nie są w pobliżu Winnipeg czymś powszednim. Pamiętałam jednak, że nie opodal domu — nieco na pomoc — zachowało się parę hektarów, które jakimś cudem uniknęły zębów piły. Ruszyłam więc w tamtym kierunku. Na szczęście ruch na drogach jeszcze się nie zaczął. Jedynym pojazdem, jaki zauważyłam, był wózek mleczarza.

Gdy tylko dojrzałam pierwsze drzewa, natychmiast zeszłam z drogi. Teren był tu bardzo nierówny, poprzecinany żlebami i płytkimi wąwozami. Wkrótce jednak dostrzegłam coś, co ucieszyło mnie chyba nawet bardziej niż obecność drzew. Dnem jednego z wąwozów płynął niewielki strumień. Był na tyle wąski, że mogłam stanąć nad nim okrakiem. Woda wydawała się czysta. Zresztą, nawet gdyby była skażona, nie przejęłabym się zbytnio tym faktem — z racji swojego „rodowodu” odporna byłam na większość infekcji. Ugasiwszy pragnienie poczułam się nieco lepiej; przynajmniej fizycznie.

Weszłam głębiej w zarośla, szukając miejsca, w którym mogłabym nie tylko się ukryć. Miałam za sobą już dwie nieprzespane noce i zaczęłam to dość dotkliwie odczuwać. Musiałam jednak mieć pewność, że podczas snu nie stratuje mnie drużyna skautów z pobliskiego Stonewall, bawiących się tu w podchody. Szukałam więc zarośli nie tyle gęstych, ile wręcz niedostępnych.

W końcu udało mi się odszukać odpowiednie miejsce. Z jednej strony osłonięte było wysokim i niemalże pionowym zboczem wąwozu, a z drugiej — gęstymi, ciernistymi krzakami.

Krzaki?

Zawróciłam. Sporej wielkości głaz leżący na ich skraju wyglądał tak, jakby przed tysiącami lat zostawił go tutaj potężny lodowiec, pokrywający wówczas prawie cały ten kraj. Lecz gdy przyjrzałam mu się z bliska, nie przypominał już tak bardzo odłamka skały. Upłynęło dobre dziesięć minut, nim udało mi się znaleźć jakiś punkt oparcia dla palców. Kiedy wreszcie uniosłam nieco kamień i przesunęłam go lekko w bok, równoważąc jego ciężar ciężarem własnego ciała, moim oczom ukazał się sporej wielkości otwór. Szybko skoczyłam do środka, pozwalając, by głaz opadł z powrotem na swoje miejsce.

Otoczyła mnie zupełna ciemność, rozpraszana jedynie przez świecące pomarańczowym światłem litery: WŁASNOŚĆ PRYWATNA. WSTĘP SUROWO WZBRONIONY.

Nie poruszyłam się ani o krok. Myślałam.

Janet powiedziała mi, że przełącznik rozbrajający wszystkie śmiertelne pułapki, w jakie wyposażono tunel, umieszczony został gdzieś w pobliżu wyjścia. Jak daleko oznaczać miało owo „gdzieś w pobliżu”? Pięć metrów? Dziesięć? A może jeden? I jak wyglądał ów przełącznik? Musiał być gdzieś blisko, musiał też być łatwo dostępny — to jasne. W tunelu — nie licząc złowieszczych liter — panowały przecież kompletne ciemności. Wyciągnij więc swoją kieszonkową latarkę, Piętaszku, i szukaj. Tylko nie odchodź stąd zbyt daleko.

Rzeczywiście — w torbie, która została na „Mary Lou”, miałam niewielką latarkę. Kto wie, może nawet przyświecała jeszcze rybkom na dnie Missisipi?

Przy sobie nie miałam nawet zapałek.

Czułam, że nerwy zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa. Usiadłam na zimnej, betonowej posadzce, oparłam się plecami o ścianę i rozpłakałam się. Nawet nie zauważyłam, jak zmęczona tym płaczem zapadłam w sen.

Загрузка...