Rozdział piąty WIOSKOWE ŻYCIE

Bardzo szybko odkryłem, jak nędzne i prymitywne jest życie pionków sypiających w ciasnych chatach, na tych samych łodygach bunti, z których te chaty były zbudowane, tyle że pokrywających podłogę grubszą warstwa, uginającą się pod ciężarem ludzkiego ciała.

Przez kilka dni znajdowałem się w stanie kompletnej apatii i wykonywałem wszelkie czynności jak automat, bez myśli i bez czucia. Inne pionki chyba rozumiały, przez co musi przejść nowo przybyły, choć większość z nich urodziła się tutaj i wychowała w tym potwornym systemie, nie doświadczając dokładnie tego samego, co ja. Nie poganiano mnie, nie usiłowano nawiązać ze mną kontaktu. Wyglądało na to, że czekają, aż otrząsnę się z tego stanu, o ile to w ogóle kiedyś nastąpi, i sam nawiążę z nimi kontakt.

Zrywano nas o świcie i natychmiast udawaliśmy się do centrum wioski, by tak rzec, gdzie znajdowało się miejsce naszych wspólnych posiłków i gdzie w tłoku zjadaliśmy wielkie, pozbawione smaku, bułki i smaczną, z kolei, pulpę z jakichś żółtych owoców. Potem przychodził nadzorca, który mieszkał tuż obok w takiej samej chacie jak cała reszta, tyle że przeznaczonej tylko do jego osobistego użytku. Serwowano mu to samo pożywienie, co nam, ale jadł je w swojej chacie i ktoś zawsze sprzątał jego dom, kiedy inni byli w pracy.

Wydawało się niewiarygodne, że Kronlon mimo ogromnej mocy jaką posiadał, był na Lilith jedynie drobnym trybikiem, o włosek nad nami, najniższymi z niskich. Jedno spojrzenie na jego skromną chatę i na ów zamek na górze wystarczyło, by uświadomić sobie przepaść, jaka istniała między nim a jego panami.

Praca składała się głównie z ładowania i transportowania. Jakżeż miękka stała się cywilizowana ludzkość, nawet na pograniczu. Na Lilith życie zastygło na etapie kamienia łupanego: cała praca wykonywana była ręcznie, wszelkie narzędzia były prymitywne i krótkotrwałe.

Z gór spływały dwie rzeki zasilające małe jeziorka i stwarzające zarazem podwójny problem: kontroli powodziowej i irygacji. Było takie miejsce, gdzie deszcz padał codziennie; trwał krótko, lecz powodował szybki spływ wody. Góry brały na siebie główne uderzenia burz i tylko te najgwałtowniejsze docierały do dziedziny Zeis. Trzeba było kopać kanały irygacyjne ręcznie: przenosić błoto i szlam na wózki, ciągnąć te wózki w pobliże jezior, tam wyładowywać i z tego szlamu i mułu formować wały i zapory przeciwko wodzie. Setki kilometrów systemu drenażowego i kanałów irygacyjnych ulegało wiecznemu zamulaniu; ledwie zakończyło się cały odcinek, już należało zaczynać od nowa.

Mężczyźni i kobiety wykonywali te same prace na polach. Naturalnie, najsilniejsi i najbardziej wytrzymali wykonywali najcięższe prace fizyczne, a przydział zadań najwyraźniej oparty był na budowie fizycznej, wieku i tym podobnych. Dzieci — niektóre jak przypuszczam pięcio- czy sześcioletnie — pracowały razem ze starszymi, robiąc to, na co im pozwalał ich wiek, pod czujnym okiem najstarszych i najsłabszych. System społeczny był prymitywny, ale przemyślany. Działał on bowiem na najniższym, plemiennym poziomie. Kiedyś, nim ludzkość na swej macierzystej planecie ewoluowała, stając się tym, co nazywamy istotami ludzkimi, musiała żyć w podobny sposób.

Dni były długie, znaczone jedynie krótkimi przerwami, z których cztery przeznaczone były na posiłek, a praca trwała szesnaście godzin. Odpoczynek przychodził wtedy, kiedy nad doliną zapadała ciemność, a odległy zamek rozjarzał się światłami. Noce również były długie. Dziedzina Zeis leżała tylko 5 stopni na południe od równika, co powodowało, iż noce i dnie były prawie równej długości przez okrągły rok.

Życic społeczne pionków ograniczało się jedynie do nocy i było równie prymitywne jak wszystko inne, co ich dotyczyło. Trochę tańczyli i śpiewali, jeśli mieli na to ochotę i siły, poza tym rozmawiali i plotkowali na najbardziej podstawowe tematy. Uprawiali też miłość, choć wydawało się, że stałe związki i wieży rodzinne tutaj nie istnieją. Takie pojęcie jak małżeństwo było chyba dla nich obce, ale zdarzało się, że dwójka partnerów pobierała się, jeśli odczuwała taką potrzebę.

Tworzyli pełną życia, choć w jakimś sensie tragiczną, grupę ludzi nieświadomych niczego poza ich nędzną egzystencją, która, akceptowali jako coś normalnego i naturalnego, ponieważ nie znali żadnej innej. Tak głęboko wryty w ich psychikę był ten system, i nie przypominam sobie ani jednego przypadku, w którym nadzorca musiałby skorzystać ze swej potwornej mocy.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to znajdowałem się w przedziwnym stanie umysłowej katalepsji. Jakoś funkcjonowałem, wykonywałem pracę zgodnie z rozkazem, jadłem i spałem, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie myślałem. Kiedy wspominam ten okres mojego życia, widzę powody takiego zachowania i rozumiem je, a jednak nie potrafię sobie wybaczyć. Nie chodzi mi tutaj o klęskę zadaną mi rękami Kronlona, czy miażdżące ciosy jakie znieść musiało moje ego i moja duma. Tak naprawdę irytuje mnie fakt, iż w rezultacie tego pojedynku stałem się umysłową rośliną.

Nie wiem, jak długo pozostawałem w tym stanie — dni, tygodnie; trudno mieć pewność, skoro na Lilith nie ma ani zegarów, ani kalendarzy. Jednak powoli, bez ustanku mój umysł walczył o odzyskanie jakiejś kontroli, jakiejś tożsamości — wpierw w snach, a później w pojawiających się na krótko wspomnieniach. Realne niebezpieczeństwo tej sytuacji tkwiło w tym, że mogłem przecież oszaleć, mogłem uciec w świat fantazji, w świat nierzeczywistej egzystencji. Teraz rozumiem, iż ta wewnętrzna walka była wynikiem wpisanego w mój mózg przymusu działania, umieszczonego tam przez programistów z Kliniki Służb Bezpieczeństwa. Nie należeli oni do ryzykantów i chociaż zawsze mogli zaprogramować jakieś nowe ciało, to jednak skoro już jedno zaprogramowali i wysiali do systemu Wardena, musieli być pewni, że ich nie zdradzi. Odnaleźć obcych… zabić władcę…

Rozkazy te powracały echem w moich snach i stawały się podporą, której czepiało się moje strzaskane ego. Odnaleźć obcych… zabić władcę…

Powoli, bardzo powoli, noc po nocy, powracały następne fragmenty i krzepły wokół tych głęboko ukrytych rozkazów — rozkazów, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Odnaleźć obcych… zabić władcę…

I w końcu powróciła myśl racjonalna. Wieczorami, tuż przed zaśnięciem, byłem w stanie uzmysłowić sobie, co mi się przydarzyło, odzyskać troszkę wiary w samego siebie. Potrzebowałem nadziei, a jedyna nadzieja leżała w poszukiwaniu logicznego wyjścia z kłopotliwego położenia, w jakim się znalazłem.

Łańcuch logiczny, jaki wykułem, posiadał być może pewne wady, ale był skuteczny, a jedynie to było naprawdę ważne. Pierwszą i najbardziej istotną sprawą było uświadomienie sobie, że każdy, kto tu przybywał, poddawany był podobnej obróbce: Patra, ten rycerz w swoim baśniowym zamku, a nawet lord Marek Kreegan. Zastraszyła ich wszystkich, zmusiła do bezwzględnego posłuchu, z którym musieli sobie jakoś radzić. Czy było to szaleństwo, czy fatalistyczna rezygnacja?

Na Lilith nie było stanowisk dziedzicznych, z wyjątkiem być może tych, które dotyczyły umiejętności użytecznych dla władców. Żadne stanowiska polityczne, żadne stanowiska administracyjne nie były ani dziedziczne, ani nie pochodziły z wyboru. Wszystkie, poczynając od nadzorcy, a kończąc na władcy, zdobyte zostały siłą.

Odnaleźć obcych… zabić władcę…

Każdy na tym świecie, kto wspiął się wyżej, zaczynał na samym dole jako zniewolony pionek. Każdy.

Na jakiej zasadzie działała ta moc? Jak się dowiedzieć, czy się ją posiada?

Odczuwałem wstyd związany z moją reakcją na Kronlona. Bywałem już przecież w trudnych sytuacjach, w sytuacjach, w których przeciwnik dysponował wszystkimi atutami, a powstrzymywało mnie to na bardzo krótko. Różnica polegała jedynie na tym, że tym razem po rozpoznaniu terenu i sił nieprzyjaciela, zamiast przemyśleć problem i znaleźć sposób na pokonanie wroga — czy przynajmniej zginąć, podejmując próby jego pokonania — potulnie się poddałem. Dzień, w którym zdałem sobie sprawę z tego, iż napotkałem na swej drodze wyjątkowo potężną przeszkodę, ale nie nieprzekraczalną barierę, był dniem, w którym ponownie stałem się członkiem rasy ludzkiej.

Zacząłem rozmawiać z ludźmi, choć rozmowy te były wielce ograniczone. Niewiele bowiem było tematów do rozmów — pogoda, na przykład, była zawsze upalna i wilgotna — i trudno się rozmawiało z ludźmi, którzy choć sami zapewne bystrzy i inteligentni, żyli w prymitywnym świecie, pozbawionym wszelkich urządzeń technicznych. Cóż można było mieć do powiedzenia ludziom, których cały pogląd na świat, o ile taki w ogóle posiadali, ograniczał się do tego, że ich dolina jest całym światem, nad którym słońce wschodzi i zachodzi? Wiedzieli, naturalnie, że są także inne dziedziny, ale sądzili, iż nie różnią się niczym od ich własnej. Jeśli zaś chodzi o technikę, to widywali przylatujący i odlatujący prom, ale nie przywiązywali do tego większej wagi — w końcu, przyzwyczajeni byli do olbrzymich latających insektów. Maszyna, która nie byłaby poruszana mięśniami, była czymś poza możliwościami ich pojmowania.

Tutaj właśnie tkwiło sedno problemu. Wiedziałem zbyt mało, o wiele za mało, ale wiedziałem o niebo więcej od tubylców. I teraz, kiedy już się otrząsnąłem, marzyłem o inteligentnej rozmowie. Zawsze byłem samotnikiem, jest jednak pewna różnica, czy jest się samotnym z wyboru, czy jest się zmuszonym do bycia samotnym, do osamotnienia. Konwersacja i rozrywka zawsze mi były dostępne, kiedykolwiek ich potrzebowałem. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Nie dano mi najmniejszej szansy od początku tej misji, od momentu przebudzenia. Teraz jednak zyskałem tę szansę.

Na imię miała Ti.


Kilka dni po „odzyskaniu zdrowia” spotkałem ją na wiejskich błoniach, po wieczornym posiłku. Zauważyłem ją już przedtem, a kiedy raz się ją zobaczyło, niełatwo było o niej zapomnieć.

Miała około 160 centymetrów wzrostu, była bardzo szczupła i wąska w talii, ale miała duże piersi i kształtne pośladki, a także niezwykle piaskowo-brązowe włosy, sięgające poniżej pasa. Ładna, seksowna kobietka, można by rzec, tyle że jej twarz była zadziwiająco młoda i niewinna, i zupełnie nie pasowała do takiego ciała. Szeroko rozstawione oczy spoglądały z pełnym niewinności wyrazem. Była to śliczna twarzyczka dziecka mającego nie więcej niż jedenaście czy dwanaście lat, wieńcząca znakomicie rozwinięte ciało. Chociaż te dwie części w końcu kiedyś miały się dopasować, w tej chwili wyglądało jednak na to, iż ciało wyprzedza w rozwoju twarz o kilka lat.

Łatwiej byłoby mi pojąć ten kontrast, gdyby występował on częściej na Lilith, ale tak nie było, przynajmniej wśród znanej mi próbki pionków. Była to jedna z tych drobnych tajemnic, o których chciałem wiedzieć coś więcej i dlatego spytałem o nią kilku z pracujących ze mną mężczyzn.

— Och, to Ti — wyjaśniał jeden. — Wybrana przez hodowcę. Wyrwie ją stąd niezadługo. Zwłoka wynika pewnie stąd, iż posiada jakiś nie kontrolowany talent, a oni chcą wiedzieć, na czym on polega.

Nowe informacje. Czułem, że jestem na tropie czegoś wartościowego.

— Co to znaczy, że jest wybrana przez hodowcę? — zapytałem. — Wiesz przecież, że się tutaj nie urodziłem i nie wszystko rozumiem.

Pytanie moje wywołało wyraz zdziwienia na twarzy rozmówcy, do którego to zdziwienia zdążyłem się już częściowo przyzwyczaić, tubylcy bowiem nie byli w stanie wyobrazić sobie, iż jakieś inne miejsce może się zasadniczo różnić od dziedziny Zeis. Wzruszył ramionami, ale odpowiedział. Tak jak i pozostali, tłumaczył sobie moje zachowanie przebytym szokiem, a ten byli w stanie zrozumieć, i wynikającym z tego szoku niegroźnym szaleństwem.

— Boss Tiel hoduje kobiety tak, jak hoduje snarki — wyjaśniał robotnik. Snarkami nazywano owe pokryte futrem potwory pasące się na łące, cenione ze względu na ich mięso. — Kiedy dziecko, a w szczególności dziewczynka, wyróżnia się urodą, lub czymś takim, naznaczane jest przez hodowcę odpowiedzialnego za hodowlę. Chowa je w taki sposób, jaki mu odpowiada, po czym łączy je z wybranymi chłopcami. Rozumiesz?

Naturalnie, zrozumiałem, chociaż pomysł ten budził we mnie większy wstręt niż cokolwiek innego na tym odrażającym świecie. Budził we mnie wstręt, ale mnie nie zaskoczył.

— Ale jej… hm… rozwój nie jest naturalny, czy tak? — podpowiadałem.

Zachichotał i pokazał mi palec wskazujący.

— Widzisz ten palec? Straciłem go, obcięło mi go równiutko w wypadku. Krwawił jak szalony. Wzięli mnie do hodowcy, a ten tylko spojrzał i przestało krwawić. Potem popatrzył na palec, dotknął go i pozwolił mi wrócić do domu. Odrósł niedługo, wygląda jak nowy. Popatrz. — Poruszał nim dla podkreślenia swych słów.

— Ale co to ma…? — zacząłem, po czym dotarło do mnie znaczenie tego, co powiedział, i pokręciłem z podziwem głową.

Zauważył to i uśmiechnął się.

— Stado rozpłodowe musi produkować dużo dzieci, musi chcieć produkować mnóstwo dzieci — zauważył. — Rozumiesz?

Jasne, że rozumiałem. Powoli, tak żeby wytrzymały to jej komórki i jej system nerwowy, hodowca sięgał swą mocą do jej wnętrza, w ten sam sposób, w jaki rozkazał, by nastąpiła regeneracja palca, czy w jaki Kronlon zadawał ból i powodował paraliż. Dokonywano subtelnych zmian, prawdopodobnie od momentu wejścia w wiek dojrzewania, co miało zapewne miejsce jakiś rok temu. Stymulowano hormony, zmieniano całą chemię wewnętrzną, czyniąc ją tym samym nie całkiem naturalną, trochę zdeformowaną — wszystko jednak w jednym celu. Chciał przecież hodowli rozpłodowej, a nie przeznaczonej na wystawę. Czemu jednak ona? Czyżby dla pięknego koloru włosów? Może i był to wystarczający powód, ale przyszła mi do głowy zupełnie nowa myśl.

— Hogi? — zwróciłem się ponownie do towarzysza w niedoli.

— Hm?

— Powiedziałeś, że posiada jakiś nie kontrolowany talent.

Jakiego rodzaju? Co potrafi robić? Wzruszył ramionami.

— Nie wiem. I tak bym tego pewnie nie rozumiał. Wiem tylko, że żaden z nadzorców jej się nie naprzykrza, nawet Kronlon jej nie dręczy. Może się trochę boją, a to by znaczyło, że jej moc jest wielka, tyle że przypadkowa. Pojawia się i znika. Nie można jej kontrolować.

Pokiwałem głową. To by wyjaśniało, dlaczego zostawiono ją w spokoju po okresie dojrzewania, zamiast zabrać do głównej wioski, czy nawet na teren samego zamku. Nie byli pewni, na czym polega jej moc i czy kiedyś nie nauczy się jej kontrolować. Chcieli wpierw zobaczyć, przekonać się, na jak wiele ją stać. Obawiali się tkwiących w niej potencjalnych możliwości, które wskazywały na wielką moc. Jeśli nie osiągnie kontroli, cóż, posłuży do rozpłodu i tyle. Jeśli jednak taką kontrolę osiągnie, mogłaby im zagrozić.

Podejrzewałem, iż takie właśnie powody kryły się za tym całym programem hodowli. Musi być rzeczą wielce frustrującą dla klas wyższych, kiedy widzą one, jak ich własne dzieci zostają pionkami, kiedy przekazują cały ten przepych i dobra ludziom obcym i własnym poddanym. Po raz pierwszy wydawało mi się, iż rozumiem panów i rycerzy. Jak irytujące, jak frustrujące musi to być, kiedy jest się podobnym bogu i nie można tego przekazać, zostawić komuś bliskiemu. Manipulacja genetyczna nie wchodziła w rachubę, tak jak i inne badania naukowe i procedury laboratoryjne ze świata cywilizowanego. Czynnik, który obdarzał ludzi ową tajemniczą i przerażającą mocą Wardena i który ją regulował, tak samo umykał nauce wspartej technologią, jak i miejscowym badaczom. Nie mają tedy wyboru, muszą podjąć próbę hodowli odpowiednich jednostek. Wpierw szukając kandydatów naturalnie spośród siebie, ale to nie przynosiło pożądanych rezultatów.

Uderzyło mnie, że z wyjątkiem Patry, niemal wszyscy ludzie obdarzeni mocą, o których słyszałem, byli mężczyznami. Taka statystyka mogła być myląca, oparta bowiem jedynie na małej próbce, ale jeśli tak było, chociaż po części, oznaczało to jeszcze większe problemy, wynikające z czystego chowu wsobnego.

Hogi przynajmniej znał odpowiedź na to pytanie.

— Cóż, tak, więcej mężczyzn niż kobiet, ale wiele kobiet również ją posiada — zapewniał mnie. — Ale słyszałem, że kiedy kobieta, która jest panem czy księciem, zachodzi w ciążę, traci kontrolę nad mocą na cały okres ciąży. W tym czasie ktoś inny może zająć jej pozycję, rozumiesz?

Rozumiałem to doskonale. Kiedy miało się do czynienia z zaledwie kilkoma tysiącami stanowisk blisko szczytu władzy i 471 na samym szczycie, ludzie te stanowiska zajmujący musieli żyć pod ciągłą presją, ciągle narażeni na wyzwania ze strony nowo przybyłych — stąd nie do pomyślenia było wystawienie się na niebezpieczeństwo wyzwania na okres tak długi, jakim jest dziewięć miesięcy.

— Chcesz przez to powiedzieć, że ci ludzie nie współżyją ze sobą?

— Co? Pewnie, że współżyją. To takie proste, kiedy ma się moc. Jak się skaleczysz, rozkazujesz swemu ciału, żeby przestało krwawić. Możesz też powiedzieć swemu ciału, żeby nie zaszło w ciążę. Rozumiesz? — Wszystko to wypowiedział najczęściej używanym w stosunku do mnie tonem, typu: „czyżbyś naprawdę był aż tak tępy?”

Wszystko się dziwnie zgadzało. Płodzili potomstwo z tymi spośród pionków, którym przydarzała się nie kontrolowana moc. Poszukiwali w ten sposób i mocy, i kontroli, a być może również klucza do uzyskania i jednego, i drugiego u swoich potomków.

Ta dziewczyna tutaj posiadała moc, i nawet jeśli była ona nie kontrolowana, stanowiła dla mnie w tej chwili najważniejszą rzecz na świecie. Muszę dowiedzieć się więcej na temat tej mocy, a skoro dziewczyna jest jedyną osobą w okolicy, która ją posiada, i z którą mogę rozmawiać jak równy z równym, byłem zdecydowany poznać ją bliżej.

Загрузка...