Rozdział osiemnasty DZIEDZINA MOAB

Najgorsza była jazda na besilach. Stworzenia te były brzydkie, śmierdziały, a pod wpływem stresu wydzielały obrzydliwą kleistą ciecz — żeby nie wspomnieć wydawanego co jakiś czas rozdzierającego krzyku, dochodzącego gdzieś z ich wnętrza. Żadne z nas nie było doświadczonym jeźdźcem, wobec czego jazda przypominała chłostę i to wymierzaną ze wszystkich stron jednocześnie, pozostającą w prawdziwym kontraście z równym, płynnym ruchem besili, jaki można zaobserwować, kiedy się nie siedzi na ich grzbiecie.

Z drugiej strony, wydawało się, że stworzenia te, będące rezultatem hodowli selektywnej, hodowane i szkolone do takiej właśnie pracy, nigdy nie ulegają zmęczeniu. Nie wymagały właściwie żadnej opieki, tym bardziej że pasły się same w dżungli poniżej, jedząc wszystko, co się dało zjeść, czy to pochodzenia roślinnego, czy zwierzęcego. Będąc zwierzętami dużymi, musiały jednak jadać dość często, a to znacznie zwalniało naszą podróż. Ilość zjadanego przez nie pożywienia musiała być równa co najmniej trzykrotnemu ciężarowi ich ciała, jeśli miały utrzymać jakąś stałą, odpowiednią szybkość.

Mimo to kilometry umykały pod nami błyskawicznie i nie mogłem przyjrzeć się okolicom tak, jakbym chciał. By zachować bezpieczeństwo i uniknąć niewłaściwego towarzystwa, skierowaliśmy się prawie bezpośrednio na wschód, ku wybrzeżu, i lecieliśmy wzdłuż niego, od strony oceanu, a lądowaliśmy, by założyć obóz, tylko w tych miejscach, gdzie lasy podchodziły do brzegu i mogły dać nam osłonę. Ocean był wprawdzie pokryty niezliczoną liczbą wysepek, ale nie było na nich dość pożywienia dla naszych besili i stąd konieczność podejmowania pewnego ryzyka na stałym lądzie.

Naturalnie, czarownice zapewniały nam pewną ochronę. Podejrzewam, iż z tego właśnie powodu spotykaliśmy na naszej drodze tak niewielki ruch. Chociaż radziliśmy sobie bez większego trudu z przypadkowo napotkanymi pojedynczymi przeciwnikami, to jednak nie mielibyśmy dość sil, by przeciwstawić się zmasowanemu atakowi, podobnemu do tego, jaki Artur przeprowadził na wioskę czarownic. Sumiko nie mogła przecież zabrać ze sobą nawet swej „gwardii”, skoro na jednym besilu mogły bezpiecznie podróżować tylko dwie osoby — jednego z nich dzieliłem z Ti, O’Higgins i Bronz dysponowali własnymi wierzchowcami, a na pozostałych trzech siedziały po dwie czarownice. My nawet nie kontrolowaliśmy ruchów naszych besili; robili to za wszystkich Bronz i O’Higgins.

Dni spędzaliśmy na poszukiwaniu pożywienia, odpoczynku i sprawdzaniu naszego położenia. Nie tworzyliśmy nazbyt przyjacielskiej grupki, bowiem czarownice nie zwracały większej uwagi na mnie i na Ti, a ojciec Bronz poświęcał większość czasu, bez widocznego sukcesu, poznaniu natury odkryć dokonanych przez O’Higgins.

Przyznaję, iż nie wiedziałem, co sądzić o królowej czarownic. Genialna, bez wątpienia, ale również pełna determinacji i zdecydowania, jeśli chodzi o formułowanie problemów i ich rozwiązywanie. Także pragmatyczka, nie wahająca się przed użyciem swych odkryć dla stworzenia super armii — dla jakich celów trudno powiedzieć. Podczas dyskusji o roślinach i zwierzętach Lilith, o organizmie Wardena i o przedziwnych związkach zachodzących pomiędzy biochemią roślin i zwierząt, była równie fachowa i kostyczna jak jakiś uniwersytecki profesor. Wystarczyło jednak zasugerować, iż jej satanizm to pozór i blaga, służąca jedynie jakimś psychologicznym celom w stosunkach między nią a jej zwolenniczkami, a jej oschłość znikała, ustępując miejsca pełnym zapału i ognia argumentom. Rozprawialiśmy o niej z Ti bez końca i doszliśmy do wniosku, że albo jest jedną z największych aktorek wszechczasów, albo rzeczywiście wierzy w te bzdury.

Udało mi się dowiedzieć od ojca Bronza czegoś więcej na jej temat, choć sam przyznawał, iż jego wiedza dotycząca osoby O’Higgins jest tylko powierzchowna. Będąc dzieckiem dwojga naukowców, specjalistów od biologicznych aspektów przekształcania planet na ziemiopodobne, była zarazem rezultatem pewnego eksperymentu, w którym za pomocą manipulacji genetycznej usiłowano wyprodukować superistotę, odpowiednią do życia w ciężkich warunkach, panujących na rubieżach cywilizacji. Niewątpliwie stworzyli kogoś wyjątkowego, ale ja zastanawiałem się nad tym, jakie mogą być skutki psychologiczne tego, że dorasta się, wiedząc, iż jest się doświadczeniem 77-A, przeprowadzanym w laboratorium mamusi i tatusia. Nie wiadomo dokładnie, za jakie przestępstwo zesłano ją na Lilith, lecz musiało być ono bardzo poważne i pozostawiło u niej nienawiść i zemstę, skierowane przeciwko światom cywilizowanym. Prawdę mówiąc, posiadała ona ten rodzaj osobowości, jakiego oczekiwałbym u władcy Rombu, ale ona gardziła nawet nim. Dla niej Marek Kreegan i Konfederacja to dwie strony tego samego medalu.

Moje stosunki z Ti rozwijały się bardzo dobrze i znajdowałem w sobie uczucia, których istnienia przedtem nawet nie podejrzewałem. W pewnym sensie, to mnie niepokoiło — fakt, że człowiek z osobowością czysto intelektualną może wejść w związek uczuciowy, wydawał mi się przyznaniem do słabości, do oskarżenia wewnętrznego o to, że jest się zwykłym człowiekiem, podczas kiedy było się zawsze przekonanym, iż jest się supermanem, nie poddającym się popędom typowym dla ludzkiego stada. W dodatku nie należała ona do tego typu kobiet, które mogłyby mnie ewentualnie pociągać. Inteligentna, owszem, ale zupełnie bez wykształcenia, podatna na emocje i, w pewnym sensie, słaba.

A przecież czułem się świetnie w jej towarzystwie, słysząc jej ochy i achy i obserwując jej radość, tak podobną do radości dziecka, które dostało nową zabawkę. To było tak, jakbym miał w swoim wnętrzu bolesną pustkę, wypełniającą mnie już tak długo, że nie byłem nawet jej świadom, i jakbym uważał i ten ból, i tę pustkę za coś normalnego i zwyczajnego, a teraz nagle owa pustka została wypełniona. Ulga, poczucie zdrowia i pełni psychicznej były nie do opisania. W jakimś sensie dopełnialiśmy się także wzajemnie — była moim punktem oparcia i moją przyszłością na Lilith, gdzie przyjdzie mi przeżyć całe życie, a ja byłem jej oknem na szerszy i inny wszechświat, niż tylko ten, który w tej chwili była w stanie zrozumieć.

Dotarcie do Moab zajęło nam jedenaście dni, podczas których unikaliśmy terenów zamieszkanych i nie podejmowaliśmy zbędnego ryzyka. Teraz dziedzina Moab rozpościerała się pod nami — wielka wyspa położona w ogromnej, tropikalnej zatoce. Ze względu na bliskość równika, była ona niewymownie gorąca i panią; przyglądając się jej jednak z góry, można było domyślić się powodów, dla których właśnie ją wybrano.

Pierwsza ekspedycja na Lilith nie miała pojęcia, co ją czeka. Potrzebowała bazy, takiej która dostarczyłaby wystarczającą liczbę próbek flory i fauny, a jednocześnie dawała schronienie przed nieznanym niebezpieczeństwem. Wybrano wyspę Moab, dużą i bujną, gdzie można było urządzić laboratorium i bazę dla wypraw do innych rejonów tego świata, a jednocześnie na tyle izolowaną wysokimi skalnymi brzegami i wodą zatoki od lądu stałego, by łatwo ją było obronić w razie ataku.

Czas i wiedza jej mieszkańców niewiele ją zmieniły. Z góry widoczne były wykarczowane kawałki lasów przeznaczone pod uprawę i rzędy drzew owocowych, zbyt proste i zbyt regularne, by mogły być dziełem przypadku. Na urwistej skale, niemal w samym środku wyspy, znajdowała się kwatera główna tych wszystkich, którzy tutaj mieszkali i pracowali. Niezbędne budowle wykute były bezpośrednio w twardej skale w sposób najbardziej prymitywny. Wśród nich znajdowała się wielka kamienna świątynia, która jednak nie wyglądała ani na prymitywną, ani na tymczasową. W rzeczywistości zamek z Zeis wydawałby się przy niej konstrukcją małą i kruchą. Moab z kolei nie miał w sobie nic z wymyślnej architektury budowli Tiela. Był prosty, nowoczesny, funkcjonalny… i ogromny.

Ojciec Bronz ostrzegł nas jednak, by nie brać pozorów za rzeczywistość. Owszem, nauka i wiedza założycieli ciągle jeszcze tu tkwiła i nie było tu autorytarnej hierarchii takiej jak w innych dziedzinach, ale cele istnienia tej enklawy zmieniły się drastycznie wraz z jej postępującą izolacją od świata zewnętrznego. Obecnie tysiące mężczyzn i kobiet pod nami wykonywało swoją pracę w imię jakiejś dziwnej, mistycznej religii, robiącej wrażenie anachronicznej i pochodzącej z czasów początków ludzkości. Długie lata badania Lilith doprowadziły nie tylko do tego, iż ją antropomorfizowali — bo ojciec Bronz również przejawiał takie tendencje — ale zaczęli uważać tę planetę za żyjącą i myślącą istotę, za uśpionego boga, który pewnego dnia się przebudzi.

Innymi słowy, był to jeszcze jeden wariacki kult, tyle że nie wywodził się on z historii ludzkości, lecz powstał pod wpływem warunków panujących na samej Lilith.

Wylądowaliśmy na szczycie tej potężnej skały i natychmiast pojawiła się obsługa, by zająć się naszymi besilami. Przez moment pomyślałem, iż zostaliśmy zaatakowani, tak szybko się do nas zbliżali, ale wkrótce zorientowałem się, że znaleźliśmy się po prostu na czymś, co w dziedzinie Moab stanowiło odpowiednik lądowiska dla helikopterów ze świata cywilizowanego.

Zwróciłem uwagę na wygląd obsługi. Wielu z nich odpowiadało standardom świata cywilizowanego, a wszyscy mieli w sobie jakieś jego cechy. Niektórzy byli nadzy, inni lekko ubrani, ale wszyscy wyglądali młodo i żaden nie zachowywał się jak pionek. Wszyscy też byli bardzo zadbani i czyści.

Ojciec Bronz, jedyny z naszej grupy, który był tu już przedtem, poprowadził nas w kierunku najbliższych schodów.

— Muszę powiedzieć, że nie wydają się szczególnie przejęci naszą obecnością ani też specjalnie nami zainteresowani — zauważyłem. — Zupełnie jakby nas oczekiwali.

— Bo pewnie tak jest — odparł Bronz. — Zważ, że ci ludzie wiedzą wszystko to, co nam z takim trudem udało się dowiedzieć o tym szalonym świecie. Ich dziadowie byli pierwszymi kolonistami i właśnie oni i ich dzieci odkryli organizm Wardena, moc Wardena i te przeróżne leki i mikstury, które teraz wszyscy stosujemy. Oni opracowali i udoskonalili metody, dzięki którym można w ogóle tutaj cokolwiek zrobić. — Zerknął na Sumiko O’Higgins. — Są tutaj całkowicie bezpieczni i wiedzą o tym. Sądzę, że nawet od ciebie nic im tutaj nie grozi, moja droga.

Popatrzyła tylko na niego z kamiennym wyrazem twarzy i nie odezwała się. Choć zawdzięczałem jej swe życie i istnienie tutaj, nigdy nie będę czuł się swobodnie w jej obecności, a już na pewno nie potrafię jej całkowicie zaufać.

U stóp długich, kręconych, kamiennych schodów czekała na nas kobieta w powłóczystych, śnieżnobiałych szatach. Nie wyglądała staro, lecz jej falujące włosy były kompletnie siwe; oczy miała błękitne i cerę świadczącą o tym, iż nigdy nie przebywała na słońcu i otwartym powietrzu. Był to dość niezwykły wygląd przypominający jednego z aniołów ojca Bronza.

— Witam cię, ojcze Bronzie, ciebie i twoich przyjaciół — odezwała się głosem łagodnym i śpiewnym.

Bronz skłonił się lekko.

— Pani, jestem szczęśliwy, że nie zapomniano mojej skromnej osoby — odpowiedział w dość formalnym stylu. — Czy pozwolisz pani, iż przedstawię ci swych towarzyszy?

Obróciła się, by popatrzeć na nas, bez krytycyzmu, ale i bez specjalnego zainteresowania.

— Znam już ich wszystkich. Ja zaś jestem dyrektor Komu. Odprowadzę was do kwater, gotowych na wasze przyjęcie, gdzie możecie odpocząć i odświeżyć się. W godzinach późniejszych zorganizuję wam zwiedzanie instytutu, a jutro porozmawiamy o sprawach poważniejszych.

Popatrzyłem na nią, a potem na Ti.

— Lady Komu, dziękuję za twą gościnność — powiedziałem, starając się zachować ową formalną uprzejmość, która chyba tutaj obowiązywała — ale mojej młodej damie potrzebna jest pomoc medyczna. Od dłuższego już czasu jest szczególnie śpiąca i odrętwiała.

Podeszła do Ti i przyglądała jej się przez chwilę, nie dotykając jej i nie robiąc nic, co moglibyśmy zauważyć. W końcu powiedziała:

— Tak, rozumiem. Proszę się nie martwić… naprawimy to bardzo szybko. — Odwróciła się. — Proszę iść za mną.

Budowla od wewnątrz robiła chyba jeszcze większe wrażenie niż na zewnątrz. Ściany i podłogi wyłożone były płytkami z materiału przypominającego mikę, które wydawały się lekko przezroczyste i za którymi jarzyły się jakieś źródła światła. Oczywiście, nie było to światło elektryczne, ale nie było to także punktowe i mrugające światełko lampek oliwnych. Prawdę mówiąc, to miejsce wyglądało tak, jak gdyby znajdowało się na zewnątrz. Miałem już o to spytać, ale ubiegła mnie Sumiko O’Higgins.

— To imponujące, a szczególnie to oświetlenie — zauważyła. — Jak tego dokonaliście?

— Och, to naprawdę niezbyt skomplikowane — rzuciła lekkim tonem lady Komu. — Źródłem światła jest materiał luminescencyjny uzyskany poprzez destylację różnych owadów świecących, tak pospolitych na Lilith. Źródło energii jest trochę bardziej złożone, ale zasada jest podobna do tej, z której korzystają same insekty. Jej podstawę stanowi tarcic zasilane energią wody. A któż wam powiedział, iż takie rzeczy są na Lilith niemożliwe?

Trudno było znaleźć odpowiedź na tak postawione pytanie i zaczynałem dochodzić do wniosku, iż ponownie będę zmuszony zrewidować swój obraz tego świata. Na pewno nie istniały przecież na Lilith żadne prawa fizyczne, które by wykluczały stosowanie klasycznych źródeł energii; ograniczeniem była jedynie liczba osób, które potrafiłyby namówić organizmy Wardena do utrzymywania kształtów nowych urządzeń, takich jak koło wodne i tym podobne.

Pokoje nasze były komfortowe, wyposażone w ręcznie rzeźbione drewniane meble i duże wygodne łoża. Wspólne łaźnie były podobne do tych z zamku Zeis — duże, wyłożone kaflami baseny, napełnione gorącą wodą, która nie tylko obmywała nasze ciała, ale i wpływała uspokajająco. Pod koniec kąpieli poczułem się nareszcie jak człowiek całkowicie odprężony, a Ti bawiła się doskonale, tym bardziej że była to jej pierwsza kąpiel w takich warunkach; przedtem bowiem korzystała jedynie z wody deszczowej i z rzek. Była jednak bardzo zmęczona i musiałem ją dosłownie zanieść z powrotem do pokoju. Jednocześnie była na tyle rozbudzona, że kaprysiła iż łóżko jest jakieś dziwne i zbyt miękkie jak na jej gust i że pewnie wygodniej jej będzie spać na podłodze, co też w końcu uczyniła. Kiedy tylko zasnęła, ułożyłem ją na satynowej pościeli, a sam wyciągnąłem się obok niej. Nie zdawałem sobie do tej chwili sprawy z napięcia, w jakim żyłem przez ubiegłe dwa tygodnie, a i teraz — nim świadomość ta dotarła do mnie — pogrążony byłem w głębokim śnie.

Загрузка...