Następnego wieczoru poszukałem jej, starając się sprawić wrażenie, iż nasze spotkanie jest zupełnie przypadkowe. Ostrzeżono mnie, że niełatwo nawiązać z nią kontakt i że trudno jest z nią rozmawiać, ale nie miałem takich problemów. Siedziała samotnie na kamieniu, odpędzając wszędobylskie roje insektów oraz żując leniwie kawałek gri, podobnego do melona owocu, o dziwnie słodko — kwaśnym smaku.
Niewielki miałem wybór, skoro nie chciałem się zachować staromodnie i nie chciałem, by moje intencje były zbyt oczywiste. Podszedłem więc do niej i powiedziałem:
— Cześć.
Popatrzyła na mnie tymi ogromnymi oczyma małej dziewczynki i uśmiechnęła się.
— Cześć. Usiądź tutaj.
— Nazywam się… — zacząłem, ale mi przerwała.
— Nazywasz się Cal Tremon i przybyłeś z Zewnątrz — wyrecytowała, zaskakując mnie nieco. Jej głos, bardzo jeszcze młody, o wiele bardziej pasował do jej twarzy i rzeczywistego wieku niż jej ciało.
Roześmiałem się.
— I skąd ty to wszystko wiesz?
— Widziałam, jak mi się przyglądasz — odpowiedziała wesoło. — Oczywiście wszyscy mężczyźni mi się przyglądają, ale zwróciłam szczególną uwagę na ciebie. Mówią, że coś jest nie w porządku z twoją głową. Czy to prawda?
Zacząłem odczuwać do niej sympatię.
— Tak było — odpowiedziałem — ale jest już lepiej. To miejsce nie przypomina tego, z którego przybyłem i przyzwyczajenie do niego zabrało mi sporo czasu.
Rzuciła skórkę owocu w krzaki i zmieniła pozycję, podciągając kolana do góry i obejmując nogi ramionami. Zaczęła się delikatnie kołysać.
— Jak tam jest… na Zewnątrz? — zapytała.
Uśmiechnąłem się. Była taka rozkoszna.
— Nie tak jak tutaj — odpowiedziałem, usiłując znaleźć słowa, które mogła zrozumieć. — Zupełnie nie tak. Przede wszystkim jest tam znacznie chłodniej. Nie ma też pionków, nadzorców ani rycerzy.
Widziałem, że niełatwo przychodzi jej to przełknąć.
— Jeśli nie ma pionków, to kto wykonuje całą robotę?
Dobre pytanie.
— Ludzie, którzy mają na to ochotę — zacząłem ostrożnie. — A poza tym jest to zupełnie inny rodzaj pracy niż ta, którą tutaj wykonujemy. Tam maszyny wykonują całą ciężką robotę.
— Słyszałam o tych maszynach — powiedziała z dumą. — Ktoś jednak musi je rozmnażać i hodować. Nieprawda?
Westchnąłem. Jak zwykle ślepa uliczka. Jak bowiem wytłumaczyć, czym są maszyny, komuś, kto urodził i wychował się w świecie, gdzie nic nie działało i praktycznie nic nie było w stanie dłużej przetrwać? Zdecydowałem, iż można użyć tej rozmowy jako pretekstu do zmiany tematu na taki, który interesuje mnie rzeczywiście.
— Tam, skąd pochodzę, nikt nie dysponuje mocą — powiedziałem. — A kiedy moc nie istnieje, można zmienić rzeczy, wytwarzać takie, które trwają długo. Niektóre z tych maszyn potrafią robić to, co moc czyni tutaj.
Przetrawiała to, usiłowała ułożyć sobie jakoś w głowie, ale chyba nie zrozumiała. Z nikim przedtem nie udało mi się zajść dalej w rozmowie, co wskazywałoby, że jakąś inteligencję jednak posiada.
— Dlaczego nie mają mocy? — spytała.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie wiem. Nie wiem, dlaczego inni ją mają. Ciągle nie jestem w stanie zrozumieć, na czym ta moc polega. — Uważaj, ostrzegałem sam siebie. Bądź bardzo ostrożny. — Słyszałem, że ty również posiadasz moc. Czy to prawda?
— Cóż, chyba tak — przyznała. — Nie mam z niej żadnego pożytku. Wiesz, to jest tak, że czujesz ją w środku, a nie możesz do mej przemówić. Przypuszczam, że inni właśnie to potrafią robić. Potrafią do niej przemawiać, kazać jej robić różne rzeczy.
— Ale ty ją czujesz — podpowiadałem. — Jakie to jest uczucie?
Rozłączyła ramiona i ześlizgnęła się z kamienia, przeciągając się i masując pośladki. Usiadła ponownie, tym razem tuż obok mnie.
— Po prostu ją czuję, to wszystko — odpowiedziała. — A ty nie?
Pokręciłem głową.
— Nie. Albo jej nie mam, albo nie wiem, jak jej szukać i co powinienem odczuwać.
Wzruszyła ramionami.
— A szukałeś kiedyś?
Rozważyłem te słowa i zanotowałem je sobie w pamięci na przyszły użytek.
Próbowałem kontynuować rozmowę na ten temat, ale znudził on ją najwyraźniej i nie chciała dłużej o tych sprawach rozmawiać. A ja nie chciałem jej zmuszać. Udało mi się przecież w jakiś sposób z nią zaprzyjaźnić i nie miałem ochoty tego zaprzepaścić. Będą jeszcze inne wieczory.
Nagle uświadomiłem sobie, iż siedzi bardzo blisko mnie i równocześnie po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z powodu, dla którego mogłem być dla niej atrakcyjny i dla którego już wcześniej mnie zauważyła. Moja najbardziej widoczna, przerośnięta cecha fizyczna, stanowi zapewne nieodparty magnes dla kogoś, kim manipulowano tak jak nią. I po raz pierwszy, odkąd znalazłem się w tym ciele, zacząłem odczuwać podniecenie. Coś mnie jednak powstrzymywało. Była tak bardzo młoda i słowo „pionek” znaczyło dla niej tak wiele.
Kiedy lekka, przesycona flirtem rozmowa nie wywołała z mojej strony żadnej reakcji, wyprostowała się i popatrzyła na mnie dziwnie.
— Nie należysz chyba do tych co kochają się z mężczyznami? — spytała autentycznie zdziwiona.
Roześmiałem się.
— Nie, nic z tych rzeczy — odpowiadałem ostrożnie. — Ja… cóż, po prostu tam, skąd przychodzę, ktoś w moim wieku nie czuje się zbyt swobodnie z kimś w twoim wieku. — Mógłbym mieć córkę w twoim wieku, dodałem w duchu.
Popatrzyła na mnie z obrzydzeniem.
— Tak też sobie myślałam — powiedziała, wydymając wargi. — Nie wiem, po co te mecyje. Tak jakbym nigdy tego nie robiła. Często to robię, odkąd dojrzałam. Pan Tang mówi, że tak właśnie należy. — Wstała, wyraźnie zirytowana. — Pójdę chyba do nadzorcy. Jemu nic nie przeszkadza.
Westchnąłem. Trudno mi było zaakceptować takie połączenie kobiety z dzieckiem, a co dopiero mówić o jego wykorzystaniu. Jednocześnie byłem rozdarty pomiędzy pragnieniem, by jej sobie przypadkiem nie zrazić, a psychicznym reagowaniem na nią jak na dziecko. To tak jak gdyby godna pożądania nieletnia powiedziała: — Jeśli się nie będziesz ze mną kochał, to wstrzymam oddech na tak długo, aż zsinieję! — Kontrast pomiędzy chętną i zmysłową kobietą a małym dzieckiem był czymś, z czym trudno mi było sobie poradzić, szczególnie iż miałem świadomość, że jej chciwa seksualność została zaprogramowana przez zimnych, obojętnych mężczyzn, którzy widzieli w niej jedynie pewien rodzaj udomowionego zwierzątka. Wydawało mi się, do diabła, iż byłoby coś kazirodczego w wykorzystaniu takiej sytuacji.
Wolę uważać, iż powodem, dla którego uległem jednak owej nocy, była obawa, by jej sobie nie zrazić i tym samym nie utracić możliwości uzyskania dalszych informacji na interesujący mnie temat.
Ciało, w jakie mnie wyposażono, posiadało naturalnie spore potencjalne możliwości. Krega powiedział, że sprawdzili ich mnóstwo, nim „odcisk się przyjął”, tak że był to zupełny przypadek, iż wylądowałem w tym właśnie a nie innym — okazało się ono jednak dla mnie prawdziwym atutem. Jego prymitywna, pierwotna natura dała mi dużą masę i wielką siłę, a pewne przerośnięte organy uczyniły mnie atrakcyjnym dla Ti. Przez następne dni przebywała ze mną, lub w pobliżu mnie, przynajmniej wieczorami. Wydawało się, iż zdałem jakiś egzamin dzięki samym rozmiarom, przynajmniej w jej umyśle, a inni mężczyźni wokół nie sprostali jej wymaganiom. Co więcej, playboy, jakim ja kiedyś byłem, zna się na wszelkich odmianach tej sztuki, a różnorodność była tym, czego brakowało na Lilith.
Przez cały czas usiłowałem w sposób subtelny i nie powodujący jej znudzenia dowiedzieć się czegoś więcej na temat mocy, którą odczuwała i na temat natury tej mocy. Powoli, z uwagi na krótki okres, w jakim była w stanie utrzymać uwagę, dowiadywałem się wszystkiego, czego mogłem się dowiedzieć. Późną nocą, z Ti leżącą u mego boku, usiłowałem odgrodzić się absolutnie od wszystkiego i zobaczyć, czy ja też ją „wyczuję”.
Był to proces wewnętrzny, w jakimś stopniu psychiczny, ale nie było żadnych reguł, żadnego przewodnika, który pomógłby go uporządkować. Ti urodziła się już wyposażona w tę moc, wzrastała wraz z nią i dlatego była najbardziej odpowiednią osobą, by mi powiedzieć, czego konkretnie mam szukać. Najlepiej byłoby mieć do pomocy nadzorcę, lub kogoś stojącego jeszcze wyżej, lecz ci nie mieli zamiaru wyjawiać czegokolwiek.
Kronlon był głównym powodem mojej uporczywości i wytrwałości. Człowiek ten był sadystą, małym zawistnym bożkiem pozbawionym rozumu. A przecież jakoś tę moc znalazł, nauczył się z niej korzystać. Nigdy do końca nie pojmę, co leżało u podstaw selekcji przy kierowaniu przestępców na światy Wardena i dlaczego wysłano tu takiego Kronlona, zamiast poddać go praniu mózgu. A wiadomo, że został tutaj zesłany; tak przynajmniej twierdziła Ti. I chociaż było to naturalnie już dawno temu, to przecież ten bękart został spłodzony w mojej przestrzeni, a nie na tej prymitywnej i brutalnej planecie.
Cóż on takiego uczynił, by obudzić te moce? Zastanawiałem się nad tym każdej nocy. Cóż takiego odczuwał?
Czasami, na krawędzi snu, wydawało mi się, iż czuję, jak coś się we mnie porusza, coś dziwnego; ale było to nieuchwytne i zawsze umykało przede mną w ostatniej chwili. Zacząłem się zamartwiać, iż widocznie nie zostało mi to dane. A może fakt, że nie znajdowałem się w swym własnym ciele stanowił czynnik blokujący. Mówiono, że towarzyszące temu uczucie jest uczuciem obcości. W moim odczuciu ciało którego używałem, uprzednio własność odżałowanej pamięci Cala Tremona, też było obce, a przecież z każdym dniem stawało się coraz bardziej moim własnym. Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale teraz widzę to znacznie wyraźniej.
Moje wspomnienia i moja osobowość pozostały nietknięte, ale w każdym z nas jest również aspekt biologiczny, na który wpływ mają enzymy, hormony i gruczoły wydzielania wewnętrznego. To tak jakby jednostka, osobowość, była wyjątkowo wyraźną czarno — białą fotografią, a owe elementy fizjologiczne przydawały jej kolorów, odcieni i niuansów. Nawet nasze preferencje seksualne determinowane są przez niewielką grupę komórek ukrytych głęboko w mózgu. Komórki te nie są przenoszone wraz z osobowością podczas procesu transferu; dostajesz więc nowe ciało ze wszystkimi jego fizjologicznymi i chemicznymi cechami, i one w jakimś sensie cię zmieniają.
Ciało Tremona było wyjątkowo wrażliwe, ponieważ było ciałem nie uregulowanym, należącym do człowieka z obrzeży cywilizacji. Na światach cywilizowanych, owe własności fizyczne i chemiczne były bardzo precyzyjnie regulowane. Tremon zaś, będący rezultatem przypadkowego związku pary nie uregulowanych ludzi, podlegał wpływom tych wszystkich starożytnych genów i odmian, wynikających nie tylko z ewolucji, ale i z mutacji, na którą tak podatni byli wędrujący w kosmosie.
Osobowość zbudowana jest na tych własnościach, a nie odwrotnie. Tremon był gwałtowny, agresywny i amoralny; był mężczyzną brutalem, ze wszystkim, co nazwa ta implikuje. Wszystkie te czynniki fizyczne oddziaływały teraz na mnie, tak jak kiedyś oddziaływały na niego, a temperowane były jedynie przez moje własne wspomnienia i moją własną osobowość, moje wryte głęboko w psychikę przyzwyczajenia i opory kulturowe. Temperowane, ale nie wygaszone całkowicie. Naturalnie im dłużej pozostawałem w tym ciele, w tym większym stopniu czynniki te wpływały na moje zachowanie. Już bowiem zaczynałem spoglądać na me przeszłe życie i dziwić się dlaczego coś uczyniłem właśnie w ten sposób, a nie w inny, i dlaczego coś podobało mi się bardziej od czegoś innego. Coraz trudniej przychodziło mi myśleć o tamtym życiu jak o własnym. Ta przeszłość była wyraźna i żywa, i była to moja jedyna przeszłość, a przecież coraz bardziej zaczynałem myśleć i działać tak, jakbym to ja, Cal Tremon, w jakiś sposób odziedziczył — poprzez Klinikę Służb Bezpieczeństwa — wspomnienia i wiedzę kogoś zupełnie mi obcego.
Już jakieś dwa tygodnie od pierwszego spotkania z Ti miałem wyraźne kłopoty, by zrozumieć, na czym polegały moje wcześniejsze względem niej opory. Rozumiałem to, naturalnie, na poziomie intelektualnym, ale na zyskującym coraz większą przewagę poziomie emocjonalnym coraz trudniej było mi uwierzyć, iż tego rodzaju obiekcje mogą mieć jakiekolwiek znaczenie.
Wtedy to, pewnego wieczoru, kiedy wracałem do wioski po długim, męczącym dniu, a myśli moje krążyły wokół czekającego na mnie posiłku i wokół Ti, usłyszałem głos traw.
Było to niesamowite, obce uczucie, jakiego nigdy przedtem nie doznałem; trawa prowadziła bowiem rozmowy, których istota ludzka pojąć nie mogła. To tak, jakby cała wypełniona była koloniami istot żywych, utrzymujących ze sobą stały kontakt, kontakt pomiędzy poszczególnymi źdźbłami i kępkami traw. Dotarł wtedy do mnie — na przykład — nieprzyjemny dla mnie protest, kiedy tę trawę deptałem, a także westchnienie ulgi, kiedy stopy przenosiły mnie dalej. Nie sądzę, bym wyczuwał wówczas jakiś intelekt za tym wszystkim; czułem raczej świadomość i życie, na najbardziej podstawowym poziomie emocjonalnym. A jednak było w tym jakieś komunikowanie się, skoro wyczuwałem w pewnej odległości przede mną uczucie napięcia, emanujące z tej trawy, na którą za chwilę miałem nadepnąć.
Było to przedziwne uczucie; niby istniało, a zarazem prawie że nie istniało, a dawało się odczuć jedynie dlatego, iż było tak przenikliwe, tak wszechogarniające z powodu dużej ilości tej cholernej trawy. Byłem podekscytowany tym przeżyciem, choć świadom swojego zmęczenia, brudu, lekkiej depresji, a możliwe, że w ogóle popadałem w szaleństwo.
Jednakże Ti, z którą spotkałem się, kiedy zakończyła swą pracę, wyczuła coś, nim zdążyłem jej o tym opowiedzieć.
— Czułeś to dzisiaj — powiedziała nie pytana.
Skinąłem głową.
— Chyba tak. To było… dziwne. Słyszeć trawę, wyczuwać niezliczone miliardy drobniutkich połączonych ze sobą żyjątek.
Nie rozumiała wszystkich słów, ale wiedziała, co mam na myśli i na jej twarzy pojawił się wyraz litości.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że przedtem tego nie słyszałeś?
Było to dla niej pewnego rodzaju objawienie; to tak jakby nagle odkryła, iż osoba, którą dobrze znała, była głucha przez całe swoje życie i nagle odzyskała słuch. Tak ostre było to uczucie, prawie jak dodatkowy zmysł, szósty zmysł, a rosło ono i rozwijało się wraz z upływem czasu.
Kiedy wiedziałem już, czego mam szukać, postrzegałem to zjawisko wszędzie dokoła.
Skały, drzewa, zwierzęta tego świata, wszystko śpiewało tę pieśń istnienia, istnienia ponad istnieniem jednostkowym. Było to niewiarygodne uczucie — i piękne. Świat śpiewał i szeptał do ciebie.
Również ludzi „wyczuwałem” — choć było to najtrudniejsze, częściowo dlatego, że ich własne działania w jakimś stopniu maskowały owo zjawisko, tak cichym i subtelnym ono było, a częściowo dlatego, iż jest rzeczą prawie niemożliwą obserwować istotę ludzką z równym obiektywizmem, z jakim obserwujemy kamień, drzewo czy źdźbło trawy. A przecież każdy obiekt był jedynym w swoim rodzaju i przy odrobinie koncentracji mogłem nie tylko wyczuć jego obecność, ale również zamknąwszy oczy, sporządzić we własnym umyśle coś na kształt mapy najbliższego otoczenia.
Uświadomiłem sobie, iż to właśnie było kluczem do owej tajemniczej mocy. Moje własne organizmy Wardena, znajdujące się wewnątrz każdej mojej komórki, a może nawet wewnątrz każdej molekuły mego ciała, były w jakiś sposób połączone, za pośrednictwem jakiejś nieznanej energii, ze wszystkimi innymi organizmami Wardena. Owo wzajemne połączenie było tym, co widziałem, czułem i słyszałem. Musiało być tym, co widzieli, czuli i słyszeli ci wszyscy, którzy obdarzeni byli choć cząstką tej mocy.
Nadzorca odczuwał to samo, co ja, ale posiadał również umiejętność przesyła nią za pośrednictwem symbiontów żyjących w jego ciele informacji do symbiontów żyjących w ciele kogoś drugiego lub w drzewie, kamieniu czy jakimś przedmiocie. Pan, natomiast, mógł czynić to samo, ale z większą dokładnością; potrafił bowiem dojrzeć poszczególne części wewnątrz ludzkiego ciała i nakazać im dokonanie zmian w sposobie ich działania.
Kiedy coś umierało lub traciło swój pierwotny kształt — tak jak w przypadku zmiażdżonego kamienia — organizmy Wardena ginęły, a bez nich cała struktura stawała się niestabilna i ulegała rozpadowi. Rycerz przeto był tym, który potrafił w tych warunkach utrzymać organizmy Wardena przy życiu. Nawet wówczas jednak organizm ten atakował i destabilizował materię nieorganiczną spoza swego środowiska. Przyszły mi na myśl antyciała, te substancje w krwi ludzkiej, które atakują obce substancje, na przykład wirusy wnikające do naszych ciał. Wydawało mi się, iż organizm Wardena działa podobnie, tyle że na obcą materię nieorganiczną: atakuje, destabilizuje i niszczy ją.
Kreegan mógł tedy czynić to, co wydaje się niemożliwym — przekonać organizm Wardena, aby nie atakował i nie niszczył obcej materii nieorganicznej. A każdy, kto był wyższy rangą mógł powstrzymać tych, którzy byli niżsi od niego rangą od komunikowania się z ich własnymi organizmami Wardena, zapewniając im w ten sposób ochronę.
Co jednak pozwalało dostroić się do twoich własnych symbiontów, pozwalało za ich pośrednictwem przekazywać rozkazy innym, znajdującym się na zewnątrz twojego ciała? To jeszcze musiałem odkryć. Samo odkrycie, iż ja byłem w stanie wyczuwać taką komunikację, podczas gdy inne pionki nie były do tego zdolne, już stanowiło najlepszą rzecz, jaka mi się tutaj przydarzyła. Przestałem odczuwać zmęczenie i przygnębienie. Byłem obdarzony talentem. Musiałem teraz, zbadać swą moc, wypróbować ją, nauczyć się z niej korzystać, poznać swe własne ograniczenia.
Być może nie dorównam władcy; być może potrzebna mi będzie pomoc, jakiś cenny sojusznik.
Tymczasem jednak wystarczał fakt, iż w końcu wiem, jak się rzeczy mają na tym szalonym świecie… i wiem, iż dni wypełnione ciągnięciem ciężkich wózków z błotem są policzone.
I tak trwało to wszystko zbyt długo.