Ćwiczyłem tak dużo, jak to było możliwe przy długim i ciężkim dniu wypełnionym pracą fizyczną. Powtarzałem sobie, że te ostatnie tygodnie czy miesiące pozwoliły mi osiągnąć dwie rzeczy. Pierwsza, to opanowanie do końca i dostrojenie do siebie ciała Cala Tremona w taki sposób, bym mógł nie tylko korzystać z niego w sposób naturalny, ale bym je odczuwał jako swoje własne. Druga, to fakt, iż jego mięśnie — aha! moje mięśnie — rozwinęły się w stopniu, który przedtem uważałbym za zupełnie niemożliwy. Podnosiłem ciężary trzykrotnie większe bez zastanowienia i bez trapiącego mnie uprzednio bólu. Byłem pewien, że potrafię teraz z łatwością giąć grube stalowe pręty.
Choć może wydawać się to dziwne, jako wyszkolony agent bardziej jeszcze doceniałem tę drugą rzecz. Poniżono mnie. Sponiewierano, złamano ze śmieszną łatwością i to właśnie było tak upokarzające.
Może to brzmi zaskakująco w moich ustach, ale właśnie upokorzenie było tym, czego mi bardzo było potrzeba. Byłem przecież zarozumiały, próżny i zbyt pewny siebie, kiedy zaczęła się ta cała eskapada. Homo superior — nigdy nie pokonany podczas wykonywania zadania. Ciągle jeszcze w to wierzyłem, mimo że miejsce, w którym mogłem wykazać swą wyższość było dla mnie zamknięte na zawsze. Ten świat tutaj był całkowicie obcy; był światem, który kierował się zupełnie odmiennymi regułami. Tutaj znajdowałem się poza swoim żywiołem, jeśli więc chciałem zwyciężyć, musiałem spaść na samo dno, by zacząć wszystko od podstaw. Był to powód, dla którego ciągle jeszcze znajdowałem się przy życiu. To i fakt, że chociaż złamany w obliczu pozornie niepokonanej siły straciłem poczucie celu, to jednak nigdy nie straciłem woli przetrwania.
Pod koniec pewnego dnia, wkrótce po wyjeździe Bronza, wraz z innymi wróciłem do wioski na wieczorny posiłek. W trakcie jedzenia rozejrzałem się po brudnych i zmęczonych twarzach pionków i uświadomiłem sobie, że coś jest nie całkiem lak, jak powinno być.
Brakowało Ti. Prawie zawsze spotykaliśmy się tutaj i jedliśmy wspólnie, a życie w dziedzinie było tak regularne i niezmienne, iż w tych kilku przypadkach, kiedy musiała być gdzie indziej, zawsze wiedziałem o tym z góry.
Zacząłem pytać wszystkich wokół, ale nikt jej nie widział. W końcu znalazłem ludzi, którzy z nią pracowali i ci powiedzieli, że przyszedł po nią Kronlon w porze południowego posiłku i zabrał ze sobą.
Zastanowiłem się. Co prawda, Kronlonowi zdarzało się zabierać co ładniejsze dziewczyny, by się z nimi zabawić, ale tym razem nie była to właściwa pora na coś takiego. Kronlon bowiem, mimo całej swej władzy jaką posiadał, na szczeblach hierarchii stał niewiele wyżej od zwykłych pionków i istniały zadania, które musiał bezwzględnie wykonywać. Miałem jak najgorsze przeczucia. Przerwałem posiłek, wstałem od stołu i poszedłem powoli w kierunku chaty nadzorcy. Nie było to z mojej strony działanie rozsądne, ale uważałem, iż nie mogę czegoś takiego przepuścić.
Kronlon był u siebie. Widziałem, że siedzi w swoim niewielkim pokoiku i coś popija — prawdopodobnie miejscowe piwo — z dużej tykwy i pali jakiegoś skręta, który mógł być równie dobrze cygarem ze śmierdzącego zielska, jak i lokalnym odpowiednikiem „trawki”. Nie miałem pewności, co to może być, bo pionkom nie przysługiwały takie luksusy. Ponieważ było czymś niezwykłym, by ktoś z własnej woli zbliżył się do jego kwatery, wyczuwając moją obecność, odwrócił się zaskoczony. Kiedy mnie zobaczył, twarz wykrzywiła mu się w złośliwym grymasie.
— Tremon! No, no! Trochę się ciebie spodziewałem — zawołał. — Chodź tutaj, chłopcze!
Podchodziłem ostrożnie, bo chociaż mogłem już wyczuć, usłyszeć i zobaczyć organizm Wardena praktycznie we wszystkim, włączając w to i jego, to jednak, jak do tej pory, nie odniosłem żadnych sukcesów w wykorzystaniu tej umiejętności. Wydawało mi się, że Kronlon świeci trochę jaśniej niż inni, na których się koncentrowałem — a może były to tylko nerwy? Trudno mi było zapomnieć to, czego doznałem za jego przyczyną, ten niewiarygodny ból, który zadawał jedynie siłą swej woli.
Przez krótki moment miałem ochotę się wycofać, ale było już na to za późno i on o tym wiedział. Zobaczył mnie, zaprosił do siebie, a to było równoznaczne z rozkazem. Niezależnie więc od rezultatu konfrontacji, wycofać się nie mogłem.
Kronlon rozparł się wygodnie i przyglądał mi się z krzywym uśmieszkiem na twarzy.
— Szukasz swojej małej suki, hm? Brakuje ci partnerki do łóżka, co?
Oczy błyskały mu okrucieństwem. Wiedziałem, że ten sukinsyn mnie prowokuje.
Poczułem nietypowy w swym charakterze przypływ gniewu, częściowo zneutralizowany lękiem, jaki przed nim odczuwałem. Skinąłem więc jedynie głową i milczałem.
Roześmiał się, czerpiąc uciechę ze swej władzy i sytuacji. Stałem przed nim, potężnie zbudowany i tak silny, że mógłbym bez trudu złamać go na dwoje, a mimo to on był mym panem, jak gdybym był drobny i słaby, taki jak Ti. Ryknął śmiechem i pociągnął łyk piwa.
— Nie ma jej, chłopcze! — powiedział. — Odeszła na zawsze. I lepiej, żebyś się przyzwyczaił do pustego łóżka, synu, bo ona nigdy już nie wróci i możesz poszukać sobie kogoś nowego. Biedny, wielki, stary Cal zrobiony w konia. — Ponownie się roześmiał.
Moja furia i frustracja narastała i zaczynała wymykać mi się spod kontroli. Przez cały ten czas rządził mną i terroryzował mnie ten głupawy sadysta i miałem już tego powyżej uszu.
— Dokąd odeszła… panie? — wykrztusiłem, ciągle jeszcze powstrzymywany groźbą tkwiącej w nim potwornej mocy.
Mój niepewny ton i takież zachowanie sprawiało mu dodatkową radość.
— Naprawdę coś do niej czujesz, co? — odezwał się, traktując swoje informacje jak okrutny dowcip. — No cóż, chłopcze, dziś rano dostałem polecenie, że mam ją zabrać i przyprowadzić do zamku. Powiem ci, że nie chciała iść, ale, do diabła, przecież nie miała wyboru. — Jego wzrok stał się nagle trochę nieobecny, a głos spoważniał. — Nikt nie ma żadnego wyboru w niczym — dodał.
Zdałem sobie sprawę z tego, że Kronlon nie zwykł myśleć o podobnych sprawach. Nie lubił o nich myśleć. Pokrywał swój własny strach i poniżenie okrucieństwem i sadyzmem, jedynymi rzeczami, które tak naprawdę wypełniały jego maleńkie ego.
Powinienem był odczuwać dla niego litość, ale widziałem przed sobą małostkowego człowieczka, który nie miał nawet kwalifikacji, by obmywać stopy tym ludziom, których terroryzował. Czułem jak wszystko we mnie wrze.
— A wiesz, co z nią zrobią? — prowokował. — Zrobią z niej krowę w ludzkim ciele, Tremon. A wiesz, co to jest krowa, co? Wielkie cycki i brak mózgu. — Zarechotał głośno z własnego dowcipu.
— Ty śmierdzący sukinsynu — powiedziałem spokojnym głosem.
Przez chwilę śmiał się dalej, tak że nie byłem pewien, czy mnie w ogóle usłyszał, choć w tym momencie było mi to już zupełnie obojętne. Byłem wściekły, kipiałem z gniewu, może nawet byłem szaleńczo wściekły. Nie dbałem już o to, co ten robak, najniższy z najniższych, mógł zrobić, jaki ból zadać. Ból był ceną jaką byłem gotów zapłacić za możliwość skręcenia mu tego brudnego karku.
Jednak usłyszał.
— Co powiedziałeś, chłopcze? Masz jakiś problem? W porządku, dostarczę ci zaraz tematu do rozmyślań!
Teraz już prawie wrzeszczał. Wstał. Nie myliłem się; czułem, że zmysł związany z organizmem Wardena jest w nim w jakimś sensie silniejszy, bardziej intensywny, jakoś jaśniejszy. A teraz rósł w siłę.
— Hej, chłopcze! — ryknął. — Chyba cię tak urządzę, że przestaniesz się podniecać kobietami! Chciałbyś być kastratem? Załatwię ci to! Potrafię to zrobić! Urządzę cię!
Potem nastąpiło uderzenie bólu, tego przenikliwego bólu odczuwanego w każdej komórce ciała. Zatoczyłem się do tyłu, zachwiałem, tym razem jednak ten potworny ból wzmógł jedynie mój gniew i moje oburzenie. Dosłownie eksplodowałem, przestając być istotą myślącą, a stając się masą zbudowaną z nagich emocji, z nienawiści, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłem, skoncentrowanej na tym jednym potwornym człowieku.
Upadłem na kolana, a zwierzęca furia, która mnie całkowicie opanowała, spowodowała, iż nie odczuwałem już bólu tak jak kiedyś. Osłabł znacznie. Doskwierał jeszcze, ale nie był istotny.
Powoli, niespiesznie podniosłem się i uczyniłem krok w jego kierunku.
Krzaczaste brwi Kronlona uniosły się w zdumieniu; jego twarz wyrażała najpierw całkowitą dezorientację, a potem już tylko koncentrację, kiedy skupił swe wszystkie siły, by rzucić je we mnie.
Zaryczałem dzikim, pierwotnym rykiem furii, który odbił się echem w całej wiosce i uderzył w zaskoczonego i nagle bardzo przerażonego nadzorcę.
Cofnął się kilka kroków, oparł o stół, przy którym uprzednio siedział, prawie się nań przewrócił. Dopadłem do niego w jednej chwili i zacisnąłem swoje ogromne dłonie na jego umięśnionym gardle. Kronlon nauczył mnie czegoś więcej poza prawdziwym znaczeniem strachu; nauczył mnie absolutnej, ukierunkowanej nienawiści.
Usiłował rozewrzeć zaciśnięte na jego gardle dłonie. Gdzieś w głębiach mojego umysłu uświadomiłem sobie, że ból zanika i to zanika bardzo szybko. Nie liczyło się to teraz. Nie było istotne.
Poczułem wewnątrz siebie nagły przypływ energii, dotykalnej mocy jak jakiejś materialnej pięści. Nim byłem w stanie ją pojąć, napięcie pękło i wypłynęło ze mnie, na zewnątrz, w kierunku mężczyzny, którego przygniatałem do stołu. Nastąpił oślepiający błysk światła, któremu towarzyszył tak intensywny żar, iż puściłem swojego przeciwnika i zatoczyłem się do tyłu. Błyskawicznie doszedłem do siebie, ale ciągle czułem się z lekka ogłuszony, kiedy podniósłszy oczy do góry, ujrzałem nadzorcę oświetlonego dziwną jasnością — pełnym grozy, nierzeczywistym, nadprzyrodzonym płomieniem.
I wtedy zaczął się rozkładać.
Widok był makabryczny, ale stan, w jakim się znajdowałem, pozwalał mi oglądać ten widok bez żadnej myśli i refleksji, a nagle i bez żadnego uczucia. Skóra odpadła od niego, potem tkanki, wreszcie szkieletem zajaśniał przeraźliwym blaskiem i zniknął.
Stałem i przyglądałem się tej nieprawdopodobnej scenie, której byłem świadkiem. W końcu podszedłem do miejsca, w którym uprzednio stał Kronlon i wpatrywałem się w nie w zapadającym zmierzchu.
Wszystko, dosłownie wszystko, co było ciałem stałym lub cieczą na Lilith, płonęło tym delikatnym światłem organizmu Wardena. Wszystko — stół, trawa, ziemia, kamienie, drzewa, nawet latarnia. Wszystko z wyjątkiem szarawego proszku, który pokrywał część stołu i kawałek podłogi pod nim.
Tyle jedynie pozostało z Kronlona.
Na poziomie intelektualnym zdawałem sobie sprawę z tego, iż ja byłem przyczyną sprawczą tego co zaszło, ale w głębi ducha nie mogłem w to uwierzyć. Prawda była zbyt niewiarygodna, zbyt niemożliwa. W jakiś sposób, w mojej zwierzęcej furii, moje własne organizmy Wardena, przejęły moc moich emocji i skierowały ją na te, które znajdowały się w komórkach ciała Kronlona. Spaliły je. Zabiły.
Odwróciłem się oszołomiony, świadom nagle, iż nie jestem sam. Tłum wieśniaków stał na zewnątrz, gapiąc się w pełnym szoku milczeniu na tę scenę. Byli przerażeni lecz nieruchomi, jakby obawiali się nawet oddychać. Kiedy szedłem w ich kierunku, cofali się szybko, a lęk ich był niemal namacalny. Nie lęk przed Kronlonem, czy lęk przed zemstą i karą.
Lęk przede mną.
— Czekajcie! — zawołałem. — Proszę! Nie bójcie się! Nie jestem… taki jak on. Nie zrobię wam krzywdy! Jestem waszym przyjacielem. Jestem jednym z was. Żyję wśród was, pracuję z wami.
Moje protesty i zapewnienia nie zdały się na nic. Najwyraźniej nie byłem już jednym z nich. Dysponowałem mocą. Oddzieliłem się od nich na zawsze, wykopałem nieprzekraczalną przepaść pomiędzy swoim życiem a ich wiecznym znojem.
— Przecież nie musi tak być — omal ich nie błagałem. — Nie musi być tyranii. Kronlona nie ma, a ja nie jestem Kronlonem.
Torlok, starszy mężczyzna z wioski, w której większość pionków nie dożywała takiego wieku, posiadał tu pewien autorytet; wysunął się do przodu. Pozostali bowiem cofali się przede mną, jak gdybym cierpiał na jakąś okropną zakaźną chorobę. Zresztą Torlok również nie podszedł zbyt blisko, choć był stary i doświadczony, i przestał zapewne przejmować się zbytnio mężczyznami i kobietami obdarzonymi mocą.
— Panie, musisz teraz odejść — wychrypiał. — Nie jesteś już jednym z nas.
— Torlok… — zacząłem, ale on uniósł dłoń do góry, przerywając mi.
— Proszę cię, panie. Jeśli Kronlon nie zgłosi się jutro rano po rozkazy, przyślą kogoś, by sprawdził dlaczego. Dowiedzą się, co się z nim stało, i przyślą nam następnego Kronlona. Sytuacja uległa zmianie jedynie dla ciebie, a nie dla nas.
— Moglibyście odejść — zauważyłem. — Macie czas co najmniej do jutrzejszego południa.
Torlok westchnął.
— Panie, wydaje ci się, że rozumiesz, ale tak nie jest. Ciągle jesteś jeszcze kimś nowym na tym naszym świecie. Mówisz uciekać… ale dokąd? Do innej dziedziny rządzonej tak samo? Do głuszy, gdzie żyje się na granicy śmierci głodowej wśród dzikusów, bez żadnej ochrony przed szlachetnymi panami i dzikimi bestiami? A może stać się zwierzyną łowną, na którą urządzą polowanie? — Pokręcił głową. — Nie, dla nas nie zajdą żadne zmiany. Musisz już iść. Musisz iść do zamku, powiedzieć im, co uczyniłeś. Należysz teraz do nich, nie do nas. Ty nie możesz zawrócić. My nie możemy iść naprzód. Idź… nim bezwiednie sprowadzisz na nas gniew panów. Jeśli w ogóle coś do nas odczuwasz, to pójdziesz… idź już teraz.
Przyglądałem mu się przez chwilę, nie bardzo wierząc w to, co słyszę. To głupcy, myślałem sobie, zasługujący na swój los. Wolą tę nędzną dolę od jakiegokolwiek wyzwania!
Cóż, niech wracają do swego nędznego żywota, powiedziałem sobie. Wspomnienie zamku przypomniało mi, że jest więcej niż jeden powód, by tam się udać. Jak powiedział Kronlon, nie mamy wyboru, żadne z nas, a już najmniej ja w tej konkretnej sytuacji.
Poziom adrenaliny w mojej krwi opadał i nie czułem się już tak pewny, tak wszechpotężny jak przed chwilą. Odwróciłem się i popatrzyłem w dal, w kierunku tego baśniowego miejsca wtopionego w bok góry. Gdzieś tam była Ti.
Bez słowa odwróciłem się plecami do tłumu, który wykluczył mnie ze swego grona, opuściłem wioskę i poszedłem pokrytymi zielenią polami w kierunku zamku.
Nie przeszedłem nawet połowy drogi, a podniecenie i oszołomienie wywołane mocą i furią ustąpiło. Uświadomiłem sobie, że dopiero teraz moje dawne ja, z przewagą intelektu nad emocjami, mogło wreszcie przejąć kontrole, co niekoniecznie musiało oznaczać zmianę na lepsze.
Nigdy przedtem nie byłem w pobliżu zamku. Jedynymi ludźmi, o których wiedziałem, że tam bywali, byli ludzie pokroju Kronlona, ale oni nie należeli do zbyt rozmownych. Nie miałem pojęcia, ile osób tam przebywa, ani jaka jest ich potencjalna moc. Naturalnie, prawie zawsze przebywał lam rycerz i jego rodzina, a ja wiedziałem, że nie jestem równorzędnym przeciwnikiem nawet dla pana, a cóż dopiero dla rycerza. Zastanawiałem się, czy byłbym w stanie dotrzymać pola komuś o randze nadzorcy, tyle że wyszkolonemu. Kronlon był tam, gdzie był, z powodu cech osobowości; był małostkowy, złośliwy, zły, okrutny i głupi. Podejrzewam, iż te pierwsze cztery cechy tak naprawdę nie były najważniejsze, ale ta ostatnia była niewybaczalna.
Zaczynałem dochodzić do wniosku, że osobniki podobne do Kronlona, posiadające niewielką moc i malutkie mózgi, w rzeczywistości były kozłami ofiarnymi. Ktoś musiał przecież wykonywać tę robotę, którą ich obarczano. A zawsze istniało ryzyko, iż jeden z poniżonych i upokorzonych pionków był potencjalnie równie silny lub wręcz silniejszy od nadzorcy. Jeśli tak się zdarzyło, trzeba było prawdopodobnie skreślić jednego nadzorcę z listy.
Myśli te nasunęły mi jeszcze jeden wniosek. Gdybym był równy jedynie siłą Kronlonowi, nasze starcie zakończyłoby się remisem. Gdybym był troszkę silniejszy, cierpiałby straszne bóle, ale prawdopodobnie by przeżył. To, co się z nim stało, oznaczało siłę równą co najmniej sile pana.
Siła pana… lak, ale nie szkolona. Nie byłem w stanie zebrać tej mocy na rozkaz, na zawołanie, automatycznie, tak jak potrafił to Kronlon. Pod tym względem zapewne bardziej przypominałem Ti. Zastanawiałem się, czy mógłby to być powód, dla którego obchodzono się z nią tak ostrożnie. Czyżby zdarzyło jej się kiedyś wpaść w szał i usmażyć kogoś, rozłożyć go na atomy? Możliwe, iż tego dokonała, ale nie była w stanie powtórzyć po raz drugi.
Zatrzymałem się. Czy byłem jednym z wybrańców, czy tak jak Ti posiadałem jedynie niekontrolowany talent. Było to najbardziej otrzeźwiające pytanie, jakie sobie zadałem podczas tej drogi, a zarazem najbardziej niepokojące.
Przesiedziałem tyle nocy, wyczuwając organizm Wardena, tak jak go czułem teraz we wszystkim wokół mnie, usiłując zmusić go, by uczynił coś, cokolwiek… żeby zgiął chociaż jedno źdźbło trawy. Ponosiłem żałosne klęski, mimo najwyższej koncentracji i siły woli. A przecież teraz udało mi się siłą woli rozłożyć człowieka w pył. Jak? Dlaczego?
Nie była to nieobecność myśli, choć w tym przypadku tak właśnie było, skoro rządzący, nawet tacy jak Kronlon, potrafili dokonać tego bez wysiłku i na zawołanie. A przecież tak naprawdę nie istniała jakaś rzeczywista komunikacja z organizmem Wardena. Te drobiny nie myślały, reagowały jedynie na bodźce. Bodźce zewnętrzne. Jeśli tedy moc nie była zależna od myśli, a jednocześnie mogła być przywoływana świadomie, to czymże ona była?
Odpowiedź była tak oczywista, że wystarczyło zadać sobie jedynie pytanie, by móc już na nie odpowiedzieć. Naturalnie były to emocje. Moja nienawiść, moja pogarda i obrzydzenie, jakie odczuwałem do Kronlona, uruchomiły organizmy Wardena w moim ciele, aby przesłały sygnał mszczącej energii do organizmów w jego ciele.
Nienawiść, lęk, miłość… wszystkie te uczucia wywoływały reakcje chemiczne w różnych częściach ciała, a szczególnie w mózgu. Te właśnie reakcje i powstałe w ich rezultacie związki były przeto tymi katalizatorami, których potrzebował żyjący w każdej komórce mojego ciała organizm Wardena, by uruchomić swe własne moce. Emocje, zredukowane do produktów i produktów ubocznych reakcji chemicznych, były tym, czego było potrzeba… a to już wyjaśniało bardzo wiele. Ćwiczenia więc prowadzące do umiejętności wykorzystania tych mocy faktycznie ograniczać się musiały do tych partii mózgu i części ciała, które normalnie są poza naszą świadomą kontrolą, tak jak to jest w przypadku jogi i pokrewnych z nią dyscyplin.
Przestępcy, których tu zsyłano byli zbiorowiskiem ludzi o rozkojarzonej psychice i niezrównoważonych, często nie kontrolowanych emocjach. Urodzeni na miejscu byli na ogół bardziej zrównoważeni, co wynikało ze statycznej natury ich społeczeństwa. Co więcej, rodzili się już z organizmem Wardena, rosnącym i rozmnażającym się w ich komórkach, pozostającym w stanie lepszej równowagi z ciałem ich nosiciela; tym samym byli oni bliżsi tubylczym stworzeniom Lilith, żyjącym w doskonałej równowadze z tym organizmem, a nie kimś obcym dla niego. Dlatego właśnie przybysze posiadali naturalną przewagę, jeśli chodzi o możliwość uruchomienia tej dziwnej mocy. Jak na ironię, w sytuacji kiedy mój chłodny, szkolony, logiczny umysł nie był w stanie poradzić sobie z tą mocą, rozchwiana równowaga emocjonalna Cala Tremona — ta nowa część mojego ja, która tak była mi obca — poradziła sobie doskonale z tym zadaniem.
Ruszyłem dalej, bardzo powoli, analizując to, co już wiedziałem i zastanawiając się nad tym, czego jeszcze nie wiedziałem. Minęły prawdopodobnie jakieś dwie godziny, nim dotarłem do wykutych w kamieniu schodów, prowadzących całą serią zakosów do samego zamku. Po raz pierwszy od długiego czasu wstydziłem się trochę mojej nagości, brudu, mojego dzikiego, prymitywnego wyglądu, zupełnie nie pasującego do cywilizowanego towarzystwa. A ci tam na górze, w zamku, na pewno byli cywilizowani, nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Może nie całkiem zdrowi na umyśle, jeśli się przyjmie standardowe definicje normalności, ale cywilizowani na pewno… a może i kulturalni.
Zastanawiałem się, co czynić dalej, i przeklinałem się w duchu za to, że nie spytałem o to kogoś w wiosce. Czy wystarczy po prostu podejść, zapukać i powiedzieć: Cześć, jestem Cal Tremon. Właśnie zabiłem nadzorcę Kronlona i chce zostać członkiem waszego klubu. Jakież procedury obowiązywały tutaj?
Nie pozostawało mi nic innego, jak wspiąć się po tych stopniach i sprawdzić na miejscu.