Rozdział piętnasty ROZMOWA

Dwa dni, dłuższe i bardziej nerwowe niż jakiekolwiek inne od czasu rozpoczęcia tej wędrówki, spędziłem całkowicie bezczynnie w pobliżu miejsca, w którym natknąłem się na Ojca Bronza. Rzeczywiście musiałem mu chyba ufać bardziej teraz niż na samym początku. Nie miałem szczególnego wyboru, ale skoro do tej pory nie ujrzałem ponurej gęby Artura, to na pewno nie Bronz będzie tym, który mnie wyda. Martwiłem się raczej tym, czy nic mu się nie przydarzy, nim będzie miał szansę mi pomóc.

Moje zamartwianie się było zapewne niepotrzebne. Pozycja Bronza na Lilith, choć może i nie wyjątkowa, była niewątpliwie godna pozazdroszczenia. Jeździł, gdzie chciał, robił, co zechciał i nie odpowiadał przed nikim, nawet nie przed swoimi przełożonymi w kościele. Był znaną osobą w dziedzinach, gdzie witano go chętnie i gdzie nic mu nie zagrażało. Jako przyjaciel księcia i większości najpotężniejszych rycerzy centralno-wschodniego regionu olbrzymiego i jedynego kontynentu Lilith, nie musiał się obawiać nawet najgroźniejszych z psychopatów, bowiem i oni czuli respekt przed tymi, którzy byli potężniejsi od nich samych. Ceną jednakże było to, że chociaż sam był panem, nie stanowił zagrożenia dla niczyjej pozycji. Jako ksiądz, szczerze troszczył się o pokrzywdzonych. Chciał być pośrednikiem pomiędzy elitami w zamkach i dworach a pionkami skazanymi na wieczną niewolę i służbę. Jego przesłanie mówiące o wszechpotężnej istocie, która obiecuje rajskie życie w zaświatach tym, którzy sprawowali się dobrze w życiu doczesnym, przemawiało do klas rządzących. Każda zresztą oficjalna religia potrafiła zawsze trafić do takich grup. A przecież ta jego wiara, niezależnie jak błędna i w niewłaściwym kontekście użyta, była jedyną ostoją pozwalającą pionkom zachować zdrowe zmysły, była ich jedyną nadzieją. Cierpieli oni na Lilith pod rządami bezwzględnej tyranii; klasa rządząca odporna zaś była na wszelką rewolucję, bowiem masy nie posiadały zdolności korzystania z mocy Wardena.

Bronz wrócił późnym wieczorem drugiego dnia, zmęczony, ale zadowolony.

— Wszystko załatwione — oznajmił. — Musimy jedynie troszkę popodróżować. Miejsce spotkania leży w odległości dwóch dni jazdy, a tyle właśnie mamy czasu. To niewiele, biorąc pod uwagę patrole, a oni na nas nie poczekają. Ruszajmy więc.

— Teraz? — spytałem, odnosząc wrażenie, że mnie poganiają, tym bardziej że ostatnie dwa dni spędziłem na zupełnej bezczynności. — Jest już prawie całkiem ciemno, a ty wyglądasz na wykończonego. Nie chciałbym cię stracić… zwłaszcza teraz.

Uśmiechnął się słabo.

— Tak, teraz. Mam trochę słomy i pościel, będziemy więc mogli ukryć Ti, a przy odrobinie wysiłku ukryjemy i twoje wielkie cielsko. Masz jednak trochę racji — jestem śmiertelnie znużony po tych pięciu dniach posługi religijnej, które musiałem zmieścić w dwóch, i po tych zwyczajowych już rozmówkach politycznych. Dlatego właśnie musimy wyruszyć natychmiast. Ty będziesz powoził, a ja się zdrzemnę.

Zaskoczył mnie.

— Ja? Przecież pogania się te przeklęte stwory, przemawiając do nich w stylu wardenowskim! Ja tego nie potrafię!

— Och. Sheeba to takie miłe stworzonko — odparł Bronz swobodnym tonem. — Nie trzeba jej specjalnie poganiać, a kiedy już minie skrzyżowanie i przez następnych trzydzieści kilometrów nie będzie miała powodów, żeby gdziekolwiek skręcać, poczłapie sobie spokojnie naprzód.

— To do czego ja ci jesieni potrzebny? — spytałem, ciągle jeszcze niepewny.

— Żeby trzymać straż i obudzić mnie w razie jakichkolwiek kłopotów, a gdyby zatrzymał nas jakiś patrol, to zwiewać, gdzie pieprz rośnie.

I tak to wyglądało. Olbrzymie, podobne do żuka stworzenie, które ojciec Bronz zwal Sheebą, było bardzo potulne i człapało naprzód, trzymając się prawej strony drogi. Największym moim problemem, nie licząc chrapania księdza, było to, iż w każdym głębszym cieniu widziałem straszliwe niebezpieczeństwo. Dwukrotnie zbudziłem Bronza przekonany, iż widziałem coś wielkiego śledzącego nas z powietrza, a następnie z ziemi. Za drugim razem stracił cierpliwość.

— Kiedy wreszcie dorośniesz, Tremon? Za stary jesteś, żeby bać się ciemności. Słuchaj owadów, chłopcze. Tak długo, jak je słyszysz, oznacza to, że w pobliżu nikogo nie ma.

Prawda zaś była taka, że czułem się nagi nie tylko w sensie fizycznym, kiedy tak stałem na wozie, nie mając na czym oprzeć oka z wyjątkiem jakiejś przypadkowej gwiazdki, której udało się wychynąć zza wszechobecnych chmur. A ciągłe crescendo owadziego brzęczenia, do którego tak przywykłem, iż wyłączyłem je ze swojej świadomości, nie milkło ani na moment.

Tuż przed świtem Bronz obudził się i zatrzymaliśmy się na herbatę.

— Cholernie irytujące miejsce — mruczał pod nosem. — Nie można zabrać pożywienia, bo się zepsuje w jeden dzień, chyba że weźmiesz ze sobą również specjalistów, którzy dopilnują właściwych warunków transportu, a także takich, którzy zadbają o właściwe magazynowanie. Ja korzystam tylko z tego, co rośnie przy drodze i oszczędzam energię Wardena na tykwy i herbatkę.

Zrozumiałem tę delikatną aluzję i tuż przed samym świtem udałem się po zaopatrzenie. Niewiele przyniosłem, ale nie ośmieliłem się oddalać zbytnio od drogi, a i to co przyniosłem wystarczyło nam w zupełności — kilka melonów i trochę jagód. Bronz zastosował wobec nich jakąś wardenowską magię, by został nam z tego choć maleńki zapasik, ale najwyraźniej nie była to dziedzina, w której był najlepszym ekspertem.

Największe niebezpieczeństwo groziło nam za dnia. I chociaż Bronz wybrał trasę, która omijała gęściej zaludnione dziedziny i gdzie przeważało pustkowie, to jednak od czasu do czasu spotykaliśmy przypadkowych wędrowców.

Kuliłem się wówczas na wozie, nakrywałem słomą i szmatami jak mogłem, tkwiłem bez ruchu, modląc się tylko, bym był w stanie powstrzymać się od kaszlu, kichania czy ruchu, niezależnie od tego, jak długo trwała rozmowa (a niektóre były bardzo długie). Większość napotkanych należała do klasy nadzorców, niektórzy z nich podróżowali własnymi wózkami ak, w których przewozili coś z jednej dziedziny do drugiej, ale raz na jakiś czas trafialiśmy też na pana. Każdy ze spotkanych podróżnych stanowił poważny problem, ponieważ wątpię, czy ojciec Bronz zdecydowałby zabić kogoś nawet w mojej obronie. Najbardziej irytujący byli panowie, chociażby dlatego, że prawdopodobnie dysponowali większą mocą niż Bronz.

Raz też wpadliśmy na blokadę, której zupełnie się nie spodziewaliśmy, a która świadczyła o tym, jak daleko zakrojona była akcja Artura. Ojciec Bronz znał osobiście dwóch strażników biorących udział w blokadzie drogi i udało mu się zagadać ich na tyle, że przepuścili wózek bez żadnych problemów. Nie miałem najgorszej opinii o kompetencjach Artura i dlatego przypuszczałem, że jeśli ci dwaj wspomną w swoim raporcie o przepuszczeniu Bronza bez sprawdzenia ładunku na wozie, to liczba strażników w dziedzinie Zeis zmniejszy się o dwóch, niezależnie od tego, jak godnym zaufania jest sam ksiądz.

Zawsze zresztą i wszędzie tak właśnie było. Zachowuj się, jak gdybyś był u siebie, nie okazuj najmniejszego niepokoju, a ujdzie ci na sucho największa bezczelność, nawet wśród tłumu.

Przez większość czasu jednak droga pozostawała pusta i mogliśmy sobie porozmawiać, a wykorzystaliśmy tę okazję do maksimum. Nie było przecież nic do roboty, a mnie zależało na tym, by się jak najwięcej dowiedzieć.

— Z tego, co zauważyłem, nie przepadasz za panującym na Lilith systemem — powiedział w pewnym momencie.

Parsknąłem śmiechem.

— System klasowy i ucisk z maleńką grupą będącą niezmiennie u władzy, i to grupą złożoną z najwybitniejszych kryminalistów, jakich wydała ludzkość. Według mnie to śmierdzący układ.

— A co ty byś zrobił w takiej sytuacji? — odparł z rozbawieniem w głosie. — Jaki system narzuciłby, powiedzmy, lord Cal Tremon, który mógłby zastąpić obecny?

— Organizm Wardena czyni to wszystko bardzo trudnym — odpowiadałem powoli i z rozwagą. — Jest rzeczą oczywistą, że moc i władza korumpują. — Bronz spojrzał na mnie urażonym wzrokiem. — Większość ludzi — wybrnąłem jakoś z sytuacji. — Ludzie dysponujący mocą od samego początku są najbardziej zepsuci, ponieważ pochodzący spoza Rombu mają na ogól większą moc niż tubylcy, a wiadomo, iż zsyła się tutaj tylko zepsutych.

Uśmiechnął się.

— I tak oto zepsucie przychodzi do raju, a węże władają Edenem, nieprawdaż? Pozbądź się węży, a Eden powróci?

— Kpisz sobie ze mnie. Nic, nie wierzę, by tak się stało, a ty o tym dobrze wiesz. Jednak bardziej oświecona władza mogłaby podwyższyć standard życia pionków bez uciekania się do tortur i poniżania.

— Czyżby? — zapytał. — Zastanawiam się nad tym. To bardzo skomplikowana planeta i sądzę, iż jesteś zbyt jednostronny w ocenie. Myślisz o organizmie Wardena jedynie w kategoriach mocy, jakiej udziela on niektórym ludziom. A powinieneś widzieć też wpływ, jaki wywiera na życic i wszystko, co znajduje się na Lilith. Organizm Wardena jest osobliwością ewolucji tego świata; nie był on nigdy „zaprojektowany” z uwzględnieniem istot ludzkich. I jedynie wybrykowi natury należy przypisać fakt, iż człowiek potrafi z niego korzystać.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Pomyśl o nim jak o regulatorze utrzymującym tutaj równowagę, a którego ewolucja była rezultatem konieczności. Nie wiem dokładnie, dlaczego tak właśnie ewoluował, ale domyślam się, iż ten świat w przeszłości przechodził bardzo gwałtowne — zmiany. Nie znam ich natury, ale przecież na innych światach Rombu istnieją gady, ssaki i jakieś stworzenia krystaliczne, których tutaj nie ma. Tutaj przetrwały jedynie insekty, a jak wiadomo są to zwierzęta najlepiej przystosowujące się do środowiska i do zmian, choć, jak na ironię, najmniej skłonne do zmian ewolucyjnych własnych organizmów. Podejrzewam, że nawet owady i rośliny zagrożone były tymi zmianami, które przechodziła cała planeta, do tego stopnia, że rozwinęły naturalny stabilizujący mechanizm przy pewnym stanie równowagi, można by rzec. Dlaczego planecie potrzebny jest taki stan równowagi, trudno powiedzieć. Wiadomo jedynie, że jest jej niezbędny. Niezbędny jej jest właśnie taki ekosystem do przetrwania. I stąd wynika racja istnienia organizmu Wardena.

— Mówisz tak, jak gdyby sama planeta była żywa.

Skinął powoli głową.

— Wielokrotnie zauważyłem, iż wygodniej jest myśleć o niej właśnie w ten sposób. Zważ bowiem, kiedy już wieki temu człowiek wyprawił się poza Ziemię, spodziewał się napotkać światy bardzo mu obce. A co znalazł? Przeważnie światy pokryte kraterami i martwe, gazowe giganty, zamarznięte rumowiska skalne, a czasami jedynie plancie, która, choć wyglądała odstraszająco, mogła zostać uformowana na podobieństwo naszej Ziemi. Większość nadających się do życia planet była już zamieszkana, niektóre tylko przez rośliny i zwierzęta, ale niektóre także przez inne gatunki istot inteligentnych. I przecież — niezależnie od tego, jak szaloną wydawała nam się ich biologia i równowaga ekosystemu czy sposób myślenia i zachowania ich mieszkańców — wszystkie one mieściły się w ramach naszej ludzkiej logiki. Mogliśmy mówić: „O tak, Alfanie to kule protoplazmy wyposażone w niby nóżki, ale popatrzcie na środowisko, w jakim ewoluowali, popatrzcie na środowisko, które ukształtowało ich kulturę, ich sposób myślenia, i tak dalej”. Ich kultura i sposób życia mogły być tak dziwaczne, że nie mogliśmy znaleźć z nimi żadnych punktów stycznych, nie mogliśmy pojąć ich rozumowania, ale jednak jako całość byli oni dla nas zrozumiali. Nigdy nie napotkaliśmy świata, który byłby tak obcy, żebyśmy nie byli w stanie zrozumieć przynajmniej, korzystając z wiedzy o prawach fizycznych i naukach społecznych, w jaki sposób takim się stał. Tak było, dopóki nie napotkaliśmy Lilith i jej siostrzyc.

Rozejrzałem się wokół, popatrzyłem na roślinność, na błękitne niebo i na resztki melonów i jagód.

— Szczerze mówiąc, nie bardzo pojmuję do czego zmierzasz. Jeśli chodzi o bliskość człowiekowi, ten świat wydaje mi się bliższy i bardziej znajomy niż wiele z tych, na których kiedyś przebywałem.

— To tylko powierzchowna bliskość. — Pokiwał głową. — Wszystkie te owady są gatunkami endemicznymi, chociaż bez najmniejszego trudu rozpoznajemy w nich właśnie owady. Rośliny są także roślinami, skoro atmosfera, którą oddychamy, powstaje w wyniku zjawiska fotosyntezy zachodzącej w nich. Zważ jednak: Romb Wardena jest z punktu widzenia statystyki absurdem. Cztery światy, wszystkie w zasięgu życiodajnego słońca. Cztery światy tuż obok siebie — odległość pomiędzy Charonem i Meduzą wynosi niecałe 150 milionów kilometrów, a jeszcze dwa pozostałe w najbliższym sąsiedztwie — zupełnie jak gdyby ktoś je tu umieścił specjalnie dla nas. Przecież to nonsens. Znasz przecież stosunek liczby układów planetarnych chociażby do planet, które można by uformować na podobieństwo Ziemi. A te jednak się tu znajdują, wprost na naszej drodze, a każdy z tym drobniutkim, niewytłumaczalnym dodatkiem, który powoduje, że jesteśmy, prawdę mówiąc, więźniami.

— Przedstawiasz mi stary argument, że organizmy Wardena są tworami sztucznymi — zauważyłem. — Wiesz przecież, iż nigdy nie było dowodów na poparcie tej tezy.

— To prawda — przyznał ojciec Bronz — ale przypomnij sobie, co powiedziałem o naszych zdolnościach zrozumienia. Wydaje, się, iż w tym przeogromnym wszechświecie, o którym tak niewiele wiemy, mamy związane ręce naszymi własnymi sztywnymi pojęciami. To, z czym tutaj mamy do czynienia, jest tak niezrozumiale, tak prawdziwie obce, że usiłujemy to zignorować, odrzucić, nie przyjmować do wiadomości. Planety te nie pasują do naszej kosmologii, wobec tego odrzucamy je jako przypadkowe aberracje i zapominamy o całej sprawie. Według mnie natomiast, jeśli trafiamy na coś, czego nasza kosmologia nie potrafi wyjaśnić, oznacza to jedynie, iż w tej kosmologii istnieją wielkie dziury.

— A może jest w tym ręka Boga? — rzuciłem, nie mając najmniejszego zamiaru obrażać jego uczuć religijnych, lecz nie umiejąc odnaleźć w myślach logicznych kontrargumentów.

Nie roześmiał się ani nie obraził.

— Skoro wierzę, iż wszechświat stworzony został przez Boga, a jest On wszędzie, we wszystkim i w każdym z nas, to wierzę również i w taką możliwość. Często myślałem sobie, że organizmy Wardena są tutaj, by zadrwić z naszego samozadowolenia. Pamiętaj jednak, iż Bóg jest w najwyższym stopniu logiczny. Dlatego muszą one pasować w jakiś sposób do reszty wszechświata, jestem o tym przekonany, nawet jeśli nie pasują do naszego sposobu postrzegania tegoż wszechświata. Zboczyliśmy jednak z naszego tematu. Mówiłem o tym, dlaczego uważam, iż twoje marzenie, by Lilith na powrót stała się rajem, jest niemożliwe do zrealizowania.

— Nie ma nic przeciwko dygresjom. — Roześmiałem się. — Cóż zresztą innego mamy tu do roboty?

Wzruszył ramionami.

— Któż to wie? Rozmowa może być sprawą żywotnie ważną, lub całkowicie bez znaczenia. Czuję, iż coś cię popycha, by rządzić tym światem. Prawdopodobnie zginiesz, próbując tego dokonać, ale jeśli przeżyjesz… cóż, przynajmniej mam okazję fechtować się z tobą i dowiedzieć się czegoś o twoich zamiarach.

— Lord Tremon — roześmiałem się. — Coś pięknego! Ależ by Konfederacja dostała zgagi!

— Taki z ciebie Cal Tremon jak ze mnie Marek Kreegan — rzucił Bronz lekko. — Moglibyśmy przestać udawać, skoro nikt w to nie wierzy… a ja nie wierzyłem od samego początku.

Zastygłem.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Wysłano za tobą list gończy, ponieważ Kreegan otrzymał informację od swoich agentów w Konfederacji, iż jesteś wtyczką, szpiegiem, skrytobójcą przysłanym, by go zgładzić. Obaj wiemy, że to prawda. Jesteś zbyt idealistyczny i moralny, by być kimś takim jak Tremon, który był raczej facetem uwielbiającym siekane kotlety z żywych jeszcze nieprzyjaciół. Wiedziałem już o tym od naszego pierwszego spotkania, od pierwszej z tobą rozmowy. Jesteś zbyt dobrze wykształcony, zbyt dobrze wychowany… żeby nie wspomnieć, iż jesteś doskonałym produktem własnej cywilizacji. A tak przy okazji, to kim naprawdę jesteś?

Rozważałem jego słowa i to, co mogły dla mnie oznaczać. Rzeczywiście nie było już powodu do udawania kogokolwiek. Artur o tym wiedział… do diabła, właściwie wszyscy już o tym wiedzieli.

— To, jak się nazywam, chyba nie jest istotne — odpowiadałem ostrożnie. — Nie jestem już bowiem tamtą osobą. Jestem Calem Tremonem teraz i na zawsze; nie jestem jedynie tym Tremonem z ławy oskarżonych. Ale skoro to jest jego ciało, jestem nim o wiele bardziej, niż byłbym kiedykolwiek skłonny przypuszczać.

Skinął głową.

— W porządku, niech będzie, Cal. Ale czy jesteś agentem?

— W stopniu skrytobójcy — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Jednak nie jest całkiem tak, jak myślisz. Obaj wiemy, że skoro już tu się znalazłem i zostałem uwięziony na zawsze, jedynym powodem, dla którego mógłbym zabić Kreegana byłoby rzucenie mu wyzwania o władzę nad Rombem. Nie, moje cele są inne.

— To bardzo interesujące, że udało im się wreszcie opanować ten proces transferu osobowości przy użyciu technologii. Na Cerberze jest on bowiem produktem organizmu Wardena, tak jak przystosowanie kształtu ciała do warunków jest charakterystyczne dla Meduzy, a postrzeganie rzeczywistości dla Charona.

— Wiedziałeś, że pracują nad tym? — podpytywałem podejrzliwie.

— Owszem. — Skinął głową. — Jak ci już powiedziałem, byłem kiedyś osobą bardzo wpływową. Kilka osób związanych z tymi badaniami było katolikami i byli oni bardzo zaniepokojeni implikacjami teologicznymi swojej pracy, problemem duszy i tak dalej. Mówiąc szczerze, nie tylko ja sam, ale i cały kościół nie potraktował tego problemu z wystarczającą powagą. Rozumiesz teraz, co miałem na myśli, mówiąc o kosmologiach nie przystających do faktów?

Jego historyjka nie wyglądała mi na całkiem prawdziwą, znałem bowiem absolutną tajność tych badań, ale pominąłem tę sprawę milczeniem. Być może mój sojusznik nie mówił mi całej prawdy, ale przecież ja sam nie odkrywałem też wszystkich kart.

— Twierdzisz tedy, że nie chodzi ci o Kreegana — ciągnął, zmieniając kierunek naszej rozmowy. — W takim razie, o co ci chodzi? Cóż jest aż tak ważnego tutaj, że Konfederacja skłonna jest poświęcić jednego ze swych najlepszych ludzi, by zyskać informację, i jaka siła zmusza cię do dochowania wierności tej sprawie, skoro już się tutaj znalazłeś?

Opowiedziałem mu o obcej rasie, o przeniknięciu jej agentów do samego dowództwa i całą resztę. Wydawało mi się to najwłaściwszym posunięciem, a poza tym mógł przecież coś wiedzieć.

Kiedy skończyłem, westchnął tylko i powiedział: — Cóż… tak… obcy, hm? Wykorzystujący Czterech Władców… Bardzo zdolne bestie, musisz przyznać, żeby nas tak dobrze rozumieć.

Byłem rozczarowany. Jeśli ktoś oprócz łych na samej górze wiedział coś o obcych, to byłem pewien, że będzie to Bronz.

— Nic o tym nie słyszałeś?

— O tak, jakieś plotki — odparł. — Nie przywiązywałem do nich żadnego znaczenia, częściowo z powodu Kreegana. Różni się bowiem od pozostałych. Przybył tutaj na ochotnika z własnej i nieprzymuszonej woli, służąc przedtem dobrze i lojalnie przez całe życie Konfederacji. W odróżnieniu od innych, w jego przypadku motyw zemsty należy więc wykluczyć.

Zwątpiłem. Wszystko na próżno. Wszystko zmarnowane, ze mną włącznie. Bronz miał rację — to musiał być któryś z pozostałych Władców.

Jednak… czy rzeczywiście się nie mylił?

— To bardzo możliwe — przyznałem — ale czy wiesz, dlaczego zdrowy na umyśle człowiek, posiadający ponadprzeciętną inteligencję, tak jak Kreegan, miałby na ochotnika udać się w takie miejsce jak to? I czy można by takiego człowieka utrzymywać w pełnej nieświadomości spraw tak wielkiej wagi jak obcy, nawet jeżeli nie był w te sprawy zaangażowany od samego początku?

Bronz zastanowił się nad moimi słowami.

— Hm… Sugerujesz, że to być może, Kreegan jest tu główną figurą? Naturalnie, jest to możliwe. Załóżmy, dla przykładu, że człowiek taki jak on rozczarował się swoją pracą, zawiódł się na swoich pracodawcach i na systemie, który sam pomagał utrzymać. Załóżmy, że gdzieś przypadkowo spotkał tych obcych. To by wiele wyjaśniało. Wyjaśniałoby, na przykład, skąd ci obcy tak szybko tak wiele o nas wiedzieli i dlaczego potrafili wykorzystać światy Wardena. Kreegan byłby idealnym kandydatem na organizatora i kontrolera takiej operacji jaką opisałeś, ale wymagałoby to wiele czasu. Musiałby przecież piąć się na szczyt powoli, tak jak pozostali. Być może z obcą pomocą, niemniej i tak zajęłoby to dużo czasu. Potem, już z pozycji władzy, wprowadzałby w życic ich plany.

— Początkowo myślałem podobnie — powiedziałem. — Oznaczałoby to jednak, iż obcy są całkowicie pewni, że przez te wszystkie lata ich w ogóle nie zauważymy, i musieliby posiadać wyjątkową cierpliwość.

Bronz wzruszył ramionami.

— A może są tak cierpliwi. I czy udało się ich odkryć? Ileż natomiast oni się dowiedzieli, nim wreszcie złapano na gorącym uczynku jedna z ich fantastycznych maszyn. Wydaje mi się, że jeśli twoje przypuszczenie jest słuszne i są oni zbyt niepodobni do ludzi, by móc robić pewne rzeczy samodzielnie, i jeśli wiedzą, iż są dobrze ukryci i zamaskowani, to takie postępowanie jest najlepsze.

— Jedyna rzecz, która nie pasuje do tego eleganckiego obrazu — powiedziałem — to sam charakter Kreegana. Jest on znacznie ode mnie starszy, ale wywodzi się z takiego samego środowiska. Nasze życiorysy są w dużym stopniu podobne, nawet w punkcie dotyczącym wykonywanej pracy. Nie wyobrażam sobie, co takiego w Konfederacji mogłoby go aż tak bardzo rozczarować, że chciałby ją zniszczyć i poświęciłby tej sprawie całe swoje życic.

— Cóż, rzeczywiście, w tym, co mówisz, jest pewna racja — rzekł Bronz — ale nie tylko o to chodzi. W Konfederacji jest bardzo wiele rzeczy, którymi można się rozczarować. Możliwe, iż nie doceniasz Kreegana. Potrafię bez trudu wyobrazić go sobie jako zaangażowanego idealistę, zdecydowanego poświęcić wszystko dla sprawy. Na tej podstawie mogę sobie również wyobrazić człowieka poświęcającego się całą duszą takim właśnie planom i to nie dla zysku, ale dla krucjaty ideologicznej.

— Chyba jesteś szalony — powiedziałem mu. — Idealista pierwszy zmieniłby system panujący na Lilith. Przynajmniej pionkom powodziłoby się troszkę lepiej, a klasa rządząca zeszłaby o kilka szczebli niżej.

Ojciec Bronz roześmiał się i pokręcił głową.

— Biedaku, popatrzmy na Lilith w świetle tego, co powiedziałeś. System społeczny nie jest tutaj zdeterminowany jedynie władzą jednostki. Jest on zdeterminowany potrzebą podtrzymania na Lilith życia nietubylczcgo, do czego ta planeta nie była dostosowana. Organizm Wardena broni tutejszego ekosystemu — równowagi roślinnej i zwierzęcej, skał, bagien, powietrza i wody — przed zmianą. Walczy o zachowanie stanu równowagi. Totalnej. My jesteśmy tutaj obcymi, synu, i to tymi, których zrozumieć nie sposób. Posiadamy moc, to prawda, ale bardzo ograniczonej natury. Nie jesteśmy w stanie przekształcić tej planety, możemy jedynie przystosować siebie samych do warunków na niej istniejących. Nie pozwalają nam na nic innego stworzonka wardenowskie. Wyobraź sobie zrzucenie tutaj trzynastu milionów całkowicie niewłaściwych obcych.

Nie wiedziałem, do czego zmierzał, więc mu to powiedziałem.

— To takie proste — odparł. — A ty jesteś tak przyzwyczajony do technologii rozwiązującej wszelkie problemy, że nie potrafisz zauważyć, z czym tutaj mamy do czynienia. Cała historia ludzkości jest historią technologii i jej wykorzystywania do zmiany środowiska na takie, które by bardziej odpowiadało człowiekowi. I tak właśnie czyniliśmy. Na Ziemi zmienialiśmy bieg rzek, wykorzystywaliśmy, i słońce, i wiatr i wszystko, co tylko się dało, dla naszych celów. Niwelowaliśmy góry, kiedy nam przeszkadzały, a usypywaliśmy inne. Stworzyliśmy jeziora, wycięliśmy wielkie połacie lasów, oswoiliśmy całą planetę. A potem wyruszyliśmy do gwiazd i postępowaliśmy tak samo. Przekształcaliśmy planety na kształt Ziemi. Wykorzystywaliśmy inżynierię genetyczną. Przy użyciu naszej technologii zmienialiśmy całe planety; zmieniliśmy nawet samych siebie. Historia ludzkości to wojna ze środowiskiem zakończona jej zwycięstwem. Jednak na Lilith, synu — i tylko na Lilith — człowiek nie może wypowiedzieć wojny. Musi żyć w środowisku, które tu zastał. Na Lilith zwyciężyło środowisko. To była tylko jedna drobna potyczka, to prawda, ale zostaliśmy pokonani. Pobici. Nie potrafimy wygrywać. Możemy wybudować zamek, zmusić owady, by służyły nam za wierzchowce i zwierzęta pociągowe, ale będą to tylko drobne deformacje w środowisku, które zostaną natychmiast usunięte, jeśli nie będą stale podtrzymywane i wzmacniane.

— Bo widzisz, synu, dzięki organizmowi Wardena to Lilith jest tutaj szefem. Wszyscy tańczymy, jak ona nam zagra, wszyscy idziemy z nią na kompromis, lecz ona jest szefem. A przecież musimy nakarmić i dać schronienie trzynastu milionom ludzi. Musimy utrzymać trzynaście milionów intruzów na ziemi dla nich nie przeznaczonej i na której możemy dokonać jedynie drobnych, kosmetycznych zmian. Ktoś musi produkować żywność i ją transportować. Ktoś musi hodować i udomowić te wielkie insekty. Gospodarkę należy podtrzymywać, bo gdyby nagle zostawić te trzynaście milionów samym sobie, zjadły by one i wypiły wszystko, co się nadaje do spożycia, ogałacając gaje melonowe. Walczyliby między sobą jak dzicy myśliwi i zbieracze, pozostając w najbardziej prymitywnych strukturach plemiennych, i przeżyłaby jedynie garstka najtwardszych.

— Rozumiesz teraz, synu? Nikomu nie sprawia uciechy ciężka praca tak niezbędna do utrzymania tego systemu, ale wskaż mi jakiś inny, który byłby równie skuteczny. Bez technologii skazani jesteśmy na siłę mięśni stosowaną na wielką skalę.

Byłem oburzony.

— Twierdzisz, że nie ma innego sposobu, by dokonać tego samego?

— Nie. Istnieje wiele sposobów, ale bardziej okrutnych i mniej skutecznych od tego. Może i jest lepszy sposób, lecz ja go nie znam. Podejrzewam, iż Kreegan widzi całą rzecz podobnie. Jestem pewien, że nie podoba mu się ten system, chociażby dlatego, iż przypomina on ten, który panuje w Konfederacji — o ile go właściwie oceniamy — ale w przeciwieństwie do Konfederacji, on, podobnie jak i ja, nie widzi lepszego.

Nie wierzyłem własnym uszom. Tak lekko podważać wiarę w podstawowe zasady.

— Co masz na myśli, mówiąc, iż ten system przypomina system obowiązujący w Konfederacji — rzuciłem ostro. — Ja nie dostrzegam żadnych podobieństw.

Ojciec Bronz parsknął pogardliwie.

— Wobec tego sam nie wiesz, co widzisz. Weź pod rozwagę tak zwane światy cywilizowane. Większość ludzi żyjących tam upodobniono do siebie ponad wszelką miarę. Na danej planecie wszyscy wyglądają tak samo, mówią tak samo, jedzą, śpią, pracują i bawią się prawic w identyczny sposób. Wszyscy są pionkami. Myślą tak samo. I wmawia się im, że są szczęśliwi, zadowoleni, na samym szczycie ludzkich osiągnięć, gdzie życie jest dobre dla wszystkich, a oni w to wierzą. To prawda, że są bardziej zadbani, że ich klatki są pozłacane, niemniej pozostają jedynie pionkami. Różnica polega tylko i wyłącznie na tym, że nasze pionki wiedzą, iż są pionkami i rozumieją działanie naszego systemu. Wasze cywilizowane światy są tak doskonale zaprogramowane, że wszyscy myślą to samo i nikomu nie wolno poznać prawdy.

— Życie tych pionków jest jednak bardzo wygodne — zauważyłem, nie chcąc mu przyznać racji, ale zgadzając się na użytą przez niego terminologię, dla dobra dyskusji.

— Wygodne? Możliwe. Jak życie kanarka. To taki mały ptaszek, żyjący w klatkach u ludzi, gdybyś o nim nie słyszał; naturalnie nie w świecie cywilizowanym, gdzie nie trzyma się zwierzęcych ulubieńców w domach. W każdym razie ptaszki te rodzą się w klatkach i w nich są karmione; ich klatki regularnie są sprzątane i czyszczone przez ich właścicieli. Nie znają innego życia. Wiedzą, iż ktoś zaspokaja ich wszelkie potrzeby, a nie znając innych potrzeb, niczego więcej nie oczekują. W zamian śpiewają wesoło i dotrzymują towarzystwa samotnikom z pogranicza. Żaden kanarek nie tylko że nie wyłamie się ze swojej klatki, ale nawet sobie nie wyobrazi, nie mówiąc już o zaplanowaniu i zrealizowaniu, lepszego życia. Nie jest on bowiem w stanie wymyślić czegoś takiego.

— To tylko zwierzęta — rzekłem. — Jak ta Sheeba.

— Owszem, zwierzęta — przyznał — ale taka jest właśnie ludzkość światów cywilizowanych. Zwierzątka domowe. Każdy posiada mieszkanie właściwych rozmiarów, odpowiednio umeblowane, odpowiednie pod każdym innym względem. Wyglądają tak samo, noszą takie same ubrania, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, wykonują prace, których celem jest utrzymanie systemu. Potem wracają do swych identycznych klitek, pogrążają się całkowicie w rozrywce, którą jest jakaś historyjka o ich własnym świecie, bez nowej myśli, pojęcia czy idei. Większość wolnego czasu spędzają pod wpływem narkotyków w jakimś szczęśliwym, beztroskim, wyimaginowanym świecie. Ich sztuka, literatura, zwyczaje i tradycje są odziedziczone po historycznych przodkach. Własnych nie posiadają. Zbytnio ich zrównaliśmy; wyeliminowaliśmy tym samym miłość, ambicję i potencjał twórczy. Kiedykolwiek bowiem narzuca się równość jako absolut, zawsze sprowadza się ją do najniższego wspólnego mianownika, a historycznie rzecz ujmując, najniższy wspólny mianownik w przypadku ludzkości był zawsze bliski zera.

— Ciągle jednak czynimy postępy. — zauważyłem. — Ciągle tworzymy nowe idee i wprowadzamy innowacje.

— Tak, to prawda — przyznał Bronz. — Zauważ jednak, synu, to nie jest zasługa światów cywilizowanych. Władcy światów zewnętrznych, rycerze, książęta i lordowie wiedzą, iż postęp nie może zaniknąć, bo wówczas znikną i oni, i ich władza. Dlatego właśnie mamy tereny pograniczne, obrzeża cywilizacji i hodowlę selektywną jednostek wybitnych — elitę, pracującą w zamkach światów zewnętrznych.

— Dobrze wiesz, że nie mamy ani takich tytułów, ani takich stanowisk — odparłem.

Roześmiał się głośno i rubasznie.

— Rzeczywiście nie macie! A kimże ty sam jesteś? Kim jest Marek Kreegan? A wreszcie ja sam? Czy wiesz, na czym polegała moja rzeczywista zbrodnia? Wprowadziłem ponownie do życia pionków nie tylko samą religię, ale również pojęcia miłości i duchowości. Dałem im coś nowego, pozwoliłem odkryć na nowo ich człowieczeństwo. A to już zagrażało samemu systemowi. Zostałem usunięty. Tak długo, jak byłem na rubieżach, niosąc pomoc i pociechę biedakom, wszystko było w porządku. Niech sobie kościoły działają. Kiedy jednak zacząłem czynić to samo na światach cywilizowanych… och nie, wówczas już byłem niebezpieczny. Należało mnie usunąć, bo mogłem osiągnąć coś, o czym nie wolno nawet myśleć. Mogłem przebudzić te pionki z ich narkotycznego otępienia i pokazać im, że nie muszą już być tresowanymi kanarkami, że mogą być istotami ludzkimi… tak jak ja, jak ty, jak klasa rządząca. I zostałem skarcony.

— Jak na człowieka tak krytycznego w stosunku do światów cywilizowanych, jesteś wyjątkowo wyrozumiały dla Lilith.

Wzruszył ramionami.

— To konieczność… przynajmniej tak długo, aż nie pojawi się ktoś z lepszym pomysłem i z władzą oraz wolą, by go narzucić. A tam… tam jest to niemożliwe. Tam człowiek jest panem środowiska, ale jednocześnie jest niewolnikiem klasy technokratów, która rządzi tak sprytnie, że niewolnik nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, iż jest niewolnikiem. A jeśli chodzi o wyrozumiałość? Czy ty nie grzeszysz jej brakiem, Cal? Czyż nie chciałbyś zmienić Lilith, a pozostawić bez zmian stare cywilizowane światy? Czyż nie jesteś dla nich nazbyt wyrozumiały? Synu, czasy wykonywania rozkazów twoich przełożonych już się skończyły. Teraz to ty nadajesz ton. Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale mamy tu do czynienia z fascynującym kontrastem. Tutaj, na Lilith, ciało człowieka pozostaje w niewoli, lecz on sam jest wolny w tym, co myśli, w miłości, w tańcu, w mowie, i tak dalej. Umysł jest wolny, choć ciało jest skrępowane łańcuchami… jak w większej części ludzkiej historii. Tam, skąd pochodzimy, to nie nasze ciało jest w niewoli, do diabła — lecz umysł właśnie. A teraz nikt już nie zniewala twojego umysłu, chłopcze. Użyj go więc, by rozwiązywać swe własne problemy, a nie problemy ci narzucone.

Wzdragałem się przed dalszą rozmową. Nie chciałem zastanawiać się nad słowami Bronza, bo jeślibym utracił wiarę we własną kulturę i jej słuszność, nie pozostałoby mi już nic innego. Gorzej jeszcze, jeśli to on miał rację, to czymże było całe moje dotychczasowe życie? Ściganiem nie dostosowanych, wyłapywaniem tych, którzy mogliby rzucić wyzwanie systemowi, którzy mogliby sabotować czy wręcz obalić system będący oparciem dla cywilizowanego świata.

Jeśli to, co powiedział, było prawdą, wówczas ja sam byłem…

Kronlonem.

Czy taka jest prawda? zapytywałem sam siebie z niedowierzaniem. Jeśli tak, to czy zdarzyło się, że Marek Kreegan wyruszył pewnego dnia na poszukiwanie wroga i znalazł się twarzą w twarz z samym sobą?

Jaki on jest, Vola?

Podobny do ciebie, Calu Tremonie. Bardzo podobny do ciebie.

Загрузка...