Rozdział pierwszy ODRODZENIE

Po przemówieniu Kręgi i po drobnych zabiegach związanych z uporządkowaniem spraw osobistych — miało to przecież potrwać trochę dłużej — zgłosiłem się do Kliniki Służb Bezpieczeństwa Konfederacji. Naturalnie, byłem tam już wiele razy przedtem, nigdy jednak świadomie w tym właśnie celu. Było to przecież miejsce, gdzie programowano nas przed wykonaniem misji, dostarczając niezbędnej podczas jej wykonywania informacji, i gdzie doprowadzano nas do pierwotnego stanu po jej zakończeniu. Praca moja, co zrozumiale, często była poza legalna — termin ten w moim odczuciu jest bardziej właściwy od nielegalna, jako że ten drugi implikuje zamiar popełnienia przestępstwa — i często tak delikatna, iż, w żaden sposób nie można jej było ujawnić. By uniknąć ryzyka takiego ujawnienia, wymazywano z pamięci agentów pamięć o misji, dotyczącej spraw delikatnych. Zdarzyło się to każdemu z nas.

Życie takie, w którym delikwent nie wie nawet, gdzie był i co robił, może wydawać się dziwne, jednak ma ono swoje plusy. Skoro potencjalny wróg, czy to polityczny czy wojskowy, wie, iż wymazano ci co trzeba, możesz sobie żyć praktycznie normalnym, spokojnym życiem po zakończeniu każdej misji. Nie ma sensu cię likwidować, bo przecież nie posiadasz wiedzy na temat tego, co zrobiłeś, dlaczego to zrobiłeś, czy dla kogo to zrobiłeś. W nagrodę za te przerwy w życiorysie, agent Konfederacji prowadzi żywot przyjemny i luksusowy, otrzymuje niemal nieograniczoną ilość pieniędzy i wszystko, co jest mu potrzebne do życia w komforcie. Ja osobiście obijałem się tu i tam, pływałem, uprawiałem hazard, jadałem w najlepszych restauracjach, grałem w różne gry zręcznościowe i w tenisa — w czym byłem nie tylko niezły, ale co pozwalało mi również utrzymywać dobrą kondycję fizyczną. Życie takie sprawiało mi wielką przyjemność, oczywiście z wyjątkiem regularnych sześciotygodniowych treningów związanych z ciągłym przekwalifikowaniem — treningów przypominających szkolenie wojskowe, tyle że o wiele bardziej przykre — i nie miewałem wyrzutów sumienia z powodu jego lekkiego charakteru. Treningi nie pozwalały, by ciało czy umysł zmiękły od zbytnich komfortów. Implantowane na stałe czujniki monitorowały nieustannie wszystkie najważniejsze parametry i decydowały o tym, kiedy przydałaby się „odnowa biologiczna”.

Często zastanawiałem się nad tym, jak bardzo wyrafinowane są te czujniki. Myśl bowiem, iż cała służba bezpieczeństwa mogłaby oglądać moje ekscesy z początku bardzo mnie irytowała, ale po jakimś czasie, nauczyłem się w ogóle o tym nie myśleć.

Życie, jakie mi oferowano w tym zawodzie, było po prostu bardzo miłe. Poza tym i tak nie miałem żadnego wpływu na te sprawy. Ludzie na większości cywilizowanych światów także mieli wszczepione podobne czujniki, tyle że nie tak wyrafinowane technicznie jak moje. Jakże bowiem inaczej dałoby się utrzymać w porządku, postępie i pokoju tak olbrzymie masy rozrzuconej w przestrzeni ludności?

Kiedy jednak przychodziła misja, nie można było przecież rezygnować z nabytego uprzednio doświadczenia. Wymazanie danych z mózgu bez ich zmagazynowania gdzie indziej, byłoby wielce niepraktyczne, bo przecież dobry agent staje się coraz lepszy dzięki temu, iż nie powtarza własnych błędów.

Dlatego właśnie należało się udać do Kliniki Służb Bezpieczeństwa, gdzie przechowywano to wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś i pozwolić, by ci to na powrót wpisano, tak żebyś mógł być cały na duszy i ciele przed następną misją.

Zdumiewał mnie zawsze mój stan, kiedy wstawałem z fotela po przywróceniu mi pamięci. Nawet wyraźne wspomnienia rzeczy, których dokonałem wprowadzały mnie w zdumienie. Dziwiło mnie bardzo, iż to ja właśnie, wybrany ze wszystkich ludzi na świecie, zrobiłem to czy owo. Tym razem wiedziałem jednak, że proces ten pójdzie o jeden krok dalej. Nie tylko cały „ja” wstanę z tego stołu, ale ta sama pamięć zostanie odciśnięta w innych umysłach, w innych ciałach — w tylu, ile będzie niezbędnych do uzyskania właściwego rezultatu.

Zastanawiałem się, jacy oni będą, jakie będą te cztery wersje mnie samego. Fizycznie prawdopodobnie będą się ode mnie znacznie różnić — łamiący prawo, których tu spotykałem, na ogól nie pochodzili z jednego z cywilizowanych światów, gdzie ludzi standaryzowano w imię równości. Nie, ci ludzie wywodzili się z pogranicza, spośród kupców, górników i wolnych strzelców, którzy egzystowali na obrzeżach cywilizacji i którzy dla takiej dokonującej się ekspansji cywilizacji byli niezbędni, bowiem warunki, w których żyli, wymagały olbrzymiej indywidualności, samodzielności, oryginalności i wyobraźni. Głupia władza zlikwidowałaby ich wszystkich, ale głupia władza degeneruje się i traci witalność i możliwość dalszego rozwoju właśnie poprzez standaryzację.

Ten problem tkwił zresztą u korzeni Rezerwatu Rombu Wardena. Niektórzy z tych twardzieli z pogranicza mieli tak silne poczucie niezależności, iż stanowili pewne zagrożenie dla stabilności światów cywilizowanych. Kłopot bowiem polega na tym, że ten, który potrafi rozluźnić więzy utrzymujące nasze społeczeństwo w całości, na ogół należy do kategorii najbystrzejszych, najbardziej przebiegłych, najbardziej bezwzględnych i najbardziej oryginalnych umysłów wyprodukowanych przez to społeczeństwo — a tym samym nie jest kimś, komu lekką ręką wymazuje się zawartość mózgu. Romb mógł skutecznie zatrzymać ten gatunek ludzi na zawsze, dostarczając im jednocześnie twórczych możliwości, które pod subtelną kontrolą, mogłyby ewentualnie dać coś wartościowego samej Konfederacji — nawet gdyby to miał być jedynie jakiś pomysł, nowa idea, myśl, nowe spojrzenie na skomplikowany problem. A przestępcy, których lam wysyłano, bardzo chcieli okazać się przydatni, skoro alternatywą była śmierć. W rezultacie tego wszystkiego wiele twórczych umysłów stało się niezbędnymi dla Konfederacji, czym zapewniły sobie własne przetrwanie.

Ta cholerna sonda sprawiała mi ból jak wszyscy diabli. Zazwyczaj odczuwałem jedynie mrowienie, po którym następowało uczucie senności i sen, z którego budziłem się po kilku minutach w świetnej formie. Tym razem mrowienie przeszło w ból, który wydawał się wwiercać do czaszki, skakać w jej wnętrzu i obejmować kontrolę nad moją całą głową. Było to tak, jak gdyby olbrzymia dłoń objęła mój mózg, ścisnęła, puściła, znowu ścisnęła, wszystko to w ogłuszającym bólem rytmie. Zamiast więc zasnąć, straciłem przytomność.

Przebudziłem się i jęknąłem cicho. Bolesne pulsowanie ustało, ale pamięć o nim była zbyt świeża i zbyt żywa. Minęło kilka minut, nim znalazłem w sobie dość sił, by usiąść.

Napłynęły stare wspomnienia, a ja zdumiewałem sam siebie, przypominając sobie niektóre z mych dawnych przygód. Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” zostaną poddane podobnej kuracji, skoro ich pamięci nie da się wymazać po zakończeniu misji tak jak mojej. Uzmysłowiłem sobie, iż będą one musiały być zlikwidowane, jeżeli są w posiadaniu całej zawartości mojej pamięci. W przeciwnym bowiem razie zbyt wiele tajemnic znalazłoby się na planetach Rombu Wardena i mogłyby one wpaść w ręce ludzi, którzy wiedzieliby, jaki z nich zrobić użytek.

Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, kiedy nagle uświadomiłem sobie, iż coś jest nie tak. Rozejrzałem się po małym pokoiku, w którym się obudziłem, i natychmiast zorientowałem się, co było źródłem mojego niepokoju.

To nie była Klinika Służb Bezpieczeństwa; to nie było żadne ze znanych mi miejsc. Było to malutkie pomieszczenie, około dwunastu metrów sześciennych objętości, przy czym sufit był trochę wyżej niż normalnie. Znajdowała się w nim koja, na której się przebudziłem, malutka umywalka, standardowy luk żywnościowy i wysuwana toaleta w ścianie. To wszystko. Nic więcej — chociaż…

Rozejrzałem się wokół i bez trudu zauważyłem to, co było najbardziej oczywiste. Tak, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, który nie byłby rejestrowany wizualnie i dźwiękowo. Drzwi były prawie niewidoczne i na pewno nie dałoby się ich otworzyć od wewnątrz. Pojąłem natychmiast, gdzie jestem.

Była to cela więzienna.

Co gorsza, odczuwałem delikatną wibrację, która nie pochodziła z żadnego konkretnego źródła. Uczucie to było wielce irytujące; w rzeczywistości wibracja była tak słaba, iż prawie niezauważalna, ale ja wiedziałem, co ona oznacza. Znajdowałem się na pokładzie statku, poruszającego się gdzieś w przestrzeni.

Wstałem, zataczając się lekko pod wpływem nagłego zawrotu głowy, który przeszedł równie szybko, jak się pojawił, i przyjrzałem się swemu ciału. Było niesamowicie muskularne, jak ciało górnika czy też innego ciężko pracującego robotnika. Posiadało kilka blizn po ranach, których najwyraźniej nie opatrywał żaden lekarz; dwie z nich rozpoznałem jako ślady po ranach zadanych nożem.

Całe ciało pokryte miałem gęstym, czarnym włosem — taką ilość owłosienia, jaką miałem na piersiach, ramionach i nogach, widziałem jedynie u zwierząt. Trudno mi też było nie zauważyć, iż wyposażono mnie w organ płciowy takich rozmiarów, które u istoty ludzkiej wydawały się wręcz niewiarygodne. Nie wiem, jak długo stałem tam ogłuszony moimi odkryciami.

Przecież to nie ja! — zawył mój umysł. — Jestem jednym z nich jednym z tych sobowtórów!

Usiadłem na pryczy, powtarzając sobie, że to niemożliwe. Wiedziałem przecież, kim jestem, pamiętałem wszystko, każdy szczegół ze swego życia i pracy.

Po jakimś czasie szok ustąpił miejsca wściekłości — wściekłości i frustracji. Byłem kopią, imitacją kogoś, kto wciąż żyje i działa i kto, być może, obserwuje mój każdy ruch i zna każdą moją myśl. Nienawidziłem wtedy tego drugiego, nienawidziłem go z patologiczną siłą, nie mającą nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Siedzi tam sobie wygodnie i bezpiecznie i obserwuje moją pracę, obserwuje sobie to wszystko — a kiedy to się skończy, wróci do domu, by złożyć sprawozdanie, wróci do tego przyjemnego życia, podczas gdy ja…

Zamierzali rzucić mnie na któryś ze światów Rombu Wardena, zatrzasnąć mnie w pułapce jak jakiegoś superkryminalistę, uwięzić mnie tam na resztę mojego żywota — przynajmniej na resztę żywota tego ciała. A co potem? Kiedy zadanie zostanie wykonane? Sam to pomyślałem, tuż po przebudzeniu, sam wydałem na siebie wyrok. A tyle wiedziałem! Naturalnie, będę poddany ciągłej obserwacji. I zabiją mnie, jeśli wydam którąś z tych tajemnic. Zabiją mnie i tak po zakończeniu misji, choćby ze względów bezpieczeństwa.

W tym momencie jednak moje wyszkolenie i profesjonalizm wzięły górę nad szokiem i gniewem. Odzyskałem panowanie nad sobą i przemyślałem wszystko, co wiedziałem.

Obserwacja i monitoring? Bez wątpienia — dokładniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Przypomniało mi się, co mówił Krega o jakiejś organicznej łączności. Dobrze się bawisz, ty sukinsynu? Masz dużą przyjemność, doświadczając moich przeżyć z drugiej ręki?

Ponownie włączyło się wyszkolenie, uspokajając mnie nieco. Nieważne, powiedziałem sobie. Przecież dobrze wiem, co on sobie myśli, a to już jest pewna przewaga. Ze wszystkich ludzi na świecie on wie najlepiej, że niełatwo mnie będzie zabić.

Odkrycie, iż nie jest się tym, kim się było, a jedynie sztucznym tworem, stanowiło ogromny wstrząs. Wstrząsem było również uświadomienie sobie, iż całe życie, które się pamięta, nawet jeżeli osobiście się go nie doświadczyło, odeszło na zawsze. Nie będzie już cywilizowanych światów, nie będzie kasyn i pięknych kobiet, nie będzie więcej łatwych pieniędzy do wydawania. Niemniej kiedy tak sobie lam siedziałem, mój umysł automatycznie przystosowywał się do sytuacji. Dlatego właśnie wybierano takich jak ja: posiadaliśmy bowiem umiejętność przystosowywania się i adaptowania do każdych okoliczności.

I choć to nie było moje ciało, to jednak ciągle to byłem ja. Pamięć, myśl i osobowość tworzyły bowiem jednostkę ludzką, nie zaś jego ciało. Powiedziałem sobie, iż ciało to jest jedynie rodzajem biologicznego przebrania, choć wyjątkowo wyrafinowanego. Jeśli chodzi o prawdziwego mnie, to wydawało mi się, że ta osobowość i te wspomnienia w równym stopniu należą do mnie, co i do tamtego osobnika. I tak przecież byłem kimś innym do momentu, w którym podniosłem się z fotela w klinice. Wtedy już część mojej pamięci i moich doświadczeń przestała istnieć. Ten siary ja, z okresu pomiędzy misjami, był tworem sztucznym, przynajmniej w mojej opinii. Ten nieciekawy playboy w rzeczywistości nie istniał, jego osobowość była rezultatem manipulacji. Prawdziwy ja został „zakonserwowany” i zmagazynowany w komputerach psychochirurgicznych, a pozwalano mu ujawnić się jedynie wówczas, kiedy był do czegoś przydatny — i nie bez racji. Wypuszczony na wolność, stanowiłem takie samo zagrożenie dla struktur władzy, jak i dla tych, przeciwko którym władza mnie wysyłała.

A byłem dobry. Najlepszy, jak twierdził Krega. Dlatego właśnie znalazłem się tutaj, w tym ciele, w tej celi, na tym statku. I nie wyczyszczą mi pamięci, nie zabiją mnie, jeśli tylko uda mi się temu zapobiec. Ten drugi ja, siedzący tam, przy konsoli — jakoś przestałem odczuwać do niego nienawiść — stał mi się wręcz obojętny. Kiedy to się skończy, jeszcze raz wymażą mu zawartość jego pamięci, być może zabiją, jeśli ja i moi bracia agenci na Rombie dowiemy się zbyt dużo. W najlepszym wypadku powróci on do stanu ospałego i bojaźliwego mięczaka.

Ja, z drugiej strony… Ja, będę tutaj, będę sobie żył, prawdziwy ja. Stanę się pełniejszym od niego.

Nie miałem jednak żadnych złudzeń. Zabiją mnie, jeśli tylko będą mogli, o ile nie zrobię tego, na czym im zależy. Uczynią to zdalnie, z satelity — robota, bez najmniejszego wahania. Przynajmniej, ja bym tak zrobił. Narażony na to będę jedynie do czasu, dopóki nie opanuję nowej sytuacji i mojego nowego i stałego już środowiska. Byłem tego wszystkiego pewien, znałem bowiem ich metody i ich sposób myślenia. Muszę wykonywać za nich ich brudną robotę — ale jedynie tak długo, jak długo nie znajdę sposobu jej obejścia. Można ich przecież pokonać, nawet na ich własnym terenie. Po to zresztą zatrudniali ludzi mojego pokroju: byśmy demaskowali tych którzy po mistrzowsku zacierali swoje ślady, ukrywali życie i działalność, znikali jak duchy z ich monitorów, byśmy ich demaskowali i likwidowali.

Nie wyślą jednak za mną nowego agenta profesjonalisty, żeby mnie dopadł, jeśli ja pokonam ich wcześniej. Postawiliby bowiem kogoś innego dokładnie w tej samej sytuacji, w jakiej ja się znajduję.

Zrozumiałem wtedy coś, do czego oni bez wątpienia doszli przede mną: iż nie mam wyjścia i muszę wypełnić tę misję. Tylko tak długo, jak będę wykonywał to, czego ode mnie oczekują, będę chroniony przez nich w tym niebezpiecznym dla mnie okresie. Potem zaś — no cóż, zobaczymy.

Ogarnęło mnie podniecenie związane ze stojącym przede mną wyzwaniem, podniecenie, które towarzyszyło mi zawsze w takiej sytuacji. Należy rozwiązać zagadki, osiągnąć wskazane cele. Lubię zwyciężać, a zwycięstwo jest zawsze łatwiejsze, kiedy nie ma się emocjonalnego stosunku do sprawy, kiedy ma się do czynienia jedynie z wyzwaniem, problemem i przeciwnikiem i kiedy potrzebny jest fizyczny i intelektualny wysiłek, by sprostać wyzwaniu. Musze dowiedzieć się czegoś na temat zagrożenia ze strony obcych. Prawdę mówiąc, nie przejmowałem się tym zagadnieniem — i tak już byłem uwięziony na zawsze w świecie Wardena. Jeśli obcy zwycięża, w nadchodzącej konfrontacji, mieszkańcy Wardena przetrwają jako sojusznicy. Jeśli obcy przegrają, nie będzie to miało większego znaczenia, sytuacja będzie wyglądała tak jak w tej chwili. Po prostu cały ten problem obcych był problemem czysto intelektualnym, co mi bardzo odpowiadało.

Drugi cel misji stwarzał podobną sytuację. Znaleźć władcę konkretnego Diamentu i zabić go, jeśli potrafię. W pewnym sensie, dokonanie tego będzie znacznie trudniejsze, jako że muszę działać na obcym terenie i dlatego będę potrzebował więcej czasu i jakichś sojuszników. Jeszcze jedno wyzwanie, ale jeśli go dopadnę, poprawi to na pewno moją sytuację. Jeśli natomiast on mnie dopadnie, rozwiąże to wszystkie problemy — jednak myśl o przegranej była dla mnie wielce odpychająca. Ustawiło to cały ten pojedynek, z mojego punktu widzenia, na najlepszej z możliwych płaszczyzn. Zabójstwo połączone z tropieniem ofiary było grą najbardziej wyrafinowaną i ostateczną, bowiem albo w niej wygrywałeś, albo umierałeś, i nie musiałeś żyć z myślą o przegranej.

Przyszło mi nagle do głowy, iż jedyną rzeczywistą różnicą pomiędzy mną a jakimś władcą Diamentu jest to, że ja pracuję dla prawa, a on — czy ona — przeciw niemu. Nie, to chyba nie tak. Na jego świecie, to on był prawem, a ja będę działał przeciw niemu i prawu. Pod względem etycznym wychodził mi remis.

Jedyna rzecz natomiast, która mi się nie podobała w tym momencie, to fakt, iż rozpoczynałem wykonywanie zadania w tak niekorzystnej dla siebie sytuacji. Zazwyczaj programowano bowiem całą istotną informację w moim mózgu przed wysłaniem mnie na misję — ale tym razem tego nie uczyniono. Możliwe, pomyślałem sobie, iż wpłynęły na to cztery programowania przed czterema kolejnymi misjami i obawa przed dodawaniem jeszcze czegoś do mojego mózgu, bezpośrednio po dokonaniu transferu do nowego ciała, który sam w sobie był operacją trudną. Jakby nie było, taka metoda spowoduje, iż znajdę się w poważnych tarapatach. Ktoś powinien był o tym pomyśleć.

Ktoś pomyślał, ale odkryłem to dopiero po jakimś czasie. Mniej więcej godzinę po przebudzeniu, usłyszałem dzwonek przy luku żywnościowym, wobec czego podszedłem do niego. Prawie natychmiast ukazała się gorąca taca, razem z nożem i widelcem, które, co bez trudu rozpoznałem, należały do kategorii przedmiotów ulegających samo-rozkładowi. Za pół godziny rozpuszczą się, tworząc kleistą kałużę, po czym wyschną na sypki proszek — standardowa procedura w przypadku więźniów.

Jedzenie było okropne, ale nie spodziewałem się lepszego. Witaminizowany sok owocowy, który mu towarzyszył, był natomiast całkiem dobry; wypiłem go z dużą przyjemnością, a cienki, przezroczysty pojemnik (nierozpuszczalny) zachowałem jako naczynie na wodę, tak na wszelki wypadek. Całą resztę włożyłem z powrotem do podajnika, gdzie elegancko wyparowała. Szybkość i czystość.

Nie potrafili kontrolować jedynie funkcje fizjologicznych. I tak, jakieś pół godziny po zjedzeniu posiłku, moje nowe ciało zaczęło domagać się swoich praw. Na ścianie była płyta z napisem „toaleta” i mały pierścień do pociągania — proste, standardowe rozwiązanie. Pociągnąłem za pierścień, całość się opuściła — i niech mnie licho weźmie, jeśli w zagłębieniu z tyłu nie ujrzałem cieniutkiej jak papier sondy. Usiadłem więc na sedesie, oparłem się wygodnie i ulżyłem sobie w czasie, kiedy przekazywano mi dodatkowe instrukcje.

Działało to na zasadzie kontaktu ze skórą — nie pytajcie mnie nawet jak. Nie mam zdolności technicznych. Nie było tak dobre jak programowanie, ale umożliwiało im przekazywanie mi informacji słownej, i nie tylko. Mogli mi również przesyłać filmy, które jedynie ja byłem w stanie widzieć i słyszeć.

— Mam nadzieję, że wyszedłeś już z szoku wywołanego odkryciem kim i czym jesteś — doszedł mnie głos Kręgi, pozornie brzęczący bezpośrednio w mózgu. Wstrząsnęło mną, kiedy sobie uświadomiłem, iż nawet strażnicy więzienia, w którym się znajdowałem, nic nie słyszą i nic nie widzą.

— Jesteśmy zmuszeni dostarczać ci informacji w taki właśnie sposób, ponieważ sam proces transferu już jest bardzo delikatny i nie należy przesadzać. Och, nie przejmuj się, dokonał się na stałe. Wolimy jednak dać twojemu mózgowi tyle czasu, ile jest tylko możliwe, żeby się zaadaptował do nowej sytuacji bez zbędnych, dodatkowych wstrząsów. Ta metoda musi wystarczyć, a bardzo tego żałuję, ponieważ czuję, iż masz najtrudniejsze zadanie z całej czwórki.

Czułem jak rośnie moje podniecenie. Wyzwanie, wyzwanie…

— Twoim celem jest planeta Lilith, pierwsza z kolonii Rombu — ciągnął komandor. — Z naukowego punktu widzenia Lilith to dom wariatów. Nie istnieje żadne racjonalne, naukowe wyjaśnienie tego, co tam napotkasz. Jedyne, co nie pozwala kompletnie oszaleć, to fakt, iż miejsce to ma swoje własne reguły i jest konsekwentne w ramach swej własnej logiki. W szczegółach najlepiej zorientujesz się sam, już po wylądowaniu. Znajdziesz się tam w roli skazańca i wspólnie z innymi więźniami zostaniesz pouczony i poinstruowany przez przedstawicieli władcy Lilith, którzy to zrobią o wiele bardziej skutecznie ode mnie, a na dodatek, będą to informacje z pierwszej ręki.

— Choć możliwości tego urządzenia są dość ograniczone — mówił dalej — jesteśmy w stanie przesłać ci jedną podstawową rzecz, której dziwnym trafem nie znalazłbyś na samej Lilith. Mam na myśli mapę całej planety, tak dokładną, jak to tylko było możliwe do osiągnięcia.

Poczułem ostry ból, a po nim zawroty głowy i nudności; wszystko to ustąpiło bardzo szybko i wówczas stwierdziłem, że rzeczywiście mam w głowie szczegółową mapę fizyczno — polityczną całej Lilith. Na pewno okaże się wielce przydatna.

Następnie odebrałem nieprzerwany strumień faktów dotyczących tego miejsca, na tyle drobiazgowych, iż mogłyby się znaleźć w każdym fachowo prowadzonym wykładzie indoktrynacyjnym. Planeta miała z grubsza 52000 kilometrów w obwodzie i to zarówno na równiku, jak i na linii biegunów, z niewielkimi różnicami wynikającymi z układu topograficznego. Podobnie jak pozostałe trzy Diamenty Wardena, była, praktycznie, kulą — co jest rzeczą dość niezwykłą, jeśli chodzi o planety, chociaż większość ludzi, ze mną włącznie, uważa iż wszystkie większe planety mają kształt kulisty.

Przyciąganie wynosiło z grubsza 0,95 normy, co oznaczało, iż będę tam lżejszy, a moje skoki będą dłuższe. Zanotowałem sobie w pamięci potrzebę przećwiczenia manewrów, których zgranie w czasie stanowiło o ich skuteczności. Tlenu było minimalnie więcej, niż wynosiła norma, co mogłoby mnie uczynić ciut bardziej energicznym, a co zarazem na pewno powoduje, iż ogień płonie łatwiej, szybciej i jaśniej. Chociaż różnica jest prawdopodobnie niewielka. Wyższa od normalnej koncentracja wody, połączona z 85 — stopniowym nachyleniem osi i wynoszącą niecałe 192 000 000 kilometrów odległością od miejscowego słońca, powodowała iż świat ten był gorący i bardzo wilgotny, z niewielkimi różnicami pomiędzy poszczególnymi porami roku. Różnice temperatury wynikałyby raczej z szerokości geograficznej i wysokości nad poziomem morza, a nie z pory roku. Różnica poziomów była zaś bliska standardu i wynosiła 3 stopnie na 1800 metrów.

Jednak nawet szerokość geograficzna nie stanowiła czynnika decydującego o klimacie. Temperatura w pobliżu równika była bardzo wysoka — od 35 do 50°C, na szerokościach średnich sięgała od 25 do 34°C, a w pobliżu biegunów nigdy nie była niższa niż 20°C. Nie było tam więc żadnych czap polarnych. Nie było leż lodu jako takiego, co mogłoby tłumaczyć istnienie na Lilith tylko jednego, olbrzymiego kontynentu i grupy małych wysp.

Doba trwała 32,2 standardowej godziny — to już będzie wymagało drobnego przystosowania się, może nawet więcej niż tylko drobnego. Było to aż o osiem godzin więcej od tego, do czego byłem przyzwyczajony. Dawałem sobie radę z podobnymi trudnościami; z tymi też sobie poradzę. Rok trwał 344 miejscowych dni. Był to więc dość duży świat, ale z niewielką grawitacją, co oznaczało, iż niewiele tam występuje metali. Niezłe więzienie.

— Władcą Lilith jest Marek Kreegan — ciągnął Krega. — Bez wątpienia najbardziej niebezpieczny z Czterech Władców, bo on jedyny spośród nich nie jest ani kryminalistą, ani skazańcem, ale podobnie jak ty, agentem Konfederacji, jednym z najlepszych. Gdyby był w stanie opuścić system Wardena, uważalibyśmy go za najbardziej niebezpiecznego człowieka w całej Konfederacji.

Poczułem dreszcz podniecenia, który miał więcej niż tylko jedną przyczynę. Po pierwsze, wyzwanie polegające na wytropieniu i na zlikwidowaniu kogoś takiego jak ja sam, kogoś wyszkolonego lak, jak ja byłem wyszkolony, kogoś uważanego za najbardziej niebezpiecznego pośród żyjących, to coś fantastycznego. Jednak było tu coś więcej, ta informacja dawała mi dwa promyki nadziei, których Krega na pewno w ogóle nie wziął pod uwagę. Jeśli ten człowiek był doborowym agentem, wysłanym tutaj w celu wypełnienia jakiejś misji, musiał po jej zakończeniu znaleźć się w podobnej sytuacji, w jakiej ja się znajdę — i nie został zabity. Mógł być tylko jeden powód takiego stanu rzeczy: nie byli w stanie go zlikwidować. Wymyślił więc jakiś sposób, by uniknąć śmierci i wykorzystał go. Doskonale. Jeśli Kreegan potrafił to zrobić, potrafię i ja.

A poza tym wspiął się na sam szczyt, stając się władcą Lilith.

Logika bez zarzutu. Jeśli uważano nas za mniej więcej równych sobie, oznaczało to, iż mam potencjalnie takie same możliwości, jakie on ma — większe tym samym niż czyjekolwiek możliwości na tej planecie, w przeciwnym razie ktoś inny byłby władcą. I to, co on potrafił zrobić, ja też potrafię.

— Niemniej odnalezienie Kreegana, nie mówiąc już o jego likwidacji, może się okazać zadaniem praktycznie niewykonalnym — kontynuował Krega. — Przede wszystkim, rzadko pojawia się publicznie, a kiedy już to czyni, ma zawsze zakrytą twarz. Zabija się każdego, kto odkryje jego wygląd. Nie ma stałej bazy, ale przenosi się z miejsca na miejsce, zawsze w przebraniu. Utrzymuje podwładnych w czujności i we względnej lojalności, przynajmniej w stosunku do niego. Nie mają pojęcia, kim w danej chwili jest, ale odczuwają przed nim ogromny lęk, ponieważ on może ich zabić, a oni nie są w stanie mu nic uczynić. Ostatni spis wykazał, że na Lilith żyje trochę ponad 13 244 000 osób, naturalnie, w przybliżeniu. Przyznasz, że to niewiele, ale Kreegan może być każdą z tych osób.

No nie, raczej nie może, powiedziałem sobie w duchu. Po pierwsze, reprezentował sobą pewien standard ze świata cywilizowanego. Oznaczało to, iż musiał się mieścić w konkretnych parametrach fizycznych, co już eliminowało sporą grupę ludzi. Naturalnie, wiedziałem, iż jest mężczyzną, a to wykluczało prawic połowę całej populacji. Miał siedemdziesiąt siedem lat, z czego dwadzieścia jeden spędził na Lilith, w związku z czym jego zdjęcia z okresu wcześniejszego niewiele mogły pomóc. Niemniej jest mężczyzną w starszym wieku, a tacy na Lilith powinni być bardziej widoczni — był to przecież świat bardzo surowy. Powiedzmy więc, iż jest w średnim wieku, posiada standardowy wzrost i budowę i jest mężczyzną. Kiedy ma się do czynienia z populacją rzędu 13 000 000, zawęża to zapewne pole poszukiwań o wiele bardziej, niż Krega przypuszczał.

Wyzwanie bez wątpienia, ale nie aż tak niemożliwe, jakby się wydawało. A co ważniejsze, będąc władcą i administratorem, musi pojawiać się w pewnych określonych miejscach i uczestniczyć w pewnych uroczystościach. To jeszcze bardziej zawężało pole poszukiwań, a przecież jeszcze nawet nie wylądowałem.

Pozostałe informacje były czysto rutynowe. Po zakończeniu przekazu podniosłem się z sedesu i umieściłem go na powrót wewnątrz ściany. Usłyszałem odgłos spłukiwania i kiedy następnym razem korzystałem z toalety, odkryłem, iż moje odchody nie były jedyną rzeczą, która stamtąd zniknęła.

Nadzwyczajnie kompetentni, ci chłopcy z bezpieczeństwa, mruknąłem do siebie. Nawet ci wiecznie czujni strażnicy, znajdujący się z drugiej strony tych wszystkich soczewek i mikrofonów, nie przypuszczali, iż mogę nie być tym, za kogo mnie uważają.

A jeśli już chodzi o to kim byłem, to pierwszy obraz samego siebie uzyskałem podczas tego krótkiego przekazu i instruktażu. Moje stare wcielenie nazwałoby mnie teraz typem lekko zwierzęcym, ale na swój sposób przystojnym i obdarzonym nadmiarem seksu; to ostatnie zupełnie mi nie przeszkadzało.

Nazywałem się Cal Tremon; byłem piratem — samotnikiem, mordercą, i w ogóle typem aspołecznym. Miałem ponad dwa metry wzrostu i 119 kilogramów samych mięśni i chrząstek, twarz kwadratową i groźną, gęstą grzywę czarnych jak węgiel włosów, przechodzącą w brodę i wielkie, krzaczaste wąsy połączone z bokobrodami, szerokie usta, o grubych wargach, nad którymi tkwił lekko spłaszczony, ale wielki nos, oczy duże, ciemnobrązowe, ale tym, co nadawało mej twarzy złowrogi wygląd, były krzaczaste, czarne brwi, zrośnięte ze sobą u nasady nosa.

Przyglądałem się sobie i czułem się trochę tak jak jakiś pierwotny jaskiniowiec, jeden z tych naszych najdalszych przodków. Z drugiej strony, to ciało było w doskonałej formie, potężne i groźne — o wiele potężniejsze od mojego własnego. Trzeba się będzie przyzwyczaić do tego ogromnego, umięśnionego, pełnego energii ciała, a kiedy doprowadzi się je do maksymalnej sprawności, na pewno stanie się olbrzymim atutem w przyszłej rozgrywce.

Jedno było pewne, Cal Tremon nigdy nie był i nigdy nie będzie włamywaczem typu człowiek — mucha. Był on bowiem z postury podobny do góry.

On? Mój umysł poprawił mi to „on” na „ja”. Teraz i już na zawsze, to ja byłem Calem Tremonem.

Położyłem się na pryczy i wprawiłem się w lekki trans, przebiegając w myślach te nowe informacje, sortując je i zapamiętując. Dane dotyczące życia Tremona, jego barwna i krwawa kariera, były szczególnie ważne. Chociaż nie wyglądał na takiego, który ma jakichkolwiek przyjaciół, to należało pamiętać o tym, że tam, na dole, jest świat pełen przestępców i oszustów. Któryś z nich na pewno spotkał go na swojej przestępczej drodze życia.

Загрузка...