Stałem ogłupiały, wpatrując się w niego. Wreszcie wykrztusiłem:
— Czekałeś na mnie?
Rozejrzał się.
— W jakim innym celu zatrzymałbym się w tym komfortowym, naturalnym hotelu? — mruknął z sarkazmem. — Chodź tutaj i usiądź. Wstawię herbatę.
Ruszyłem w jego kierunku, po czym zatrzymałem się nagle.
— Zapomniałem o Ti! — wykrzyknąłem, głównie zresztą do siebie.
Roześmiał się.
— No, no! A jednak ją zabrałeś ze sobą. Nie było całkiem jasne, co się z nią stało.
Zdecydowałem się pójść po nią, nim przejdziemy do szczegółów. Przynajmniej nie byłem już dłużej sam, nie zostałem ani rozpylony, ani zaatakowany w żaden inny sposób, tak że niezależnie od rodzaju gry, jaką Bronz prowadził, była to gra na moją korzyść.
Przyniosłem Ti do biwaku Bronza, a on natychmiast wstał i podszedł do niej, przypominając mi swoim zachowaniem doktora Pohna, tyle że tutaj dało się także dostrzec współczucie i troskę.
— A to diabelskie nasienie — mruczał pod nosem. — Niech zgnije w piekle. — Zamknął oczy i położył dłoń na jej czole.
— Czy możesz coś dla niej zrobić? — zapytałem z troską w głosie. — W tej chwili jest ona jedynie żywym robotem.
Westchnął i zamyślił się.
— Gdybym był lekarzem, tak, mógłbym. Gdybym znał troszkę lepiej anatomię, może byłbym w stanie coś zdziałać. Widzę bowiem, gdzie on namieszał, ale nie ośmielę się nic zrobić. Mógłbym w rezultacie spowodować trwałe uszkodzenie mózgu, a nawet ją zabić. Nie, musimy poszukać dla niej pomocy gdzie indziej, tak to wygląda.
— Chyba nie w żadnej dziedzinie — powiedziałem niepewnie. — Odesłaliby ją natychmiast do doktora Pohna.
— Nie, nie w dziedzinie — zgodził się. — Zresztą ciebie też to dotyczy. Musimy dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdzie, tobie pomogą i gdzie Ti uzyska fachową opiekę. Spodziewałem się problemów związanych ze znalezieniem przyjaciół, sojuszników i kryjówki, ale nie sądziłem, że napotkam trudności tego rodzaju. — Westchnął ponownie i wrócił do roznieconego na nowo ogniska, odsunął tykwę z wodą od płomienia i wrzucił do niej kilka pokruszonych listków wyjętych z wiszącego u pasa woreczka — jednego z kilku, jak zauważyłem.
— Usiądź tutaj — zaprosił mnie. — Będzie gotowa za kilka minut, a my i tak musimy jakoś zabić ten czas.
Zrobiłem, co kazał i poczułem się o wiele lepiej. Poza tym chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o ojcu Bronzie.
— Powiadasz, iż spodziewałeś się, że będziemy potrzebować kryjówki i że czekałeś na mnie — zauważyłem. — Możesz to bliżej wyjaśnić?
Zachichotał.
— Synu, opuściłem Zeis później, niż planowałem. Zaprosili tam na przyjęcie wszystkie szychy i zadecydowali, że ja również powinienem być na nim obecny. Poza tym, książę i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi; od czasu do czasu świadczę mu pewne przysługi.
— Pamiętam ten wieczór — powiedziałem. — Wówczas właśnie zabiłem Kronlona i zdałem egzamin, że tak powiem. Sądziłem jednak, że ciebie już dawno tam nie było.
— Takie miałem zamiary — odrzekł, nalewając herbatę do małych wyrzeźbionych z tykwy filiżanek. — Jednak tutaj wszystko jest polityką. Cóż, dlatego właśnie zjawiłem się w Shemlon kilka dni później, niż planowałem i ciągle jeszcze tam byłem, kiedy przybyli kurierzy z Zeis z wieściami, iż skazano cię na śmierć, ale uciekłeś i jesteś teraz poszukiwanym przez wszystkich zbiegiem. Naprawdę jesteś w tej chwili trefny, jak powiadają, mój synu. A pionek, który pomoże im cię dopaść, nigdy już nie będzie musiał pracować, ani obawiać się gniewu nadzorcy.
Pokiwałem głową. Tego się właśnie spodziewałem. Ulżyło to jednak nieco mojemu sumieniu obciążonemu zabójstwem tamtego starszego człowieka.
— W każdym razie — ciągnął Bronz — nie trzeba było wielkiego wysiłku umysłowego, by dojść do wniosku, iż będziesz potrzebował przyjaciela, a ja jestem jedynym takim przyjacielem poza terenem dziedziny. Dlatego robiłem tyle hałasu, informując wszystkich dookoła, dokąd zamierzam się udać. Nie chciałem, byś znalazł mnie w Shemlon, bo to takie małe środowisko, ruszyłem więc do Moli i zatrzymałem się w połowie drogi, zakładając tutaj ten mały biwak. Zamierzałem tu czekać dopóty, dopóki ktoś nie zacznie zadawać zbyt wielu pytań, albo dopóki ty się nie pojawisz, cokolwiek by było pierwsze. W Moli muszę się jednak stawić, chociażby dla zachowania pozorów.
— Bez trudu przewidziałeś moje kolejne ruchy — zauważyłem. — Zastanawiam się, dlaczego to się nie udało Arturowi.
— Och, jestem przekonany, że przyszło mu to do głowy — odpowiedział Bronz wesoło. — Ci „lotnicy” w powietrzu przyglądali mi się bardzo dokładnie, a jakiś gość zatrzymał się tutaj na chwilę, przekazał mi twój rysopis i pouczył, jak mam dać znać władzom, gdybym cię zobaczył. Na twoim miejscu nie przejmowałbym się tym zbytnio. Nie jestem bowiem jednym z nich, synu! Dla nich jestem starym druhem księcia, starą znajomą twarzą. I mogło im wpaść do głowy, że będziesz chciał ze mną nawiązać kontakt, ale nigdy nie przyszłoby im do głowy, iż nie rozpylę cię na miejscu, albo przynajmniej nie wydam, komu trzeba.
Popijałem powoli herbatę.
— A nie wydasz?
— Naturalnie, że nie — odparł nieco zirytowany. — Czy sprawiłbym sam sobie tyle kłopotów, gdybym miał taki zamiar? Nie, mój synu, w tym bastionie najciemniejszych wieków w historii ludzkości, dla ciebie przywracam do życia liczący już przeszło dwa tysiące lat zwyczaj naszego kościoła nazywany azylem. Dawno temu, w zamierzchłych czasach, kościół na planecie naszych przodków był potęgą samą dla siebie, potęgą polityczną dysponującą ogromną siłą, a jednak rozdzieloną od władzy świeckiej, ponieważ winniśmy byli naszą lojalność nie królom lecz Bogu. Przede wszystkim przestępcy polityczni, ale praktycznie każdy, kogo ścigano, mógł wbiec do kościoła czy katedry i poprosić o prawo azylu, a kościół chronił taką osobę przed ziemską, doczesną zemstą. Cóż, ty również prosisz o azyl i jak ja, jako chrześcijanin, mógłbym ci go odmówić? I tak już zresztą miałem powyżej uszu tej bezbożnej tyranii. A poza tym — dodał, uśmiechając się i mrugając do mnie — od dziesięciu lat nudzę się śmiertelnie.
Roześmiałem się i dopiłem resztkę herbaty, a on napełnił ponownie moją filiżankę.
— No dobrze — powiedział, siadając ponownie — co chcesz teraz uczynić?
— Chcę przywrócić Ti do pierwotnego stanu — odrzekłem — a poza tym, chciałbym zakończyć swoje szkolenie. Powiedziano mi, iż jestem co najmniej w klasie panów i chciałbym rzeczywiście osiągnąć taki poziom. Chcę uzyskać tyle, ile tylko jest możliwe, jeśli chodzi o moc Wardena. Skinął głową.
— To całkiem rozsądne. A taki, iż postawiłeś Ti na pierwszym miejscu i bardzo skomplikowałeś swoją ucieczkę, zabierając ją ze sobą, świadczy na twoją korzyść. Załóżmy jednak, że uda mi się doprowadzić cię do dziedziny Moab, do tej szalonej grupy tam żyjącej, i że uzyskasz całą tę moc, do której jesteś potencjalnie zdolny. Załóżmy, że będziesz czymś więcej niż panem… może rycerzem. Co wówczas?
— No cóż… — Zastanawiałem się nad tym pytaniem, które przecież zostało uczciwie posła wionę. Co tak naprawdę chciałem zrobić? Czego dokonać? — Myślę, iż pewnego dnia, jeśli już będę taką moc posiadał, wrócę do dziedziny Zeis i uczynię ją moją. Polem… cóż, zobaczymy.
Roześmiał się.
— Masz więc ambicje zostać rycerzem, hę? Cóż, możliwe, że ci się uda, Cal. Możliwe, że ci się uda… Wpierw jednak to, co najważniejsze. Musimy uzyskać pomoc dla ciebie, musimy uzyskać pomoc dla Ti, a polem musimy doprowadzić was bezpiecznie do Moab.
Skinąłem głową, poważniejąc i tracąc dobre samopoczucie. Miło jest snuć marzenia, ale rzeczywistość to ubłocony nagus popijający herbatę przy ognisku.
— Jak już wspomniałem, mszę przodem — powiedział ojciec Bronz. — Mam tu trochę zapasów, których powinno wam starczyć na kilka dni. Wydaje mi się, że skoro udało wam się uniknąć zasadzek i patroli do tej pory, to i potraficie się ukryć jeszcze przez jakiś czas.
— A co potem? — naciskałem, niezbyt zachwycony faktem, iż wydarzenia mogą się wymknąć spod mojej kontroli i czując się trochę bezradnym.
Uśmiechnął się.
— Kiedy już dotrę do tej dziedziny, potrafię zyskać życzliwość i pomoc, a prześlę również informacje do pewnych zainteresowanych stron i osób. Przygotuję miejsce naszego spotkania i stamtąd będziemy działać dalej.
— Pewnych stron i osób? Sądziłem, iż ten totalnie kontrolowany świat nie zniósłby żadnego ruchu oporu.
— Och, to nie jest żaden ruch oporu — odrzekł. — Zaiste, nie. To po prostu dzicy.