Wieczorem zwiedzaliśmy ogromny instytut, jak go tutaj nazywano. Ti z nami nie było — ciągle była bardzo zmęczona, a ciało jej toczyło walkę z pozostałościami po eksperymencie doktora Pohna. Zdecydowałem więc, iż należy pozwolić jej spać jak najdłużej.
Wszyscy w instytucie prowadzili całkiem wygodne życie, jak na warunki panujące na Lilith. Wszyscy też robili wrażenie inteligentnych, ożywionych, bardzo kulturalnych i zadowolonych. Obejrzeliśmy laboratorium, w którym prowadzili badania eksperci od miejscowej flory i fauny i podziwialiśmy zmyślnie skonstruowane, choć prymitywne, instrumenty, a wśród nich drewniane mikroskopy, których soczewki były całkiem niezłe, oraz pewną liczbę narzędzi metalowych, ku mojemu zaskoczeniu wyglądających tak, jak gdyby wyprodukowano je w prawdziwych fabrykach. Zwróciłem na to uwagę, a wówczas przypomniano mi, iż lordowie tacy jak Kreegan potrafili stabilizować pewną ilość materii obcego pochodzenia, czyniąc ją odporną na ataki organizmu Wardena. Na przykład prom wewnątrz — systemowy, który lądował na Lilith i który przywiózł mnie do dziedziny Zeis, był tego dowodem i to dowodem bardzo subtelnym i wymyślnym.
Przygotowany dla nas posiłek był bardzo dobry, chociaż nie potrafiłem rozpoznać w nim żadnej ze znanych mi potraw, z wyjątkiem melonów. Powiedziano mi, że mięso pochodzi z pewnego gatunku wielkich, udomowionych owadów; hodowane rośliny i produkty z tych roślin uzyskane, stanowiły podstawę wielu dań i napojów, które, nawet jeżeli nie były prawdziwym winem czy piwem, były ich doskonałymi substytutami.
Odniosłem wrażenie, że tylko tutaj, w instytucie, wykorzystywany jest prawdziwy potencjał Lilith. Komfort, cywilizacja, sensowna praca — wszystkie te rzeczy były możliwe jedynie tutaj. Świat ten nie musiałby być więc gabinetem horrorów, którym pierwotnie był, nie musiałby nim być, gdyby dysponujący mocą potrafili jej użyć mądrzej i lepiej.
Dlaczego tedy, zacząłem się zastanawiać, tak się nie dzieje?
Następnego ranka zabrano Ti do sekcji medycznej, bardziej rozbudowanej i skomplikowanej niż ta, którą zawiadywał doktor Pohn, chociaż tutejsi lekarze i naukowcy stosowali podobną technikę do wykonywania podstawowych i rutynowych pomiarów i badań. Doktor Telar, młoda kobieta nie wyglądająca na starszą od Ti, ułożyła Ti na wygodnym choć twardym łóżku, dotknęła dłońmi wszystkich kluczowych punktów jej ciała, a na koniec położyła dłoń na jej czole i zamknęła oczy. Po niecałych trzydziestu sekundach, pokiwała głową, otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
Ti, która nie była poddana działaniu żadnego specyfiku i której polecono jedynie leżeć nieruchomo i nic nie robić, spoglądała niepewnie.
— Kiedy zaczniecie? — spytała nerwowo.
Telar roześmiała się.
— Właśnie skończyłam. To już wszystko.
Oboje wpatrywaliśmy się w nią zdumieni.
— To już wszystko? — powtórzyłem za nią.
Skinęła głową.
— Chętnie rzucę także okiem na ciebie. Nigdy nic nie wiadomo.
— Nie warto — powiedziałem. — Nie mi nie dolega. — Zacząłem nagle mnożyć wymówki, bo przypomniało mi się, że w moim mózgu znajduje się coś dodatkowego, organiczny przekaźnik, którym gdzie indziej w ogóle bym się nie przejmował, ale tutaj dostrzeżono by go natychmiast. Byłem o tym przekonany.
Szczerze mówiąc, od dawna już o nim nie myślałem. Nie wiem dlaczego nie wykorzystałem też obecnej sytuacji, by go usunąć, by uczynić się człowiekiem całkowicie wolnym i osobą prywatną. Choć myślałem o was, będących tam w górze, przez jakiś czas jako o moich nieprzyjaciołach, to jednak z niechęcią odnosiłem się do ostatecznego przecięcia pępowiny łączącej mnie z poprzednim życiem i poprzednim sobą samym. Odrzucić to życie i was wraz z nim byłoby ostatecznym odrzuceniem wszystkiego, co było w mym życiu ważne, a tego nie byłem jeszcze gotów uczynić. Jeszcze nie. Gdyby ta informacja docierała bezpośrednio do centrali wywiadu, to co innego, ale ona szła wprost do mnie — tego drugiego mnie, siedzącego tam w górze i obserwującego, co się tu dzieje. Do mojego syjamskiego bliźniaka.
Jeszcze nie, zdecydowałem. Jeszcze nie.
Zajęcia rozpoczęły się wkrótce potem. Podjęto decyzję, iż zarówno ja, jak i Ti przejdziemy takie szkolenie, jakie tylko będziemy w stanie znieść, tyle że osobno. Tylko podstawy mogły być przekazywane w grupie, a to miałem już za sobą. Byłem bardzo ciekaw, czym zakończy się szkolenie Ti i wiązałem z tym pewne nadzieje.
Kiedy usłyszałem na początku pobytu, iż będę miał do czynienia z jakimś religijnym kultem, zaniepokoiłem się nieco, jednak okazało się, że poza przypadkowymi wzmiankami, rzadkimi modłami, takimi jak te przed posiłkiem czy w świątyni przed wyprawami, nie było żadnego narzucania się z wiarą, żadnej gadaniny, żadnych prób nawracania czy indoktrynacji. Ich religia nie interesowała mnie bardziej niż religia Bronza czy O’Higgins i dlatego wdzięczny im byłem za brak natręctwa.
Oprócz Ti nie widziałem żadnej z osób, które z nami przybyły. Jakieś dwa tygodnie po rozpoczęciu szkolenia, poinformowano mnie, że czarownice wyjechały i udały się z powrotem do swojej dziwnej wioski, a ojciec Bronz zaangażowany jest w pracę nad własnym projektem w Instytucie, pracę wymagającą korzystania z olbrzymiej liczby manuskryptów z tutejszej biblioteki i z niektórych urządzeń laboratoryjnych. Zastanawiałem się, bez szczególnego zainteresowania, czy usiłuje on rozgryźć, mając ku temu odpowiednie warunki, tajemnice O’Higgins.
Czyniłem spore postępy, jeśli chodzi o stosowanie mocy, ale jednocześnie uzmysłowiłem sobie, iż proces ten może być bardzo powolny, co tak dokładnie pokazywał przykład Ti, i że samo posiadanie mocy to jeszcze nie wszystko. Potrzebna była również wiedza pozwalająca ją właściwie zastosować, a to już mogło zabrać całe lata.
Niemniej wiele można było zrobić w sensie ogólnym i ten aspekt procesu okazał się dla mnie śmiesznie łatwym. Tworzenie nowych układów, odtwarzanie i kopiowanie ich, tak jak to było w przypadku tamtego fotela, było proste, o ile miało się do czynienia z obiektami nieożywionymi. O’Higgins przyrównała kiedyś organizm Wardena do biologicznie obcego nam organicznego komputera i była to zupełnie niezła analogia. Mieliśmy tu jednak do czynienia z ogromną ilością małych komputerów, będących składnikami jednego, z góry już zaprogramowanego, organizmu.
— Myśl o nich — powiedział mi jeden z instruktorów — jak o komórkach matki Lilith. Twoje własne komórki zawierają spirale DNA, w których zakodowana jest cała twoja struktura genetyczna. Poszczególne części tego kodu informują konkretne komórki, jak mają się zachowywać, jak się kształtować i rosnąć, jak działać i jak reagować jako część większej całości. Komórki Wardena, jak moglibyśmy je nazwać, przypominają te z twojego własnego ciała. Mają one zaprogramowany w sobie obraz całej planety, takiej, jaką być powinna, i każda z nich zna swoje miejsce w tej wielkiej całości. A my dostarczamy im fałszywych danych i zmuszamy je oszustwem, by robiły to, co my chcemy, a nie to, co one chcą. Potrafimy tak czynić, ponieważ nasze działania są w pewnym sensie punktowe, dzięki czemu możemy skoncentrować całą siłę woli w wybranych przez nas miejscach. Jest to naturalnie możliwe jedynie na niewielką skalę.
Rozejrzałem się po okazałym otoczeniu instytutu.
— Niewielką?
Instruktor skinął jedynie głową.
— Weź pod uwagę masę tej planety. Rozważ liczbę cząsteczek, jakie się na nią składają, a każdej cząsteczce przypisz całą kolonię organizmów Wardena. Czy w tej sytuacji możemy mówić o czymś więcej niż o niewielkiej aberracji, o łagodnym nowotworze, by tak rzec?
Miał bez wątpienia rację.
Im więcej ćwiczyłem, tym łatwiej mi wszystko przychodziło. Chociaż poczułem obrzydzenie, kiedy odkryłem, że jedwabisty materiał, którego używałem, jest wykonany ze śliny jakiegoś robaka, to wkrótce uznałem to jako kolejne uprzedzenie kulturowe z mojej strony i nauczyłem się samodzielnie sporządzać ubranie z tegoż właśnie materiału. Wypalanie dziur w skale i nadawanie im kształtów według własnego gustu okazało się bardzo łatwe: wystarczyło nakazać organizmom Wardena zawiadującym molekułami, by zerwały odpowiednie wiązania. Niestety, wymagało to zręczności i doszedłem do wniosku, iż na pewno nie jestem dobrym materiałem na inżyniera czy architekta. To, co zrobiłem Kronlonowi, w instytucie uważane było za nadużycie mocy, ponieważ w zasadzie polegało na przeciążeniu wardenowskich obwodów wejściowych. W jakiś sposób uległy one spaleniu.
Zajęcia dotyczące techniki walki kładły nacisk na obronę, a przy okazji rozwiewały aurę tajemniczości, jaka otaczała jeszcze niedawno wiele spraw. Znajomość właściwych punktów w systemie nerwowym przeciwnika była w zmaganiu się dwu umysłów równie ważna jak elementy czysto fizyczne w judo.
Sztuka polegała na utrzymywaniu całkowitej kontroli nad własnymi organizmami Wardena, przy równoczesnej neutralizacji tych, które należały do przeciwnika, co było arcytrudnym zadaniem wymagającym nie tylko większej siły woli i lepszej samokontroli niż u przeciwnika, ale również ogromnej zdolności koncentrowania się na kilku rzeczach jednocześnie.
Uczyłem się tyle, ile tylko mogłem, i chociaż byłem zachwycony, kiedy przestano podawać mi ów szczególny napój, a ja mimo to stawałem się coraz silniejszy, to jednak zrozumiałem, iż jedynie doświadczenie będzie w stanie doszlifować moje umiejętności. Sprawdzian mojej mocy miał miejsce wówczas, kiedy przywieziono z Meduzy dwa małe pręty stalowe, które, choć także zawierały organizmy Wardena, były dla Lilith czymś obcym i nie miałem możliwości porozumienia się z ich „mieszkańcami”. Jednocześnie byłem świadom tego, iż komórki Wardena atakują tę obcą materię — podobnie jak antyciała atakują wirusy we krwi — starając się ją rozłożyć, a nawet skonsumować, w jakiś tajemniczy sposób.
Tutaj nie miałem układu, który mógłbym rozwiązać czy odtworzyć. Musiałem natomiast znaleźć jakąś formę ochrony, jakiś rodzaj informacji, która powstrzymałaby ten metal przed korozją i rozpadnięciem się w pył pod wpływem ataku komórek Wardena. Wielokrotne próby kończyły się jednak fiaskiem. Wydawało się, iż nie ma się czego uchwycić, nie ma czego przeprogramować, by ochronić tę obcą materię, która nawet dla mnie wyglądała ciemno i martwo w porównaniu z żywą wardenowską materią mnie otaczającą.
Po dwóch dniach pręty rozsypały się w pył.
Odczuwałem zniechęcenie; czułem się też niekompetentny. Dojść tak daleko i nie móc przebyć tego ostatniego maleńkiego odcinka, co pozwoliłoby mi znaleźć się, potencjalnie rzecz ujmując, blisko władzy — to było wielce przygnębiające. Wiedziałem, że jeśli nie potrafię rozwiązać tego problemu, nie będę w stanie dorównać książętom, nie mówiąc już o Marku Kreeganie.
Ti starała się mnie pocieszać. Jednak żyjąc tutaj w instytucie, na poziomie o jakim nawet nie marzyła, nie miała tym samym takich ambicji, jakie były moim udziałem. Jej szkolenie również przebiegało w miarę pomyślnie; jak sugerowali Sumiko O’Higgins i doktor Pohn, każdy posiadał moc, przynajmniej w formie uśpionej i utajonej. Mimo szkolenia jej moc ograniczona była do poziomu nadzorcy, choć mogła z niej korzystać bardziej wybiórczo i skuteczniej niż większość nadzorców, których znałem. Ponadto mogli jej jeszcze zaoferować niektóre z metod stosowanych przez czarownice: kiedy opanowały ją emocje, jej moc ulegała zwielokrotnieniu; jednak aby tę moc kontrolować i stosować skutecznie, musiała uzyskać chwilowe wzmocnienie, jakim był ów napój. Nawet wówczas jej moc była głównie mocą niszczącą i bardzo ograniczoną.
Ten aspekt całego problemu z początku bardzo mnie martwił, jako że łatwo ulegała ona emocjom i podejrzewałem, iż mogą wystąpić trudności w naszym cielesnym współżyciu. Czasami też tak się zdarzało, jednak nie było to nic poważnego, ponieważ nigdy, nawet podświadomie, nie skierowałaby swej niszczącej mocy przeciw mojej osobie. Jeśli dochodziło do nieporozumień i poważniejszej sprzeczki, byłem w stanie się obronić dzięki chociażby szybkiemu refleksowi. Niemniej od czasu do czasu, kiedy się kochaliśmy i przestawała ona kontrolować na moment swą moc, ziemia rzeczywiście się poruszała.
Moc Ti, szczególnie przy mojej pomocy, pozwalała jej tworzyć swe własne ubranie, co było bardzo istotne dla kogoś kto wychował się pośród pionków, gdzie strój był równoznaczny ze statusem społecznym. Co więcej, jej rozumienie mocy Wardena było na tyle głębokie, że mogła pojąć moje problemy i moje frustracje i zastanowić się nad nimi. W rzeczywistości to ona właśnie znalazła ich częściowe rozwiązanie.
— Posłuchaj — powiedziała pewnego dnia — problem polega na tym, iż komórki Wardena wędrujące z pyłem i wszystkim, co jest w powietrzu, aż pędzą, żeby pożreć te metalowe przedmioty, prawda?
Skinąłem głową ponuro.
— A ja nie potrafię tego powstrzymać, bo te metalowe przedmioty, jak je nazywasz, nie posiadają w swym wnętrzu czegoś, z czym mógłbym się porozumieć, nie wspominając już kontrolowania.
— Dlaczego więc nie porozmawiasz z tym, co atakuje? — spytała. — Dlaczego nie odwiedziesz ich od ataku?
Już miałem odpowiedzieć, iż to zupełnie niedorzeczny pomysł, kiedy nagle zdałem sobie sprawę z tego, że wcale nie jest on taki niedorzeczny. Naturalnie nie w tym sensie, w jakim go ona przedstawiła, ale nagle dostrzegłem klucz do rozwiązania problemu; był tak śmiesznie wręcz prosty, iż doprawdy nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem.
Przemówić do atakujących komórek… Oczywiście. Skoro jednak atak był ciągły i następował ze wszystkich kierunków jednocześnie, ochrona czegoś, co było wielkości gwoździa zajęłaby cały mój czas i całą energię. Jeśliby natomiast pokryć ten metal jakąś miejscową substancją, a komórki Wardena znajdujące się w owej substancji poinstruować, by powstrzymały się od ataku… Dokonanie tego nie byłoby zadaniem łatwym. W rzeczywistości proces ten byłby niewiarygodnie trudny, ale była to przecież właściwa metoda. Gdyby pomyśleć o zastosowaniu go do jakiejś złożonej maszyny, cała ta sprawa byłaby koszmarem, nie do rozwiązania bez wielu przemyśleń i dużej praktyki.
Ludzie z instytutu byli jednak zadowoleni ze mnie. W końcu niewielu było zdolnych do stabilizacji metalu na jakąkolwiek skalę, a ja zrozumiałem, że Konfederacja wiedziała, co robi, wybierając właśnie mnie. Nie przypadkiem zajęto się moją skromną osobą. Domyślałem się teraz, iż podano komputerowi całkowitą dostępną informację na temat Marka Kreegana i na tej podstawie wybrano mnie. Moje życie, moja profesja, poglądy i wszystko inne, były najbliższe jego — i stąd tak wysokie prawodopodobieństwo, iż uzyskam moc władcy.
Dowiedziałem się jednak, iż nie byłem jedyną osobą poza Kreeganem, która dysponowała mocą tej klasy. W tej kategorii mieściło się jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt osób. Kreegan bowiem ucieleśniał nie tylko największą potęgę na planecie, ale potęgę, która miała wolę i predyspozycje do rządzenia, oraz zdolność ich wykorzystania. I do tego to wszystko się sprowadzało — nie moc, lecz zdolności i umiejętności. Uświadomiła mi tę prawdę jedna z instruktorek, kiedy zapytała: I cóż, co masz zamiar uczynić ze swą mocą teraz, kiedy już dołączyłeś do kręgu wybrańców? Było to bardzo istotne pytanie. Rzeczywiście dysponowałem teraz mocą, i to olbrzymią. Nie musiałem się już lękać tej planety i jej zawistnych przywódców. Miałem dla kogo i dla czego żyć. Miałem Ti oraz nadzieję na wygodną przyszłość.
Jakie jednak były te nasze umiejętności? Ti nauczono prowadzić żłobek i przedszkole, opiekować się małymi dziećmi, a ja zamierzałem wykorzystać te jej umiejętności do opieki nad naszym własnym potomstwem. A cóż takiego umiałem ja sam? Do czego byłem wyszkolony? Do fachowego zabijania. Do rozwiązywania wyrafinowanych technologicznie przestępstw — tu na tej planecie, gdzie technologia nie była problemem. Prawdę mówiąc, jedyne zajęcie, do którego posiadałem odpowiednie kwalifikacje, byłoby podobne do tego, które wykonywał Artur, ale wyzwanie, jakie niosła ze sobą walka dla sportu i dla zabawy moich mocodawców, nie pociągało mnie. W obronie mocodawców lub dla sprawy tak, ale nie po to tylko, by rozładować agresję i dać się wyżyć lubiącym przemoc.
Na tym etapie swego życia Marek Kreegan stanął zapewne przed identycznym problemem i doszedł do wniosków, do których i ja powinienem dojść. Byliśmy przecież bardziej podobni do siebie niż pierwotnie sądziłem i nasze losy wydawały się jakoś ze sobą związane. Cóż takiego posiadał on, czego ja nie miałem? Naturalnie, doświadczenie. Sam dotarł do szczytów władzy. Ja byłem już panem, chociaż nie byłem jeszcze ekspertem w żadnej konkretnej dziedzinie. Następnym w hierarchii, formalnie rzecz ujmując, był rycerz. Po rycerzu, książę. A w końcu, jeśli zyskam odpowiednie doświadczenie, z księcia mogę stać się władcą.
Po raz pierwszy zacząłem troszeczkę rozumieć Marka Kreegana. Prawdopodobnie nie przybył on na Lilith po to, by ją zagarnąć i kontrolować. Został lordem Lilith, jednym z Czterech Władców Rombu, dlatego iż nie miał kwalifikacji, by robić cokolwiek innego. Choć brzmi to absurdalnie, taka właśnie musiała być prawda. Przypomniały mi się słowa Kronlona: Żaden z nas nie ma wyboru.
Minęło dwanaście tygodni od naszego przybycia do dziedziny Moab, a już zacząłem sobie uświadamiać, że niewiele więcej mogą mnie tutaj nauczyć. Następny krok zależał teraz ode mnie, a moje przeznaczenie leżało gdzie indziej. Dowiedziałem się bardzo dużo o sobie samym, ale nie dowiedziałem się prawie nic na temat celu, w jakim mnie tutaj przysłano. Nie wiedziałem absolutnie nic o obcych; nie wiedziałem nawet, jak obecnie wygląda Marek Kreegan. By poczynić jakieś postępy, musiałbym teraz zostać rycerzem, a do tego potrzebna mi była armia i doradcy dobrze zorientowani w tutejszych układach.
Poszukałem ojca Bronza.
Ksiądz był w dobrej kondycji fizycznej i robił wrażenie wypoczętego, jak również zadowolonego z naszego spotkania. Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym uściskaliśmy się serdecznie. Zorientowałem się szybko, że chociaż trzymał się z daleka ode mnie, to jednak pilnie śledził moje postępy.
— Tak więc… jesteś już panem, z potencjalnymi widokami na władcę! — powiedział śmiejąc się. — Powiedziałem ci, żebyś o mnie pamiętał, kiedy już przejmiesz władzę!
Również się roześmiałem.
— To nie nastąpi tak prędko — odparłem. — Marek Kreegan jest już w podeszłym wieku, może go więc nie być już na tym świecie, kiedy nabiorę tyle pewności siebie, by rzucić mu wyzwanie. A przecież muszę uczynić pierwszy krok i dlatego potrzebna mi jest pomoc.
— To znaczy, że zamierzasz zostać rycerzem — powiedział jakby nigdy nic. — Domyślałem się tego. Niestety, normalna droga do tego stanowiska jest dla ciebie zamknięta. Nie możesz bowiem terminować u któregoś z rycerzy jako pan i czekać na właściwy moment. Żaden cię nie przyjmie.
— Myślałem o tym — poinformowałem go. — Będę to musiał osiągnąć za jednym uderzeniem. Będę zmuszony wystąpić przeciwko zorganizowanej sile, pokonać ją i rzucić wyzwanie konkretnemu rycerzowi.
— Niezła sztuczka — przyznał Bronz. — A skąd zamierzasz wziąć wojowników, by wejść frontowymi drzwiami?
— Myślałem też o tym. Wydaje mi się, że mam tylko jedną drogę i potrzebuję twojej pomocy. Obydwaj obserwowaliśmy, kilka tygodni temu, jak stosunkowo niewielka i nieuzbrojona grupa prowadzi walkę i zwycięża z elitarną jednostką. Sądzę, iż gdyby wszystkie wzięły w tym udział zdolne byłyby pokonać armię.
— Możliwe — odpowiedział w zadumie — ale ona nigdy na to nie pójdzie. Użyć swej siły, by mężczyzna mógł rządzić? Poznałeś przecież Sumiko.
— Owszem, poznałem. Poznałem i przestudiowałem. Myślę, iż aż ją świerzbi, żeby sobie powalczyć. Sądzę, że w tym celu tutaj przybyła, żeby udoskonalić własne metody. Myślę, że z radością powitałaby możliwość ich wypróbowania.
— Bardzo prawdopodobne — powiedział. — Ale dla samej rozróby, czy też żeby sprawdzić swoje teorie w praktyce. Jednak nie dla ciebie, mój chłopcze. Nie dla ciebie.
— A jeśli tym testem miałaby być dziedzina Zeis?
Stał chwilę niemy, ogłuszony tym pomysłem. Wreszcie powiedział:
— Nie szukasz łatwego wyjścia, prawda? Zeis nie jest małą, słabiutką dziedziną; jest jedną z większych. Wystarczająco ważną, by lądował tam prom i stąd te wszystkie ważne persony, które tam goszczą. A poza tym, jest tam armia Artura, na własnym terenie. Pamiętasz topografię terenu i rozkład zamku?
— Pamiętam. Mimo wszystko to musi być Zeis. Podejrzewam, iż doktor Pohn jest tym obiektem jej nienawiści, który mógłby ją tam przyciągnąć. A jeśli chodzi o położenie, to Zeis jest dostatecznie blisko, by nie sprawiać szczególnych problemów logistycznych.
Rozważał tę propozycję.
— Może i da się namówić — przyznał — ale czy ty jesteś pewien, że sobie z nią poradzisz? Jeśli już będzie walczyć o Zeis i wygra, to czy sądzisz, że przekaże ci kontrolę nad tą dziedziną?
— Nie wiem — odpowiedziałem całkiem szczerze. — Nie wiem nawet, czy uda się jej pokonać bossa Tiela. Nigdy go nie spotkałem. Mimo to uważam, że muszę spróbować.
— Ja też tak sądzę — powiedział Bronz bardziej do siebie niż do mnie. — No cóż. Skontaktuję się z Sumiko i spróbuję wybadać, czy ona to kupi, albo czy przynajmniej zgodzi się o tym porozmawiać. Skontaktuję się również z księciem Kisornem. Może go przekonam, żeby pozwolił ci popróbować.
— A co z Markiem Kreeganem? Czy będzie się trzymał na uboczu? Jakby nie było, to przecież on ustalił cenę na moją głowę.
— Och, jestem pewien, że Kreegan nie będzie się wtrącał — powiedział ojciec Bronz z przekonaniem. — Będzie ciekaw, cóż takiego potrafisz na tym etapie, żeby ocenić, jakie stanowisz zagrożenie dla niego i jego władzy. Jeśli namówimy Sumiko i jeśli ona pokona Tiela, i jeśli ty potrafisz ją pokonać, dopiero wówczas będziesz miał czas, żeby zamartwiać się Kreeganem. Jesteś pewien, że chcesz to wszystko rozpocząć? Jest tyle niewiadomych, a kiedy już zaczniesz, nie będziesz mógł się zatrzymać. Będziesz inicjatorem rozgrywki i weźmiesz za nią odpowiedzialność.
— Czy uważasz, że jestem szalony? — spytałem go. — Sądzisz, że powinienem tu osiąść na stałe, przeczytać te wszystkie książki, założyć rodzinę i powiedzieć: do diabła z tym wszystkim?
— Ja nic takiego nie powiedziałem — odparł Bronz tonem, który sugerował coś przeciwnego.
— Nie mogę — powiedziałem. — To niezgodne z moim charakterem.
— Zobaczymy. — Ojciec Bronz westchnął głęboko. — Puszczę teraz w ruch całą machinę, I niech Bóg ma litość nad twoją duszą.