Spałem dobrze, choć ból głowy obudził mnie kilkakrotnie i pozwolił zauważyć, jak wielka cisza panowała wokół. Kilkakrotnie też wydawało mi się, iż ktoś wchodzi do pokoju, a raz byłem przekonany, że przynajmniej jedna osoba była w pokoju, stała przy moim łóżku i przyglądała mi się w zamyśleniu. Była to jakaś tajemnicza postać; duch, olbrzymi, górujący nad otoczeniem, niewyraźny, potężny — posiać z dziecięcych koszmarów, a przecież tak nieodparcie realna, że obawiałem się otworzyć oczy, by sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest.
Sam siebie przeklinałem za to zachowanie, za poddanie się pierwotnym lękom, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewałem, ale bez rezultatu. Wreszcie zmusiłem się do uchylenia powieki, zarzucając sobie tchórzostwo, lecz ujrzałem jedynie ciemny pokój, i to pokój, w którym najwyraźniej nikogo nie było.
Już miałem się obrócić na drugi bok i spróbować zasnąć, kiedy do mych uszu dobiegi cichutki dźwięk z pobliża drzwi. Zastygłem, w połowie z ostrożności, a w połowie — wstyd się przyznać — z lęku przed tą bezimienną postacią z dziecięcych koszmarów.
— Tremon — usłyszałem cichy, kobiecy głos.
Całkowicie już teraz rozbudzony, usiadłem na łóżku. Lęk ustąpił miejsca zaciekawieniu, tym bardziej że ta osoba była jak najbardziej materialna.
— Tutaj! — wyszeptałem.
Postać zbliżyła się, poruszając się bez trudu w ciemnościach i przykucnęła luz obok mnie. Choć widziałem jedynie jej zarys, wiedziałem, że to Vola.
— Co się stało? — spytałem szeptem.
— Tremon, musisz stąd uciekać — odparła. — Zamierzają zabić cię jeszcze przed świtem. Właśnie odbyli zebranie na twój temat i brali w nim udział wszyscy najważniejsi.
Przypomniałem sobie ostrzeżenie Artura. A jednak przekroczyłem granice roztropności, mimo że starałem się postępować zgodnie z logiką.
— Słuchaj uważnie — ciągnęła. — Nie pozwolę im na to. Nawet jeśli to, co mówią, jest prawdą. Zbyt rzadko widzę takie potencjalne możliwości jak twoje, by pozwolić zdusić je w zarodku.
Zmarszczyłem brwi i spuściłem nogi z łóżka.
— A cóż takiego oni mówią?
— Że nie jesteś Calem Tremonem — wyszeptała. — Że jesteś skrytobójcą wysłanym przez Konfederację, by zabić lorda Kreegana.
— Co! — wykrzyknąłem, możliwe że troszkę zbyt głośno.
Ból głowy i ostatnie ślady zmęczenia zniknęły, kiedy zaczęła płynąć adrenalina.
— Szsz… nie wiem, ile mamy czasu. Możliwe, że wcale go nie mamy — ostrzegała. — Jednak lubię cię na tyle, że chciałabym dać ci jakąś szansę. — Zawahała się. — Czy to prawda?
Byłem jej winien uczciwą odpowiedź, lecz nie był to właściwy moment na honorowe zachowanie.
— Nie wiem, o czym oni mówią — odpowiedziałem tak szczerze, jak tylko umiałem. — Do diabła, przecież moje odciski, mój kod genetyczny… wszystko jest zapisane. Powinnaś wiedzieć, że nie mogę być nikim innym jak sobą, a ostatnią rzeczą, jakiej by życzył sobie Cal Tremon, to być pachołkiem Konfederacji.
— Być może — powiedziała bez przekonania. — Przecież nawet w naszym układzie planetarnym Cerberejczycy potrafią podmieniać ciała; nie polegałabym więc zbytnio na tej linii obrony. Dla mnie to zresztą nie ma znaczenia, ja… co to było?
Znieruchomieliśmy, wstrzymując nawet oddech. Cokolwiek to było, ja tego nie usłyszałem, wobec czego odprężyliśmy się nieco.
— Słuchaj, musisz już iść — powiedziała ponaglająco.
— Iść? Dokąd?
— Nie wiem — odparła szczerze. — Jak najdalej stąd. Jak najdalej od dziedziny Zeis. Chyba na dzikie ziemie. Jeśli tam przetrwasz i doczekasz sposobnej chwili, udaj się na południe, do dziedziny Moab, skontaktuj się z tamtejszymi panami, którzy tworzą coś w rodzaju zakonu religijnego złożonego z potomków tych pierwszych naukowców, którzy tutaj utknęli. To są jedyne miejsca, gdzie możesz się czuć bezpiecznie, a tylko w dziedzinie Moab możesz zakończyć szkolenie. Nie będzie to łatwe. Pewnie i tak zginiesz albo zostaniesz schwytany przez Artura i jego agentów, ale przynajmniej będziesz miał jakąś szansę. Zapewniam cię, że jeżeli tu zostaniesz, jeszcze przed świtem będziesz martwy.
— Pójdę więc — powiedziałem.
— Czy wiesz, jak się stąd wydostać? W nocy?
— Wiem. Gdziekolwiek jestem, zawsze sprawdzam położenie wszystkich wyjść.
— Musisz unikać innych dziedzin — ostrzegła mnie. — W ciągu kilku dni rycerze na całej planecie otrzymają informacje na twój temat. A teraz już idź. Szybko i jak najdalej!
Uściskałem ją.
— Vola, szlachetna damo, nie zapomnę ci tego.
Roześmiała się cichutko.
— Zaczynam myśleć, że może ci się to udać — powiedziała z mieszaniną szczerości i zdumienia w głosie. — Naprawdę tak myślę. Przyznaję, iż mam taką nadzieję.
Opuściłem ją i wymknąłem się na korytarz, oświetlony słabo dwoma lampami znajdującymi się na dwóch jego końcach. Znalem drogę na zewnątrz, ale nie zamierzałem z niej od razu skorzystać. Poczekałem we wnęce, dopóki Vola nie wyszła z mojego pokoju i nie zniknęła za zakrętem korytarza. Możliwe, iż była to z jej strony największa i najszczersza przysługa, ale ja nikomu nie ufałem tak do końca.
Wślizgnąłem się z powrotem do pokoju i z pościeli i poduszek uformowałem z grubsza postać człowieka leżącego na łóżku. Po czym ponownie opuściłem pokój, wlazłem do jednej z tych małych dziur prowadzących do korytarzyków służbowych i poczołgałem się w kierunku własnego pokoju, tyle że na poziomie znajdującym się powyżej niego. W ciemnościach z trudem zlokalizowałem właściwy wizjer. Chciałem bowiem zobaczyć, co się teraz wydarzy. Dziedzina Zeis zajmowała rozległy teren; na pewno nie udałoby mi się jej opuścić przed ogłoszeniem alarmu, nie miałem więc zamiaru tego próbować, przynajmniej na razie. Wpierw musiałem sprawdzić, czy rzeczywiście przyjdzie ktoś, żeby mnie załatwić, a jeśli tak — kto to będzie. Jeśli natomiast nikt by nie przyszedł, gotów byłem do powrotu rankiem do pokoju i do konfrontacji z Volą.
Najważniejszy w tym wszystkim był fakt, iż w jakiś sposób dowiedzieli się, że byłem agentem.
Prawdopodobnie wiedziało o tym więcej niż jedynie trzy lub cztery osoby w całej Konfederacji i każdej z nich — z wyjątkiem mojego odpowiednika krążącego gdzieś tam w górze — ta informacja mogła zostać wydarta. Przypomniałem sobie infiltrację Dowództwa Systemów Militarnych i rabunek danych z komputera, na podstawie których można już było ułożyć jakiś całościowy obraz. Jeśli raz im się to udało, mogło się udać ponownie. A w ogóle, byłem tak odcięty od informacji, że nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że Konfederacja już w tej chwili jest w stanie wojny z tą obcą nam i tajemniczą rasą.
To jednak, że udało im się ułożyć jakiś całościowy obraz i dojść do właściwych wniosków dotyczących mojego statusu, nie oznaczało, iż mieli pewność. Mógł to być jedynie test dla mnie, sprawdzający, czy ucieknę natychmiast po otrzymaniu informacji od Voli. Mimo wszystko zdecydowałem, że będę grał zgodnie z własnymi regułami. Nagle usłyszałem jakieś hałasy na korytarzu. Dwie, a może trzy osoby, szły zdecydowanym i pewnym krokiem w moim kierunku. Słyszałem je pod sobą, tuż obok drzwi mojego pokoju, po czym zobaczyłem, jak drzwi uchylają się powoli i ostrożnie. Było ich trzech. Dwóch weszło do środka, podczas gdy trzeci pozostał na zewnątrz. Jednym z nich był Artur — trudno byłoby go pomylić z kimś innym. Drugi był zwyczajnie wyglądającym mężczyzną w średnim wieku, bez wątpienia pochodzący ze światów cywilizowanych. Ubrany był także w strój pana, a w ręku trzymał niewielką latarnię, która oświetlała pokój jakimś dziwnym, niesamowitym blaskiem.
— Nie ma go! — wyszeptał obcy zdumionym głosem.
— Co? — zadudnił głos Artura, a on sam podszedł do łóżka i gwałtownie zrzucił z niego zwiniętą pościel. Odwrócił się wściekły, z tak groźnym wyrazem twarzy, jakiego przedtem u niego nie widziałem. — Ktoś mu dał cynk. Dowiem się kto i, na Boga, zapłaci mi za to!
— Nie zrobisz tego — powiedział trzeci, niewidoczny mężczyzna. Głos jego brzmiał bardzo dziwnie, był rozmyty, nieostry, prawie mechaniczny; nie przypominał głosu ludzkiego. — Jest wyszkolonym i zdolnym agentem. Musimy założyć, że jest jednym z najlepszych, a może i najlepszym z tych, którymi obecnie dysponują. Sądzę, iż zdał sobie sprawę z tego, że nieco przesadził dzisiejszego popołudnia. Musimy go znaleźć, Arturze. Zlecam ci to zadanie. Znajdziesz go, dopóki jest słaby i nie wyszkolony, w przeciwnym razie usmaży cię jednym spojrzeniem i zje na śniadanie. Na razie jest jedynie irytujący, ale potencjalnie jest najgroźniejszym człowiekiem na całej planecie, może nawet groźniejszym ode mnie. Znajdziesz go i zabijesz — inaczej, pewnego dnia on odszuka nas wszystkich i zabije.
Artur ukłonił się z szacunkiem, ale jego twarz nie zdradzała żadnych obaw związanych z wypowiedzianymi groźbami, co nie mogło wpłynąć budująco na moje ego i na moje nadzieję. I wtedy wypowiedział słowa, które zmroziły mnie do szpiku kości.
— Tak jest, lordzie Kreegauie.
Byłem wściekły, że nie mogę zobaczyć władcy Lilith, nie będąc samemu przez niego widzianym.
Artur gestem przywołał towarzyszącego mu mężczyznę.
— Chodźmy, poderwiemy wojsko. Mamy robotę do wykonania. Musi przebyć cały ten otwarty teren, by opuścić dziedzinę i dostać się na dzikie ziemie, a będzie się śpieszył, by zdążyć przed świtem. Spróbujemy go schwytać.
Wyszli, a ja słuchałem ich szybkich kroków i butów stukających o kamienie i płyty posadzki. Nie ruszałem się jednak i nie zamierzałem nigdzie wyruszać w najbliższym czasie. Naturalnie, Artur miał rację — żadnym sposobem nie byłem w stanie pokonać odległości pomiędzy zamkiem a ziemiami dzikimi przed nastaniem świtu, a za dnia ucieczka pośród tych wszystkich kręcących się na polach pionków nie miała sensu. Nie, zamierzałem pozostać tu, gdzie byłem, przez najbliższą godzinę lub dwie, a dzień przeżyć w korytarzach wewnątrz samego zamku. Ucieknę, bez wątpienia, ale wtedy, kiedy będę do ucieczki przygotowany, na własnych warunkach i zgodnie z własnym harmonogramem.
Większość dnia spędziłem, chowając się przed ludźmi, co okazało się o wiele łatwiejsze, niż można by sądzić. Zamek był ostatnim miejscem, w którym zamierzali mnie szukać, ostatnim miejscem, w którym mogli się mnie spodziewać. Wyszkoleni gliniarze i agenci może by i o tym pomyśleli, ale ci tutaj, w większości drobni przestępcy, naiwni tubylcy i kilku twardych byłych wojskowych, takich jak Artur. Kilka razy wpadłem na jakichś ludzi, ale robiłem wrażenie, że wykonuję swoje obowiązki i nikt niczego nie podejrzewał. Starałem się jedynie, by zdarzało się to jak najrzadziej i bym nie natknął się na kogoś, kto mnie znał. Udało mi się nawet zwędzić kilka posiłków przygotowanych dla będącego na służbie personelu, tak więc nie było najgorzej.
Mimo wszystko nie zamierzałem popełnić błędu polegającego na niedocenianiu przeciwnika. Jeśli Kreegan ciągle tu przebywał, a miałem powody, by tak sądzić, na pewno każe zablokować wszystkie wyjścia. Nie wymagało to wielkiej mobilizacji — wystarczyło postawić przy każdym z nich kilku nadzorców, szczególnie przy wyjściach z korytarzy służbowych. Wydostanie się na zewnątrz w takiej sytuacji nie byłoby przechadzką, a ja nie mogłem przecież spędzić w tych murach całego tygodnia. Każda bowiem godzina zwiększała ryzyko odkrycia mojej osoby i była jednocześnie kuszeniem losu.
Sprawdziłem jeszcze raz w myślach wszystkie możliwości, podjąłem decyzje i czekałem na nadejście ciemności. Żegnaj dziedzino Zeis, żebyś tak zgniła w błocie i szlamie. Nigdy już nie będę cię oglądał; byłem o tym przekonany.
Ta ostatnia myśl nagle mnie zastopowała. Ti. Przecież ona tu ciągle jest; tam, na górze, w towarzystwie rzeźnika — sadysty i na łasce jego eksperymentów.
Nie potrafiłbym odpowiedzieć dlaczego tak się stało, ale późnym popołudniem byłem już w drodze do sekcji medycznej. Z doświadczenia wiedziałem, że cały personel tego gabinetu okropności doktora Pohna skończył już pracę i oddalił się. Nie było więc powodu, żeby tam nie iść, a jedynym niebezpieczeństwem było to, iż mogę się nadziać na samego Pohna. Teraz, kiedy już poznałem silę tkwiącą w każdym panu, nie chciałem spotkać doktora w roli przeciwnika. Poszedłem tam więc w porze kolacji, licząc na to, iż, nikogo po drodze nie spotkam, i szczęście mi dopisało. W sekcji medycznej nie było nikogo.
Wślizgnąłem się szybko do pomieszczenia, o którym zawsze będę myślał jak o kostnicy, i zobaczyłem dwanaście śpiących, niemych postaci dziewczęcych. Pośpieszyłem do nieruchomego ciała Ti i patrzyłem na nią, starając się myśleć logicznie. Do tego momentu traktowałem to raczej jako wizytę pożegnalną.
Teraz jednak, kiedy jej się przyglądałem, wiedziałem już, że nie potrafię jej tu zostawić na łasce Pohna.
Popatrzyłem na inne dziewczęta. Mrok powodował, iż pomieszczenie to bardziej niż kiedykolwiek przypominało miejsce spoczynku dla zmarłych. Bo przecież one są martwe, pomyślałem ze smutkiem. To, co starożytne przesądy pozwalały jedynie przeżywać jako nocne koszmary, pokrętna nauka Lilith uczyniła rzeczywistością. Chciałem zabrać je wszystkie ze sobą i zrobiłbym to, gdybym tylko mógł. Przecież co jeden szaleniec uczynił, inni — trochę mniej szaleni — mogliby naprawić, jednak nie było sposobu, by teraz tego dokonać.
Bez chwili zastanowienia podniosłem Ti, zarzuciłem sobie na ramię i poniosłem do mojej kryjówki. Ważyła tak niewiele, że gdyby nie jej prawic niezauważalny oddech, sądziłbym, iż niosę lalkę, manekin, a nie człowieka. Z kryjówki udałem się do zaplanowanego punktu wyjściowego, licząc, iż osiągnę go w momencie, kiedy zapadnie całkowita ciemność. Znajdowałem się już poniżej lewego muru zamku, kiedy dotarło do mnie, że zabranie Ti było aktem niewiarygodnej głupoty z mojej strony. Jeśli ktoś wróci do laboratorium i zauważy jej brak, natychmiast zorientuje się, iż ciągle jeszcze przebywam na terenie zamku.
Jednak pozostawienie jej na miejscu byłoby morderstwem dokonanym z zimną krwią. Co więcej, nic by mi nie dało, bo i tak na górze zauważono by, że jej nie ma. Cóż, głupi, czy nic, czyn został popełniony i nie było od tego odwrotu.
I chociaż pozostawienie Ti ciążyłoby na moim sumieniu, to, co miałem teraz zrobić, nie wywoływało żadnych skrupułów. Pewnie gdzieś istnieją jakieś klasyfikacje zbrodni popełnianych wobec innych ludzi, zbrodni takich jak morderstwo; tutaj więc zakwalifikowałem swój postępek, z adnotacją „konieczne”.
Tuż na zewnątrz małego tunelu, w którym się znajdowałem, rozciągała się dziedzina, świat zewnętrzny, a na jego progu stała na straży dwójka nadzorców z paramilitarnego korpusu Artura. Każdy z nich zdolny był do zadania mi bólu i zatrzymania mnie do czasu nadejścia posiłków. Nie mogłem do tego dopuścić, a to oznaczało zabicie strażników. Tak bardzo chciałem mieć teraz moc, która pozwoliła mi zniszczyć Kronlona i zrekonstruować fotel z jego podstawowych komórek, ale nie było mi to dane. Stałem więc przed problemem wyeliminowania dwóch zagrożeń, z których żadne nie musiało mnie dotknąć, by mnie dopaść, podczas gdy ja musiałem dopaść fizycznie obydwu.
Moją przewagą było zaskoczenie. Nie byli przecież telepatami, ani nie dysponowali specjalnym zmysłem, który by im zdradził moją obecność. A świadomość posiadania mocy i pewność, iż ja jej nie posiadam spowodowała, że byli bardzo pewni siebie.
Miałem kilka różnych planów na przyciągnięcie ich bliżej siebie, ale nagle przyszło mi do głowy, iż najlepiej byłoby odciągnąć ich uwagę przy pomocy Ti — jeśli naturalnie potrafię kontrolować jej zachowanie, tak jak to czynił Pohn. Musiałem to sprawdzić. Położyłem ją na zimnym kamieniu na tyle daleko od wyjścia, żeby nie usłyszano mego głosu.
— Ti, otwórz oczy — rozkazałem cicho.
Powieki jej zadrgały, po czym się uniosły. Odetchnąłem z ulgą, dochodząc do wniosku, iż nie będzie to tak trudne, jak sądziłem, choć niewątpliwie ryzykowne.
— Ti, podnieś się i stań twarzą do mnie.
Zrobiła, jak jej kazałem, a ja poczułem się troszkę lepiej, choć nie wiedziałem, ile poleceń kolejno będzie skłonna wykonać.
— Ti, powiedz cichutko „cześć”.
— Cześć — powiedziała bezbarwnym, pozbawionym życia głosem, od którego przebiegł mnie lekki dreszcz.
Cóż, należało teraz sprawdzić, jak skomplikowane mogą być te polecenia.
— Ti, chcę żebyś zrobiła dwa kroki do przodu, zatrzymała się, odwróciła, uniosła prawe ramię i powiedziała „chodź tutaj”. Polecenia te były na tyle różne od siebie, że dostarczyłyby mi żądanej informacji.
Przez krótki moment stała nieruchomo, po czym wykonała wszystkie polecenia bez najmniejszego błędu i we właściwej kolejności. Obserwowanie jej w trakcie tych czynności dostarczyło mi pewnego rodzaju dreszczyku erotycznego. Było to bowiem coś na kształt urzeczywistnienia najwyższej męskiej fantazji — tyle że na pograniczu nekrofilii.
Pozostało mi jedynie sprawdzenie, czy jest to podobne do hipnotyzmu i czy działanie może być opóźnione.
Wydałem jej kilka drobnych poleceń, po czym powiedziałem, by ich nie wykonywała, o ile nie wypowiem słowa „ucieczka”. Potem je wypowiedziałem, a ona postąpiła zgodnie z instrukcją. Powtórzyłem to ćwiczenie kilkakrotnie, aż byłem w pełni usatysfakcjonowany.
Celowo wybrałem właśnie to wyjście, ponieważ tuż przy nim znajdował się sporych rozmiarów głaz. Czułem, że potrafię wykorzystać wszystkie te elementy i doszedłem do wniosku, że mimo wszystko wzięcie ze sobą Ti nie było takim głupim pomysłem.
— Słuchaj uważnie, Ti — powiedziałem. — Zapomnij o wszystkich poprzednich poleceniach. Kiedy usłyszysz, że wymawiam słowo „pułapka”, wykonasz co następuje…
Na zewnątrz groty, do której dochodził korytarz służbowy, panowały ciemności. Dwoje strażników, młody mężczyzna i starsza kobieta, oboje w czarnych pelerynach, spodniach i butach, stanowiących umundurowanie a miii Artura, wyglądało na bardzo znudzonych. Pełnili wartę już od kilku godzin i wyczerpali tematy do rozmów, ale obawiali się zająć czymś innym, bo w każdej chwili ktoś mógł znaleźć się w pobliżu, lub, co gorsza, pan Artur mógł przeprowadzić nagłą inspekcję i stwierdzić, iż robią coś, co nie należy do służby wojskowej.
Niemniej siedzieli na ziemi zrelaksowani jak ktoś, kto jest pewien, że zwierzyna już dawno umknęła i nic się nie może wydarzyć. Dlatego też byli tak zaskoczeni, kiedy usłyszeli, że ktoś się wynurza z tunelu. Oboje zerwali się na równe nogi, odwrócili i zaczęli się zbliżać z pełną napięcia ciekawością.
— To… to dziewczyna — powiedziała zaskoczona strażniczka.
Jej towarzysz skinął głową i zawołał:
— Kim jesteś? Co tu robisz? — Głos miał pewny; przekonany był, iż bez trudu sprosta ewentualnemu wyzwaniu.
Drobna postać drgnęła, po czym zniknęła za dużym głazem przy wejściu do groty.
— Co to za dziecinne sztuczki? — mruknął mężczyzna, wyraźnie zirytowany.
Kobieta nie dała się zwieść tak łatwo.
— Uspokój się. To może być jakaś pułapka. Nie zapominaj, że ktoś mu poradził, żeby uciekł. Dajmy jej lepiej maleńki wstrząs.
— Och, jesteś trochę za nerwowa — marudził mężczyzna, ale był na tyle niepewny, że nie podszedł bliżej.
— No, to wystarczy. Powinno ją urządzić na jakiś czas — powiedziała kobieta z przekonaniem w głosie.
— Nie słyszę jej jęku — odrzekł mężczyzna, sam teraz nerwowy. — Na pewno ją dopadłaś?
— Na pewno — uspokajała go. — Chodź. Ktoś o tak drobnej posturze prawdopodobnie stracił przytomność.
Podeszli bardzo ostrożnie, obeszli głaz i zobaczyli dziewczynę, najwyraźniej nieprzytomną, sztywną, opartą o skałę.
— O rety, Marl, coś ty jej zrobiła — spytał mężczyzna. — Wygląda na martwą.
Zbliżyli się do nieruchomej postaci opartej o skalę, już bez uprzedniej ostrożności. Kiedy ich głowy znalazły się w odległości kilku cali od siebie, wyskoczyłem z głośnym okrzykiem z drugiej strony głazu i nim którekolwiek zdążyło się otrząsnąć z paraliżu wywołanego zaskoczeniem, zderzyłem ich głowy o siebie z całą siłą, obalając ich równocześnie na ziemię rozpędem i energią samego skoku.
Nic miałem okazji robić czegoś takiego od czasu ćwiczeń z, androidami, ale teraz przekonałem się, że to jednak działa. Najważniejsze jest wyczucie czasu, pomyślałem sobie zadowolony z akcji. Wyczucie czasu i troszkę wiadomości na temat słabych punktów ludzkiej psychiki.
Mężczyzna nie żył. Kobieta chyba jeszcze żyła, ale z głowy ciekła jej krew. Szybko i po cichu skręciłem jej kark, po czym zawlokłem obojga do groty i ukryłem tak, jak mogłem. Nie życzyłem sobie teraz żadnych alarmów, a niepewność związana z ich zniknięciem i tak wywoła przecież alarm w niewłaściwych miejscach.
Artur, który był odpowiedzialny za bezpieczeństwo zamku, nie może przecież wiedzieć, czy ta dwójka została zaskoczona przez kogoś wychodzącego z zamku, czy do niego wchodzącego. Liczyłem właśnie na to. Brałem też pod uwagę, że nikt nie podejrzewałby, iż którykolwiek z pionków potrafi zneutralizować i zabić, za pomocą siły fizycznej, dwoje wyszkolonych nadzorców.
Zastanawiałem się przez chwilę, dlaczego, u diabła, nie zrobiłem tego samego z Kronlonem już dawno temu. Ten przeklęty świat zniszczył mą pewność siebie; dopiero w tej chwili poczułem się na powrót sobą.
By oszczędzić czas, zarzuciłem sobie Ti na ramię i ruszyłem w dół, w kierunku znajdującej się poniżej doliny.
Dopiero teraz po raz pierwszy przydała mi się mapa, którą wywiad zapisał w moim mózgu. Dzikie pustkowie, nie podlegające władzy żadnego z rycerzy ani żadnej innej administracji — dżungla, lasy, góry i moczary — tworzyło tereny niczyje pomiędzy poszczególnymi dziedzinami.
W samej dziedzinie Zeis nietrudno było poruszać się w ciemnościach. Wieśniacy przygotowywali się do snu, lub odpoczywali po wieczornym posiłku; na polach i pastwiskach nie było więc nikogo z wyjątkiem pasterzy, a tych można było dość łatwo ominąć. Zeis zajmowała dolinę w kształcie miski, której jeden bok opierał się o bagniste i niezdrowe jezioro. Jezioro to wykluczyłem jako drogę ucieczki; nie miałem najmniejszej ochoty żeglować po nieznanych wodach w ciągu dnia, a cóż dopiero w ciemności. Któż mógł to wiedzieć, jakie trudności, jakie groźne stworzenia tam się kryły? Oznaczało to wędrówkę przez góry, które były prawic tak samo groźne jak jezioro. Nagi, pozbawiony wszelkich narzędzi i obciążony Ti, zmuszony będę ograniczyć się do utartych szlaków, a te prawdopodobnie pilnowane były przez chłopców Artura.
Mapa w mojej głowie informowała mnie, że mam przed sobą co najmniej sześciuset-metrową wspinaczkę, a potem tej samej długości zejście, nim dotrę do lasu po drugiej stronie. Niestety, chociaż była to mapa i fizyczna i administracyjna, nie była mapą drogową. Sam więc będę wyszukiwał szlaki i nie będę mógł być zbyt wybredny, jeśli chodzi o ich jakość.
Bez trudu odnalazłem szlaki, chociaż żaden nie wyglądał na szczególnie używany. Prowadziła do nich, naturalnie, cała sieć ścieżek biorących początek na terenie dziedziny. Kilkakrotnie przywierałem do ziemi, kiedy w pobliżu przelatywały te wielkie bestie z jeźdźcami na grzbietach. Brzęczały i buczały jak silniki samolotów, ale były zbyt duże i zbyt ciężkie, by pełnić coś więcej niż tylko rolę odstraszających patroli. Trzeba by mieć wyjątkowe szczęście, by dostrzec coś z grzbietu takiego rumaka. Gdyby jednak ktoś na ziemi podniósł alarm, natychmiast by mnie dopadły i byłbym wówczas zupełnie bezbronny.
Jeśli szlak, na którym się znalazłem, był typowy, to wejście na górę nie będzie problemem. Przeznaczony najwyraźniej dla wozów i wózków był dość szeroki i biegł zakosami. Zakosy te umożliwiałyby strażnikom stojącym powyżej obserwację szlaku biegnącego niżej i to mnie trochę martwiło. W końcu, nie była to jedynie ucieczka przed zwyczajnym wojskiem; tym przeciwnikom wystarczyło jedynie spojrzeć na mnie, by strącić mnie ze ścieżki w przepaść.
Nie pozostawało mi jednak nic innego, jak ruszyć w górę szybko, ale ostrożnie, licząc na odrobinę szczęścia i na fakt, że polowanie na mnie trwało już przecież cały dzień, a ja dopiero rozpocząłem wędrówkę. Ti była dosłownie przyklejona do mych pleców i czułem, że nie rozluźni naciśniętych na mnie dłoni.
Przebyłem mniej więcej jedną czwartą drogi pod górę, kiedy poniżej usłyszałem głosy. Zastygłem nasłuchując, ale byli dość daleko za mną i z tego co się zorientowałem, poruszali się pieszo. Głosy ich dochodziły do mnie, ale nie były zbyt wyraźne, stąd nie mogłem stwierdzić kim są idący — tak jakbym w ogóle musiał się domyślać, kto po nocy może poruszać się tym szlakiem.
Zdecydowawszy, iż najlepszym wyjściem będzie trzymać się przed nimi, podjąłem na nowo wspinaczkę. Po kilku minutach usłyszałem inne głosy. Były to głosy żeńskie, podczas gdy te poniżej bez wątpienia należały do mężczyzn. Uświadomiłem sobie nagle, że Artur zrobił to co narzuciły mu warunki Lilith i topografia dziedziny. W pewnych odstępach czasu, prawdopodobnie przypadkowych, jeden patrol ruszał w dół szlaku. Drugi, po jakimś czasie, ruszał w górę i obydwa spotykały się mniej więcej w połowic drogi. Na szlaku takim jak ten, każdy kto z niego korzystał, musiał się znaleźć pomiędzy tymi dwoma patrolami.
Próbowałem ocenić, jak daleko ode mnie znajduje się para schodząca w dół. Było to praktycznie niemożliwe. Musiałem zaryzykować i założyć, iż są na tyle daleko, że zdążę dotrzeć do granicy gęstniejącej mgły; mgły, która zawsze spowijała niebo dziedziny Zeis, a wywoływała ją konwekcja związana z pierścieniem górskim. Mgła nie tylko gęstniała, ale opadała także coraz niżej. Spieszyłem się bardzo, by sięgnąć tej omal dotykalnej kurtyny szarości, która ukryłaby mnie przed wzrokiem schodzących, tak jak ich ukryłaby przed moim.
Bez Ti byłbym o wiele zwinniejszy, ale teraz stała się ona dla mnie czymś w rodzaju krucjaty, obowiązkiem. Byłem zdecydowany doprowadzić do tego, że się przebudzi i ponownie będzie stanowiła całość. Nie była już lekka jak piórko. Odczuwałem zmęczenie, a czterdzieści dwa kilogramy zaczęły wywierać realny wpływ na mięśnie mojego grzbietu i karku.
Pozostał mi jeszcze jeden zakos do krańca chmury, ale zdałem sobie sprawę, że nie będzie mi dane go sięgnąć. Głosy kobiece stały się bardzo wyraźne; dostrzegłem również niesamowity, bezcielesny blask padający z żółtej latarni, którą niosła jedna z nich. Rozejrzałem się za jakąś kryjówką, lecz szlak wykuty był w żywej skale i jedyną przeszkodą stojącą pomiędzy nim a długim, bardzo długim lotem w przepaść był niziutki krawężnik, zabezpieczający koła wozów przed ześlizgnięciem się w otchłań.
Nie miałem ani czasu, ani żadnego wyboru: pozostał mi jedynie krawężnik. Przekonam się, ile tak naprawdę warte jest ciało Cala Tremo na.
Martwiłem się tymi dwoma mężczyznami znajdującymi się poniżej, ale doszedłem do wniosku, iż są oni mniejszym problemem, niż sądziłem. Tu, gdzie się znajdowałem, było bowiem całkiem ciemno, a światło ich latarni nie sięgało tak daleko.
Z największą ostrożnością opuściłem się wraz z moim ciężarem w przepaść i zawisłem swobodnie, trzymając się krawężnika szlaku obiema dłońmi. Obciążenie, jakim była Ti na moim grzbiecie, o mało nie wyrwało okrzyku bólu z moich ust; nie na darmo jednak przeszedłem te wszystkie szkolenia, a i tydzień wygodnego życia nie był w stanie zniwelować miesięcy ciężkiej, fizycznej pracy. Wisiałem tedy nad przepaścią, nie wiedząc zupełnie, jak długo wytrzymają to moje palce.
Raz jeszcze liczyłem na to, iż sprzymierzeńcem okaże się normalna, ludzka natura… a liczyło się teraz wszystko. Ludzie ci patrolują swój odcinek przez całą wyznaczoną im zmianę i są prawdopodobnie bardziej znudzeni niż czujni, podobnie jak dwójka strażników w zamku.
Kobiety wynurzyły się z mgły i szły wolno w dół szlaku. Jedna z nich podniosła od niechcenia kamyczek i rzuciła w dół, minimalnie chybiając mej głowy, która znajdowała się o jeden poziom i jeden zakos poniżej nich.
— Nareszcie wydostałyśmy się z tych śmierdzących oparów — zauważyła z ulgą w głosie jedna z kobiet.
— Taa, niech się teraz faceci przemoczą — rzuciła druga. — Może jak się nie będziemy za bardzo śpieszyć, to nadejdzie świt i zmienią nas, zanim powtórnie zaczniemy się wspinać pod górę.
— Racja — zgodziła się pierwsza. — Mam już dość gór. Teraz marzy mi się jedynie gorący posiłek, kąpiel i łóżko, obojętnie zresztą w jakiej kolejności.
Były już bardzo blisko, tuż za zakrętem i zbliżały się do mego niebezpiecznego i… bolesnego” stanowiska. W myślach powtarzałem w kółko: Nie zatrzymujcie się! Tylko się nie zatrzymujcie! Jest jednak pewne prawo rządzące takimi przypadkami i oczywiście musiały się zatrzymać jakieś trzy czy cztery metry od mych obolałych, odartych ze skóry dłoni; na dodatek widocznych częściowo ponad krawężnikiem, gdyby zechciało im się spojrzeć w tym kierunku.
— Hej! Popatrz! Już ich widać! — zawołała jedna, wskazując palcem; widziałem to wyciągnięte ramię troszkę za blisko jak na mój gust.
— Poczekamy na nich?
Nic, nic, nie róbcie tego! — błagałem i modliłem się w myślach tak gorliwie, że gdyby istniała telepatia na pewno by mnie usłyszały.
— Czekać? — spytała druga, zastanawiając się nad propozycją. — Niecę. Po diabła? Lepiej skończyć z tym jak najszybciej. — Odwróciły się i opuściły skalną półkę, na której stały, a ja zaryzykowałem spojrzenie w dół, by zobaczyć, gdzie znajdowali się w tym momencie nadchodzący mężczyźni. Zbyt blisko, stwierdziłem. Latarnia ich oświetlała już drogę jakieś dwa poziomy poniżej mojego, a latarnia kobiet oświetli mnie, kiedy pokonają najbliższy zakręt. Będę musiał zgrać bardzo dokładnie w czasie moje posunięcia i wykonać je bardzo cicho. Oceniłem, że światło ich latarni padające na zakręt znajduje się w odległości jakichś dwudziestu metrów i staje się coraz jaśniejsze.
Niewiele brakowało, a zmarnowałbym cały dotychczasowy wysiłek, bowiem wyciągnąłem siebie i swój ciężar na drogę w momencie, kiedy mężczyźni pojawili się w moim polu widzenia. Rozpłaszczyłem się i znieruchomiałem.
— Słyszałeś? — spytał jeden drugiego.
— Taaa — odparł ten drugi z podejrzliwością w głosie. — Tuż przed nami. — Sprawdźmy to, ale powoli i ostrożnie.
Tylko nie powoli, błagałem, nie nazbyt ostrożnie. Musiałem wstać i poruszać się żwawo, nim się tu pojawią, a nigdy nie miałem mniejszej ochoty na ruch jak teraz. Kark i grzbiet mnie bolały, a ramiona robiły wrażenie wyrwanych ze stawów i niezdolnych do najmniejszego wysiłku. Przywołałem wszelkie rezerwy jakie tylko posiadałem i spróbowałem zastosować kilka z tych ćwiczeń umysłowych, które oddalają ból i niemoc fizyczną. Opanowanie centrów zawiadujących bólem nie było trudne, jednak nie była to kontrola rzeczywista. Moje mięśnie i stawy bolały, dlatego że doprowadzone zostały na krawędź wytrzymałości, a fakt, że tego nie czułem, niczego nie zmieniał. Zastanawiałem się, ile jeszcze pozostało do szczytu i czy dam radę tani dotrzeć. Nie miałem ochoty nawet myśleć o jakimś jeszcze jednym patrolu schodzącym w dół. Kierując się światłem i dźwiękiem, ruszyłem w kierunku zachęcającej kurtyny mgły i wreszcie się w niej zanurzyłem.
Szedłem teraz znacznie wolniej, bo nie widziałem dalej niż, na trzy metry, a powietrze stało się nagle mokre i lepkie. Mimo to uważałem tę szarą zasłonę za przyjaciela i sojusznika, pierwszego jakiego spotkałem na tym szalonym świecie.
Nie przejmowałem się już tymi dwoma mężczyznami nadchodzącymi z dołu. Będąc tylko ludźmi i to śmiertelnie znudzonymi, na pewno zatrzymają się, by pogadać z kobietami, a to da mi kilka dodatkowych, cennych minut. Ich latarnia niewiele im pomoże, kiedy dotrą do linii mgły i będą zmuszeni posuwać się równie powoli jak ja. Czułem, że jeśli nie wpadnę na nikogo i dotrę do szczytu przed świtem, to przynajmniej na razie będę bezpieczny.
Niebo zaczęło się właśnie rozjaśniać, kiedy wreszcie dotarłem na szczyt, ale nie przejmowałem się tym za bardzo. Stąd będę już jedynie schodził w dół, w kierunku terenów dziewiczych — a miałem nadzieję, że na ruch kołowy jest jeszcze za wcześnie — i zanurzę się w czekającą mnie tam zapewne gęstwinę. Nie czułem już nóg, każdy krok wymagał olbrzymiego wysiłku, ale ciągnąłem naprzód, wiedząc, że muszę zejść na dół i znaleźć jakąś kryjówkę, nim nastanie prawdziwy dzień. Miałem też nadzieję, iż po tej stronie góry patrole będą rzadsze, o ile w ogóle takie będą. Bo szukać mnie będą, bez wątpienia, tyle że dysponując ograniczoną liczbą ludzi, Artur skoncentruje się przede wszystkim na zablokowaniu wyjść z doliny. Dopiero kiedy odkryją ciała strażników, zaczną energiczniejsze poszukiwania, zwiększą ich zasięg i obejmą nimi tereny, które normalnie nie podlegają ich kontroli. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Kiedy dotarłem do miejsca, w którym kończyła się mgła byłem kompletnie mokry. Po raz pierwszy od wylądowania na Lilith połączenie wilgoci, lekkiego wiatru i wysokości spowodowało, iż poczułem autentyczny chłód. Zrobiło się całkiem widno; byłem pewien, że za chwilę wyjrzy słońce i zlikwiduje część tej pokrywy chmur.
Teraz, kiedy wyszedłem z tej górskiej mgły i spojrzałem przed siebie, ujrzałem Lilith i jej krajobraz poza dziedziną Zeis. Zobaczyłem pofalowane, porośnięte gęstym lasem wzgórza, a szczyty tych wzgórz i czubki drzew wynurzały się z zalegającej poniżej ciemnej, niebieskozielonej mgły. Był w tym wszystkim jakiś niesamowity spokój i poczułem, że uda mi się przynajmniej dotrzeć do osłony, jakiej mogą dostarczyć te drzewa. Nie miałem już więcej sił, by dźwigać Ti, poleciłem jej tedy, by zeszła na ziemię i szła obok mnie. Choć mogła dotrzymać mi kroku, chociażby biegnąc, zdecydowałem posuwać się powoli i bardzo ostrożnie. Kamienista ścieżka była mokra i śliska, a ja nie chciałem, by przydarzył się jakiś wypadek któremuś z nas, szczególnie teraz, kiedy osiągnąłem pierwszy cel.
Słońce było całkiem wysoko i przygrzewało tak, iż wszystko wokół parowało, nim w końcu zrozumiałem, że już dłużej nie wytrzymam, i poszukałem w pobliżu drogi miejsca ukrytego przed wzrokiem śledzących i wolnego od naturalnych zagrożeń. Całą serią rozkazów uwrażliwiłem Ti tak, że jej zadaniem było nasłuchiwać i obudzić mnie natychmiast, kiedy usłyszy, że ktoś lub coś się zbliża, po czym ułożyłem się pod osłoną drzew i krzewów na pokrytej trawą i kamieniami ziemi, i po raz pierwszy od dłuższego czasu pozwoliłem sobie na pewne rozluźnienie. Niezależnie od podłego samopoczucia, przepełniało mnie silne poczucie sukcesu.
Uciekłem! Dokonałem tego! Po raz pierwszy w tym ciele byłem człowiekiem wolnym; i niezależnym. Było to wspaniale uczucie.
W głębi jednak ten nękający głos, który towarzyszył mi zawsze, śpiewał na całkiem inną nutę. W porządku, supermanie, kpił. Jesteś teraz nagi i nieuzbrojony w obcym i wrogim ci świecie, którego mieszkańcy są przeciwko tobie; obarczony dziewczyną — robotem nie masz dokąd się udać i nie masz znikąd pomocy. W porządku, Homo Superior… i co teraz uczynisz?
Była na to tylko jedna odpowiedź. Zapadłem w najgłębszy ze snów.