Rozmiary rzezi były ogromne. Czarownice zostały zmasakrowane i to dokładniej niż podczas najbardziej szczegółowej sekcji zwłok.
Do zamku szliśmy dwie godziny. Połączone siły żółtych i czerwonych przeczesywały teraz metodycznie pole bitwy, udzielając pomocy tym, którym była ona jeszcze potrzebna i zaprowadzając jaki taki porządek. Czekała je najpewniej jeszcze długa i ciężka praca.
Jak należało oczekiwać, ojciec Bronz wraz z innymi siedział odprężony, w wiklinowym fotelu przed bramą zamku, popijając i pojadając beztrosko. Wśród obecnych rozpoznałem Volę, jej siostrę Dolę, bossa Rognival, lady Tonę, lady Kysil i pana Artura. Innych nie znałem, lecz po kolorze i kroju strojów wiedziałem, że należą do dziedziny Zeis. Jeden z nich — drobny i krucho wyglądający mężczyzna, łysy i pomarszczony — ubrany był w strojną, jedwabną tunikę i wysokie buty; na głowie miał tiarę z ogromnym, błękitnym klejnotem, podobną do tej, którą nosiła Rognival, lecz nie taką samą. Inny mężczyzna, ubrany podobnie, tyle że głównie w kolory złociste, mający na głowie kapelusz z szerokim rondem, odpoczywał obok. Był w podeszłym wieku, nosił porządnie przyciętą siwą brodę i wyglądał jak ktoś, kto na pewno pochodzi ze światów cywilizowanych. Chociaż robił wrażenie starszego ode mnie o wiele lat, najwyraźniej znajdował się w doskonałej kondycji fizycznej.
Zauważył nas ojciec Bronz.
— Cal, Ti, podejdźcie proszę! — zawołał uprzejmie.
Podeszliśmy. Z bliska ojciec Bronz robił wrażenie śmiertelnie zmęczonego i bardzo, bardzo starego. Pomyślałem sobie, że od dzisiejszego ranka musiało mu przybyć chyba z dziesięć lat. Mimo to uniósł się z fotela, uścisnął ciepło mą dłoń i pocałował Ti w czoło. Teraz dopiero wskazał lekkim skinieniem głowy pozostałych.
— Niektórych spośród obecnych tutaj już znacie — zaczął — nie sądzę jednak byście mieli przyjemność znać osobiście sir Honlona Tiela.
Starszy mężczyzna skinął głową w moim kierunku, a ja gapiłem się na niego bez słów. Więc to jest ten rycerz, któremu zamierzałem rzucić wyzwanie, pomyślałem ponuro. Boss dziedziny Zeis. Przecież komórki Wardena świeciły jaśniej w Arturze niż w nim.
— Dżentelmen w złocistym stroju to Wielki Książę Kobe — ciągnął Bronz, a wymieniony przez niego również skinął mi głową. Przedstawił pozostałych i wszyscy oni należeli do grupy rządzącej w Zeis. Po czym zwrócił się do mnie. — Zakładam, iż teraz już wszystko rozumiesz?
— Raczej tak — odpowiedziałem. — Skłamałbym jednak, mówiąc, iż jestem zachwycony, że tak się mną posłużono. Czuję się trochę jak dziecko, któremu obiecano zabawkę na urodziny i nie tylko mu jej nie dano, ale na dodatek nikt nie przyszedł na przyjęcie.
Bronz roześmiał się.
— Och, daj spokój! Nie jest aż tak źle.
— Czy ktoś mógłby — przerwała Ti, głosem spokojnym, lecz gniewnym — wyjaśnić mi, co tu się dzieje?
Spojrzałem na nią i westchnąłem.
— Ti, pozwól, że ci przedstawię Marka Kreegana, władcę Lilith, Pierwszego Lorda Rombu.
Fakt, iż zamurowało ją kompletnie, kiedy ojciec Bronz skłonił się uprzejmie, świadczył jedynie o tym, że jeszcze wiele będzie musiała się nauczyć.
Czas na pełniejsze wyjaśnienia przyszedł znacznie później, kiedy to po kąpieli i przebraniu się w świeże stroje, zasiedliśmy do uczty w wielkiej sali zamku. Ti ciągle nie mogła dojść do siebie po szoku związanym z odkryciem tożsamości ojca Bron — za, ale muszę przyznać, iż uzyskawszy tę informację, bardzo szybko zorientowała się w ogólnych zarysach całej intrygi.
Ja jednak chciałem usłyszeć całą tę historię z ust człowieka, który to wszystko zaplanował.
— Zacznijmy więc od spraw ogólnych — zgodził się Marek Kreegan. — Naturalnie, że mieliśmy poważny problem. Lilith, o czym powiedziałem ci już dość dawno temu, jest sztywnym, mało elastycznym systemem, w którym my, ludzie, nie odgrywamy żadnej roli. Jej gospodarka jest słaba, możliwości utrzymania większej populacji w warunkach naturalnych bez wardenowskiej ochrony wątpliwe. Pionki nie mają zbyt wspaniałego żywota… ale kto ma? Wiadomo, jak zawsze, klasa rządząca. Każdy bowiem chciałby być królem, ale gdyby każdy nim był, nie miałby kto pracować, by utrzymać jednego choć monarchę. W świecie cywilizowanym jest podobnie, tyle że dzięki technologii stosowanej na skalę masową, standard życia ich pionków jest wyższy niż ten, który da się osiągnąć na Lilith.
— W dalszym ciągu nie przekonuje mnie porównanie mas w świecie cywilizowanym do pionków posiadających swoje własne klasy uprzywilejowane — wtrąciłem.
Uniósł brwi.
— Naprawdę? Czy urodziłeś się w tym ciele?
— Wiesz, że nie — burknąłem.
— No właśnie. Proces Mertona, prawda? Potencjalna nieśmiertelność dla kogokolwiek i dla każdego, prawda? Czy jednak masy ją uzyskają? Oczywiście, że nie! Z tego samego powodu, dla którego utrzymuje się w tajemnicy fakt, iż istnieje lekarstwo na te trzy najgroźniejsze choroby zabijające ludzi. Jest nas bowiem bardzo dużo, a ekspansja na zewnątrz ma swoje ograniczenia. Przystosowanie nowych planet do kolonizacji, a szczególnie do samowystarczalności, trwa całe dekady. Cal, nie przetrwa przecież żaden system, jeśli jego członkowie nie będą umierać. Także proces Mertona nie jest tutaj żadnym panaceum, skoro potrzebne do niego jest jakieś ciało. Oznacza to bowiem klonowanie na skalę masową… kilka bilionów klonów. Toż to niedorzeczność. Muszą one być przecież hodowane i podtrzymywane przy życiu jakimiś środkami biomechanicznymi dopóty dopóki będą potrzebne. Jeśli natomiast chodzi o przywódców Konfederacji… ale to już zupełnie inna sprawa. Już dawno się zaszczepili przeciwko chorobom, które zabijają zupełnie nieświadomych ich istnienia ludzi. Jak szaleni wykorzystują procesy opóźniające starzenie. A kiedy w końcu i tak się wreszcie zużyją, mają proces Mertona, który pozwoli im powtórzyć nieskończoną liczbę cykli ich życia. Masy w społeczeństwie Konfederacji liczą się tylko w statystykach. Masy. Przeciętne. Wszystko jest przeciętne. Jedynie elicie przysługują specjały. Zupełnie tak samo jak tutaj.
— Do pewnego stopnia mogę się z tobą zgodzić — przyznałem — jednak przywództwo można osiągnąć, jeśli się bardzo tego chce.
Ponownie się roześmiał.
— Czyżby? Tak sądzisz? Myślisz, że jesteś tu gdzie jesteś dzięki sile woli i poświęceniu? Do diabła, człowieku, wyhodowano cię do tego celu. Zaprojektowano cię i wyprodukowano jak każde inne potrzebne narzędzie, a takie im właśnie było potrzebne. Ze mną zrobiono to samo.
— Ty jednak pokrzyżowałeś ich plany — zauważyłem. — Dlatego jesteś tutaj.
Wzruszył ramionami.
— Problemem dla ich systemu jest fakt, iż ich ludzkie narzędzia muszą być inteligentne i muszą być rzucane w zimny i okrutny świat, by tam wykonywać swe zadania. W końcu sobie to uświadamiamy i należy nas wyeliminować, nim sami staniemy się dla nich zagrożeniem. Czyni się to za pomocą awansu do kręgu wewnętrznego — jeśli się uda cię tam dopasować — albo pozwala się, by zlikwidował cię ktoś stojący niżej w hierarchii. Do diabła, mogą to przecież również zrobić, każąc ci się zgłosić w Klinice Służb Bezpieczeństwa, gdzie zamiast wpisać ci w pamięć twą przeszłość i wszystko to, czego potrzebujesz, redukują cię do statusu bezmyślnego pionka, wykonującego pracę kontrolera gadgetów czy inne równie nieciekawe zajęcie. Odkryłem tę prawdę w ostatniej chwili, omal nie za późno, i zwiewałem jak wszyscy diabli.
— Na Lilith — zauważyłem. — Dlaczego, na Boga, Lilith?
Wszyscy obecni roześmieli się, naturalnie z wyjątkiem tych, którzy się tutaj urodzili.
— Nie odpowiem ci na to — odparł. — Przynajmniej do czasu dopóki nie usuniemy z twojej czaszki tego przeklętego, organicznego nadajnika i dopóki nie pobędziesz tutaj wystarczająco długo, żeby wiedzieć, po czyjej jesteś stronie.
— Obcy — wyszeptałem, czując, że obdzierają mnie z ostatnich tajemnic. Przecież on wiedział o nadajniku.
Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
— Powiedzmy, hm, moi potężni przyjaciele… przyjaciele wszystkich obywateli Wardena, a szczególnie przyjaciele Czterech Władców Rombu. W każdym razie musiało ci przyjść do głowy, że cywilizacja zdolna do penetracji komory bezpieczeństwa w Dowództwie Systemów Militarnych nie będzie miała specjalnych kłopotów z odkryciem procesu Mertona. A sprawozdanie skierowano do mnie, jako do tego, który wie jak działają te wielkie mózgi Konfederacji. Wiedziałem, że skupią swą uwagę na Lilith, bo ja rządzę tą planetą, a jedynym logicznym kandydatem na kierowanego tu agenta będzie ktoś, czyja przeszłość i kariera zawodowa będą najbardziej zbliżone do moich.
Nie odezwałem się na to ani słowem, dlatego że nie byłem w rzeczywistości tak bystry, za jakiego mnie uważał, co zresztą trochę mnie martwiło.
— Cóż, wiedzieliśmy, że się zjawisz — ciągnął władca Lilith — a znając Konfederację, doszedłem do wniosku, iż przysłany przez nią agent, w logiczny sposób powtórzy moją własną drogę tutaj, skoro już zdecydowano, iż jeden skrytobójca ma dopaść drugiego. Oznaczało to, że chodzi o dziedzinę Zeis, bowiem ja w tym miejscu zacząłem. Oznaczało to również, iż muszę poczekać, aż w Zeis pojawi się nowy więzień. I zjawiłeś się ty. Po okresie wstępnym, wkroczyłem osobiście, by ocenić twoje możliwości i troszkę cię podręczyć. Było dla mnie jasne, iż jesteś w depresji i potrzebny ci jakiś silny bodziec, żeby cię poruszyć. Ti była takim bodźcem.
Zerknąłem na Ti, która cała się najeżyła. Zaczęło bowiem do niej docierać, czym naprawdę jest pionek i ani trochę jej to nie odpowiadało.
— Tak więc — ciągnął — utrwaliłem w twym mózgu swój obraz jako jedynego niezależnego ducha na Lilith i prawdę mówiąc poinformowałem cię, dokąd się udaję. Potem wróciłem tutaj i rozkazałem doktorowi Pohnowi zabrać Ti. Byłem przekonany, że jeśli jesteś do mnie podobny, to tak się wściekniesz, że ruszysz za nią, a to oznaczało, że doświadczysz na własnym ciele wardenowskiego wybuchu. Byłeś już dojrzały do niego… widziałem to w tobie.
— A gdyby nie doszło do wybuchu?
Uśmiechnął się.
— To byłbyś niepotrzebny ani mnie, ani Konfederacji i pozostawiono by cię, byś uprawiał fasolę do końca swych dni. Jednak do tego doszło, w wieczór przyjęcia. Kiedy przyszła Dola i powiedziała nam o tym, natychmiast zaplanowaliśmy nasze dalsze posunięcia. Musieliśmy przedstawić ci doktora Pohna w jak najgorszym świetle, a Ti jako ofiarę całkowicie bezbronną będącą na łasce łotra. Musieliśmy pokazać ci nie tylko samego pana Artura, ale także jego armię i zwierzęta — Artur na ogół nie oprowadza przybyszów osobiście — byś zrozumiał, iż potrzebna jest cała armia, by zdobyć dziedzinę Zeis. I oczywiście, musieliśmy sprawdzić twą potencjalną moc, a także pozwolić ci posmakować, czym jest ta moc, nie dając ci jej w rzeczywistości. Zajęła się tym Vola, która również spowodowała, że zdecydowałeś się uciekać. Mnie, naturalnie, w tym czasie nie było w pobliżu, bowiem musiałem dostać się daleko na południe i przygotować trop, po którym mógłbyś mnie odnaleźć.
— Ale przecież słyszałem głos…
— Obawiam się, iż był to książę Kobe i tuba z trzciny — odparł.
Kobe wykonał przepraszający gest.
— Było rzeczą ważną, by odsunąć zbyt wczesne podejrzenia dotyczące mojej osoby. Nie mogłem być przecież jednocześnie Kreeganem z korytarza i tym, który odwiedzał w tym samym czasie inne dziedziny. Zorientowałbyś się w tym szybko. Liczyłem na to, że zapamiętasz dobrze ten fakt. Z drugiej strony, musiałem być tą jedyną osobą, do której będziesz mógł zwrócić się o pomoc.
— Tutaj zaryzykowałeś — zauważyłem, rozdrażniony jego sposobem przedstawiania spraw. — Mogłem przecież po prostu udać się na pustkowie.
— Nie ryzykowałem niczym, jeśli chodzi o ciebie — odrzekł. — Gdyby okazało się, że z jakiegoś powodu się nie nadajesz, zrezygnowałbym z ciebie i poszukał kogoś innego. Pewnym zabezpieczeniem była również Ti.
Rzuciła mu takie spojrzenie, że gdyby dysponowała moją mocą, ta sala pokryłaby się gruzami.
— Pamiętaj — powiedział Kreegan — jestem od ciebie, co prawda, starszy o czterdzieści lat, ale pochodzimy z podobnych środowisk, przeszliśmy takie same szkolenia i pracowaliśmy dla tych samych szefów. Och, twarze i imiona się zmieniają, jednak są to zawsze ci sami szefowie. Jest to bowiem rozwarstwione i statyczne społeczeństwo, wierzące w system, w jakim żyje. W rezultacie, wiedziałem co myślisz. Wystarczyło postawić się na twoim miejscu, podjąć decyzję i działać zgodnie z tą decyzją.
— Skąd jednak miałeś pewność, że wezmę Ti?
Ponownie się uśmiechnął.
— Cóż, przede wszystkim twoja reakcja na Ti była tak silna, że wyzwoliła u ciebie zjawisko wardenowskie i sprowadziła cię na zamek. Musiałeś więc być mocno z nią związany emocjonalnie. Dodatkowym bodźcem, jeśli ci na niej zależało, był doktor Pohn. Jednakże na wszelki wypadek, gdyby okazało się nagle, iż stałeś się wyjątkowo pragmatyczny, Vola wymieszała słabe, hipnotyzujące zioła razem z pierwszą porcją soku; to powiedzmy, wzmacniało pewne tendencje w tobie. Ti była potrzebna. Musiałeś ją zabrać ze sobą, ponieważ mogła stanowić jedyny pretekst wciągający do tej gry Sumiko O’Higgins.
— Dostałeś ją?
Skinął głową.
— Ale w ten sposób wybiegamy nadto w czasie. Musisz zrozumieć, jakie ona stanowiła zagrożenie. Była psychopatką i to taką, która zdana się raz na sto lat, dzięki Bogu. Są potwory, które zasługują, w przypadku ich schwytania, na likwidację i należy ją przeprowadzić. Sumiko była takim potworem. Gdyby nie szczęśliwy traf, uzyskałaby kod genetyczny Instytutu Stabilności Biologicznej, determinujący przyszły obraz światów cywilizowanych. Nie sam zresztą obraz… cóż, sam wiesz, jak wiele jest zdeterminowane genetyką.
— A przed chwilą mi powiedziałeś, iż świat cywilizowany wymaga zmian — zauważyłem.
— Zmian, być może — odparł — ale… potworów, Cal? Potworów w przebraniu ze świata cywilizowanego? Powinni byli się jej pozbyć, zmieść ją z powierzchni ziemi, rozpylić na atomy… a zamiast tego zesłali ją na Lilith, zgodnie ze swoją teorią, iż ktoś o takiej inteligencji zapewne wymyśli coś niezwykłego. I naturalnie, wymyśliła!
Pokiwałem głową.
— Coś tam słyszałem o jej planach, dzięki Ti.
— Nawet nie połowę — rzekł Kreegan. — Nie masz pojęcia, jak genialny był ten jej pokręcony umysł. Przykrawać na miarę mutacje w istniejących już organizmach! Umysłowa inżynieria genetyczna! Mieliśmy pewne informacje dotyczące jej działalności. Nie rekrutowała tych młodych kobiet całkiem po cichu. Niektóre rzeczy robiła zupełnie jawnie. A w swojej wiosce składała ofiary z ludzi. Ten kamień, na którym spoczywała Ti, był kamieniem ofiarnym, a rowki na nim służyły do odprowadzania krwi, którą wszystkie uczestniczki takiej rzezi, potem piły. Ona była chora, Cal. Chora i na tyle genialna, iż mogła przeprowadzić swój plan do końca. Musieliśmy ją zatrzymać… a nie mogliśmy nawet jej znaleźć.
Skinąłem głową, widząc teraz cały obraz i powiedziałem:
— A Artur pokazał, że nawet kiedy ją się znajdzie, nie można jej pokonać.
Burgrabia mruknął coś do siebie pod nosem.
— Mniej więcej — zgodził się Kreegan. — Zrozum, że nie odkryła ona niczego takiego, o czym instytut by już wcześniej nie wiedział, ale instytut czyni wszystko, by zachować tutaj pełną stabilność. Używając ciebie, a szczególnie Ti, byłem w stanie dostać się do jej wioski. Tam zaś mogłem już zwieść ją na tyle, by udała się z nami do instytutu… co też uczyniła. A w instytucie można było dokonać oceny jej dokonań bez jej wiedzy, chociaż i ona sama wiele się nauczyła, wykorzystując tamtejszą bibliotekę. Znalazła drogę na skróty, by tak rzec. Musieliśmy dawać jej jakieś materiały, by ją tam zatrzymać jak najdłużej. Później prowadziliśmy długie dyskusje na temat dalszych działań, rozmiarów jej mocy i tym podobnych spraw. Uważaliśmy, że dostarczyliśmy jej dość materiału, by nabrała dużej pewności siebie i pozostało jedynie zagrać kartą atutową — zaoferować jej szansę sprawdzenia, jaka jest jej rzeczywista siła. Zastosowaliśmy taką przynętę, której nie mogła się oprzeć.
— Celem, innymi słowy, było stworzenie takiej sytuacji, w której Sumiko opuści swą bezpieczną przystań, rozdzieli swe siły i nie będzie podejrzewać, iż jej wrogiem nie jest sam Zeis, ale praktycznie wszyscy.
— To prawda — wtrąciła się Rognival. — A koszty były ogromne. Musieliśmy naprawdę walczyć ze sobą dopóki one wszystkie nie wylądują na tym przyczółku. Było to bardzo trudne, ale nie dało się tego uniknąć. W każdym razie tak rozstawiliśmy nasze siły, by część oddziałów Zeisu mogła się przebić i wyeliminować tyle czarownic, ile tylko było możliwe. Po to, by ją osłabić. Nie mogliśmy jednak zlikwidować jej wszystkich sił, dopóki ta suka pozostawała przy życiu.
— A tak dla zaspokojenia ciekawości, Kreegan, jak ją zabiliście? — spytałem.
— Och, istniało kilka możliwości — odparł. — W ostateczności mieliśmy, dzięki instytutowi, dość tego wzmacniającego napoju, by utworzyć przeciw niej zmasowaną siłę złożoną ze mnie, z obecnego tu księcia, dwóch rycerzy i około czterdziestu panów… ale nie musieliśmy tego na szczęście robić. Nie miałem pojęcia, jaka jest jej rzeczywista moc, nadal zresztą nie wiem, i wolałem tego nie sprawdzać. To ty, Cal, podsunąłeś mi pomysł.
Podskoczyłem.
— Ja?
Skinął głową.
— Kiedy poinformowałeś mnie o tej laserowej broni. Domyśliłem się, że będzie ją miała przy sobie jako pewnego rodzaju ubezpieczenie, a szczególnie jako późniejszy argument. Przecież tylko władca jest w stanie stabilizować materię pochodzącą spoza naszego układu. Wiesz o tym. To może ci dać pewne wyobrażenie o jej mocy.
Zmarszczyłem brwi.
— Ale co to ma…?
— Daj spokój, Cal! Gdybyś to ty był na moim miejscu i dysponował moją mocą, i gdybyś to ty wiedział, że ma ona przy sobie pistolet laserowy, co byś uczynił? Szczególnie, kiedy wiedziałbyś, iż cały jej umysł, cała jej energia skoncentrowana jest gdzie indziej?
Otworzyłem szeroko usta ze zdumienia, kiedy uświadomiłem sobie, co też on takiego uczynił.
— Rozłożyłeś układ wardenowski warstwy izolującej. Komórki Wardena znajdujące się w pobliżu natychmiast zaatakowały pistolet.
Uśmiechnął się i skinął głową.
— Tak jest. Źródło energii znalazło się na zewnątrz, uległo przeciążeniu i eksplodowało. A pistolet miała zatknięty za pas. Mówię ci, że zimny pot wystąpił mi na czoło, kiedy czekałem na ten wybuch. Zamierzałem poczekać najwyżej kilka minut i przerzucić się na zmasowany atak, bez względu na konsekwencje. Jednak wybuch nastąpił, dzięki Bogu, a jego huk był sygnałem dla wszystkich do przerwania walki, połączenia sił i zaatakowania czarownic ze wszystkich stron jednocześnie.
— Jednak straszliwie ryzykowałeś — zauważyłem. — Eksplozja mogła nastąpić w każdym momencie… może nawet kilka godzin później. A sam powiedziałeś, że zmasowany atak mógł nie być wystarczająco silny.
— Przyznaję, iż miałem trzecią, awaryjną możliwość — powiedział zmęczonym głosem. — Organizmy Wardena działają szybko, ale nie aż tak szybko. Gdyby już wszystko zawiodło, mój satelita wystrzeliłby rakietę z głowicą jądrową bezpośrednio w Zeis. Wszystko i wszyscy zostaliby rozpyleni na atomy, oczywiście włącznie z czarownicami. Tak poważnie potraktowałem to zagrożenie.
— A co z ojcem Bronzem? — spytałem. — Chyba nie wymyśliłeś, ot tak sobie, takiej postaci?
— Och, występuję w roli ojca Bronza już od dziesięciu lat — odparł. — Jest to najprostszy sposób podróżowania bez zwracania na siebie zbytniej uwagi. — Przerwał. — Naturalnie, teraz będę musiał dokonać pewnych zmian w moim wyglądzie zewnętrznym i znaleźć jakąś nową personę, w którą mógłbym się wcielić. — Westchnął. — A szkoda. Ojciec Bronz naprawdę wykonał kawał dobrej roboty. Rozważam już od jakiegoś czasu, czy nie zaprosić tutaj kilku prawdziwych duchownych.
Nie drążyłem więcej tego tematu, ale zadałem mu pytanie, które uważałem za szczególnie istotne.
— A co ze mną? — spytałem.
— Co się teraz stanie?
— Poradzisz sobie — zapewnił mnie. — Zostaniesz tutaj przez jakiś czas jako pan, nabierzesz doświadczenia, po czym albo poczekasz na śmierć tutejszego bossa, albo poszukasz jakiegoś słabszego rycerza i zaczniesz od samego początku. Kiedyś zostaniesz co najmniej księciem, a może nawet władcą. Już ci mówiłem. Mnie to zabrało siedemnaście lat.
— Pobiję twój rekord — powiedziałem, bynajmniej nie żartując.
Popatrzył na mnie z powagą.
— Sądzę, iż jest to możliwe.
Wkrótce potem nastąpił koniec wieczerzy i Kreegan poinformował nas, że odlatuje promem, który ląduje tutaj nazajutrz.
— Interesy — powiedział. — Sprawy Czterech Władców.
Boss Tiel, ku memu zaskoczeniu, miał również kilka słów do mnie.
— Chciałbym, byś tu został — powiedział całkiem szczerze. — Jestem już starym człowiekiem. Mógłbyś pokonać mnie teraz, tak jak to wcześniej planowałeś. Jednak pewna liczba panów, takich jak Artur, jest bardzo silna i mogłoby się okazać, że pokonawszy mnie przegrywasz z kimś innym, choćby z powodu niewielkiego doświadczenia. Może nawet z Rognival, która byłaby zachwycona możliwością zamiany tej swojej wyspy na Zeis. A jeśli spędzisz tutaj kilka lat, poznasz odpowiednią technikę i pełnię swojej mocy, nawiążesz kontakty, prowadząc prawidłową politykę personalną, uzyskasz stopień rycerski przez aklamację. Posiadasz najlepsze ku temu kwalifikacje. Artur jest doskonałym żołnierzem, lecz kiepskim administratorem. Inni podobnie. Albo zbyt mało talentu, albo brak ambicji. Decyzja należy, oczywiście, do ciebie, ale muszę przyznać, że zrobiłeś na mnie duże wrażenie.
Powiedziałem mu, że przemyślę to sobie, choć odpowiedź już znałem. Naturalnie pozostanę tutaj, ponieważ ta droga odpowiadała moim ambicjom, a także z powodu Ti. Nigdy nie polubi tych ludzi, ani im nie wybaczy, ale, jak powiedziała, sama jest cząstką Zeis.
Na koniec odszukałem doktora Pohna. Ciągle czułem ogromną antypatię do tego sukinsyna i wiedziałem, że pod mającymi nadejść rządami Tremona nie będzie tu dla niego miejsca. Teraz jednak będzie mi potrzebny.
Następnego popołudnia wykona małą operację w wardenowskim stylu. W porządku, mój bliźniaku i odpowiedniku tam w górze… zawiodłem okropnie. Nabrano mnie i wykorzystano. Nie dowiedziałem się niczego o tej, tak ważnej dla ciebie obcej rasie, a lord Marek Kreegan, niech będzie przeklęta jego czarna dusza, pozostaje władcą Lilith i Pierwszym Lordem Rombu. Tak jednak wygląda stan faktyczny. Zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić i mam coraz mniejszą ochotę, by świadczyć ci uprzejmość i oddawać przysługi. Wypchaj się, Konfederacjo! Być może, kiedy zostanę władcą Lilith nie spodobają mi się ci obcy; a może jednak mi się spodobają, kto to wie? W każdym razie dostarczenie wam jakiejkolwiek informacji będzie uzależnione od mojej oceny sytuacji w danym momencie z punktu widzenia moich własnych interesów.
Niniejszym, Cal Tremon, bez wyrażania specjalnego poważania dla mocodawców, składa swą rezygnację.