Rozdział siódmy OJCIEC BRONZ

W ciągu następnych dni moja wzrastająca wrażliwość na ową niemą komunikację zaabsorbowała mnie całkowicie i usiłowałem dowiedzieć się wszystkiego, co tylko możliwe, na jej temat. Żaden z pionków nie mógł mi w tym pomóc, z wyjątkiem Ti, która choć czuła tę moc, nie nauczyła się nigdy jej kontrolować ani właściwie używać. Skoro pozycja każdego mieszkańca Lilith zależna była od umiejętności opanowania tej mocy i skoro mobilność społeczna zazwyczaj prowadziła do śmierci jednego ze współzawodników, nie ma chyba potrzeby dodawać, iż nie istniały żadne podręczniki z tego zakresu.

Chociaż od jakiegoś już czasu żyłem ze świadomością owego uczucia, ciągle nie umiałem go sobie opisać. Najbardziej obiektywny z opisów, jaki byłbym w stanie podać, mówiłby o podwyższonej wrażliwości na przepływ energii. Energia ta, choć niewielka, daje się wyczuć, jednak nie jako coś statycznego, ale jako ciągły, pulsujący wypływ energii ze wszystkich ciał stałych. Gazy i woda chyba jej nie posiadają, podczas gdy najmniejsze stworzonko żyjące w wodzie ma ją.

Energia ta jest tego samego rodzaju niezależnie od tego czy wypływa ze źdźbła trawy, z osoby, czy też z owadów, ale wzór czy układ, który tworzy, jest jedynym i niepowtarzalnym. Stąd możliwość odróżnienia jednego źdźbła trawy od drugiego, człowieka od zwierzęcia; nawet miliardy mikrobów, które żyją w naszym wnętrzu posiadają charakterystyczne dla siebie układy.

Ciągle jeszcze byłem w fazie eksperymentów, kiedy do naszej małej wioski zawitał pewien nieznajomy. Spędził w niej już większą część dnia, odwiedzając różne brygady i grupy robocze, nim dotarł do mojej. W końcu zobaczyłem go dopiero wieczorem, odpoczywającego i jedzącego jakieś owoce.

Ubrany był w błyszczącą, białą togę, która falowała przy każdym jego ruchu, na stopach miał natomiast parę pięknie wykonanych sandałów, świadczących o tym, iż był on wyjątkowo ważną osobistością. A przecież siedział sobie swobodnie, jedząc i rozmawiając ze zwykłymi pionkami. Był w podeszłym wieku, twarz miał pokrytą drobniutkimi zmarszczkami, brodę starannie przyciętą i zaawansowaną łysinę, zarówno z przodu, jak i na szczycie głowy. Choć szczupły, był w doskonałej formie, czego zresztą należało się po kimś takim spodziewać. Trudno byłoby zgadnąć jego wiek, ale na pewno miał około siedemdziesiątki, jeśli nie znacznie więcej.

Na krótki moment wpadł do mojej już z natury podejrzliwej głowy pomysł, iż może to być sam lord Marek Kreegan. Dlaczego jednak miałby się pokazać tutaj i w tym czasie było tajemnicą, która praktycznie wykluczałaby taki zbieg okoliczności. Poza tym Kreegan miał standardowy wzrost i budowę, tak jak i wszyscy inni żyjący w cywilizowanym świecie, ze mną włącznie. Ten zaś mężczyzna był troszkę za niski i troszkę zbyt barczysty, by pasować do tej kategorii.

Było rzeczą wielce interesującą obserwować stosunek pionków do niego. Ci, którzy nie ośmieliliby się zwrócić nawet do nadzorcy z własnej inicjatywy i którzy traktowali wyższych rangą ze służalczością, podchodzili swobodnie do niego i rozmawiali z nim prawie jak równy z równym. Odnalazłem Ti i spytałem, kim jest ten człowiek.

— To ojciec Bronz — odpowiedziała.

— Świetnie. Ale co to znaczy? — zareagowałem z irytacją. — Kim lub czym jest ojciec Bronz?

— Jest panem — odrzekła, jak gdyby wyjaśniało to już wszystko, podczas gdy w rzeczywistości było jedynie stwierdzeniem oczywistego faktu.

— Tyle to sam wiem — naciskałem odważnie — ale nigdy przedtem nie widziałem by zachowywali się z taką swobodą w obecności kogoś obdarzonego mocą. Zdarza im się nawet omijać ciebie z daleka z wiadomych powodów. Chciałbym wiedzieć, czy on jest z zaniku? Czy pracuje dla bossa, dla księcia, czy co tam wreszcie robi?

Roześmiała się beztrosko.

— Ojciec Bronz nie pracuje dla nikogo — powiedziała z pogardą. — Jest bożym człowiekiem.

Trochę mnie to zaskoczyło, nim zdałem sobie po chwili sprawę z tego, iż nie odnosi się ona do jego mocy, ale raczej do jego zawodu. Chciała najwyraźniej w ten sposób poinformować mnie, iż jest on jakimś duchownym, choć muszę przyznać, że nie zauważyłem, jak do tej pory, żadnych śladów życia religijnego na Lilith. Naturalnie, wiedziałem, kim są duchowni; z jakichś niejasnych powodów te stare kulty i stare przesądy traktowane były poważnie przez mnóstwo ludzi nawet na światach cywilizowanych. Im bardziej starano się je zdusić, tym bardziej rosły w siłę.

Ponownie przyjrzałem się temu starszemu mężczyźnie. Dziwne miejsce dla duchownego, pomyślałem sobie. Zaiste musi wyznawać jakąś dziwaczną religię, skoro jest tutaj, na Lilith. Po co skazywać się na dożywocie tutaj, podczas gdy można żyć wygodnie w jakiejś świątyni utrzymywanej przez ciemnych ludzi? I jakże mógł, zastanawiałem się, boży człowiek uzyskać rangę pana, nie plamiąc sobie rąk krwią?

Mężczyźni i kobiety podchodzili do niego pojedynczo i grupkami, by z nim porozmawiać.

— Dlaczego oni z nim rozmawiają? — spytałem Ti. — Czyżby uważali, że muszą? — Wydawało mi się bowiem, że jeśli chcesz nawracać i posiadasz moc pana, możesz przynajmniej zmusić ich do wysłuchiwania twoich kazań. Tymczasem on nie wygłaszał kazania. Prowadził jedynie miłe rozmowy.

— Opowiadają mu o swoich kłopotach — powiedziała Ti — i czasem jest w stanie im pomóc. Jest jedynym spośród posiadających moc, który lubi pionków.

Zmarszczyłem brwi w namyśle. Spowiednik — a może rzeczywiście oferował swe wstawiennictwo? Rozważałem te możliwości, ale w żaden sposób nie mogłem wymyślić czym on się zajmuje. Jeszcze jedna rzecz, której muszę się nauczyć, powiedziałem sobie. I chociaż istniała tylko jedna droga dokonania tego, sama myśl podejścia z własnej woli do kogoś dziesięciokrotnie potężniejszego od Kronlona była mi wielce niemiłą.

Przypuszczam, iż zauważył, jak stoję i wpatruję się w niego, bowiem kiedy się przerzedziło wokół niego, spojrzał w moim kierunku i zamachał przyzywająco ramieniem.

— Hej, ty tam! Duży i owłosiony chłopcze! Podejdź tutaj! — zawołał całkiem sympatycznie, głosem głębokim i dobrodusznym.

Był to głos uwodziciela albo oszusta, ten rodzaj głosu, który powoduje, że tłum postępuje zgodnie z jego życzeniem.

Nie miałem wyboru, więc podszedłem do niego, chociaż moje zdenerwowanie musiało być dla niego oczywiste.

— Nie przejmuj się — uspokajał mnie. — Ani nie gryzę, ani nie zadaję bólu pionkom, ani nie zjadam niemowląt na śniadanie.

Obejrzał mnie sobie dokładnie w świetle pochodni i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.

— To przecież ty musisz być tym Calem Tremonem.

Nie okazałem żadnych uczuć na zewnątrz, lecz wewnątrz cały byłem spięty, bo to, że rozpoznał mnie nie wróżyło nic dobrego.

— Dużo o tobie słyszałem od, hm, twoich kolegów, którzy również tu wylądowali — ciągnął. — Zastanawiałem się, jak też wyglądasz.

Bardzo mi się to nie podobało. Oznaczało bowiem, iż całkiem spora liczba ludzi wiedziała o życiu i wyczynach Cala Tremona znacznie więcej niż ja sam.

— Usiądź — powiedział, wskazując na kępę trawy — i, na Boga, odpręż się trochę! Jestem człowiekiem Boga i nie masz się czego obawiać z mojej strony.

Usiadłem, myśląc zarazem jak bardzo jest w błędzie. Nie obawiałem się przecież jego mocy, a jedynie jego wiedzy, która mogła mnie zdemaskować. Pomimo złych przeczuć rozluźniłem się nieco i zdecydowałem podjąć z nim rozmowę.

— Tak, jestem Tremon — przyznałem. — Co o mnie słyszałeś? I od kogo?

Uśmiechnął się.

— Cóż, większość nowo przybyłych zajmowała się przedtem prawie tym samym. A ludzie podobnych zawodów znają co sławniejszych spomiędzy siebie. Ty zaś jesteś legendą, Cal; mam nadzieję, iż mogę się tak do ciebie zwracać. Zapewnił ci to chociażby ten skok na Coristan. W pojedynkę wysadzić kopuły mieszkalne całej kolonii górniczej i zwiać z czterdziestoma milionami! — Pokręcił głową z podziwem. — Zastanawiam się, jak to było w ogóle możliwe, że cię złapali, skoro posiadałeś taki talent i taki mózg, że nie wspomnę pieniędzy.

— Służby specjalne wysłały za mną skrytobójcę — odpowiedziałem tak gładko, jak tylko umiałem, tym bardziej że nigdy w życiu nie słyszałem o Coristanie. — A dysponują najlepszymi, którzy rzadko zawodzą. Nie zabito mnie jedynie dlatego, iż byłem na tyle przewidujący, że łup ukryłem i musieli mnie dostać żywego, żeby wyciągnąć ode mnie informacje, które by ich do niego doprowadziły.

To przynajmniej było prawdą; instrukcje, które otrzymałem były dokładniejsze w części dotyczącej późniejszej kariery i sylwetki psychologicznej Tremona.

Duchowny pokiwał ze zrozumieniem głową.

— Tak, jest rzeczą prawie niemożliwą umknąć tym agentom, a nawet jeśli ci się uda wyeliminować jednego z nich, pozostali cię dopadną. Czy wiesz o tym, że panujący obecnie władca Lilith był również agentem? Skinąłem głową.

— Tak mówią. Wybacz mi, że o tym wspominam, ale spotkanie duchownego w takim miejscu jest faktem bardzo dziwnym i zaskakującym, szczególnie zaś takiego duchownego, który jakby nigdy nic rozmawia ze złodziejami i mordercami.

Ojciec Bronz roześmiał się.

— Chodzi ci o to, że nie słyszysz kazań? Cóż, moja praca jest teraz troszkę inna. Kiedyś byłem kaznodzieją i to dobrym; obawiam się, iż byłem również ofiarą własnego sukcesu. Zacząłem od maleńkiego zgromadzenia — jakichś dwudziestu, trzydziestu członków — na małym świecie z pogranicza, aż kościół mój urósł tak, że stałem się najważniejszym duchownym trzech planet, z których dwie były ucywilizowane! — Twarz jego nabrała nieobecnego wyrazu i oczy mu zabłysły. — Ach, te olbrzymie sumy wpływające do kasy, te katedry, te wspólne modlitwy tłumów i te błogosławieństwa dla pół miliona obecnych! To było na wielką skalę! — W głosie jego zabrzmiała tęsknota i smutek.

— Cóż się tedy wydarzyło, iż znalazłeś się tutaj?

Wrócił nagle do teraźniejszości i spojrzał mi prosto w oczy.

— Zbyt wiele zyskałem. Zbyt wielu wiernych, za dużo pieniędzy, co naturalnie oznaczało również zbyt duże wpływy. Kościół nie wiedział, jak postąpić. Pominięto mnie przy nominacji na arcybiskupa i zaczęto przysyłać głupich, małych ludzi, by objęli stery mojego kościoła. A potem kongres i władze światów, na których dopiero zaczynaliśmy swą działalność, uległy nerwowej atmosferze i zaczęły naciskać na kościół. Nie mogli wiele zdziałać; nie złamałem żadnego prawa. Nie mogli mnie po prostu zdegradować. Pojawiłbym się bowiem gdzie indziej, a moi wierni wywarliby nacisk, by mnie przywrócić. Byłaby to dla nich niewybaczalna porażka, wobec czego wpadli na pomysł, by obarczyć mnie pracą misyjną w Rombie Wardena; można by to nazwać banicją doskonałą. Tyle że ja nie godziłem się tu przylecieć. Groziłem, że wyprowadzę swój kościół i swoich wiernych z oficjalnego kościoła. Zdarzało się to już wcześniej, kiedy kościół ulegał zepsuciu i korupcji. I naturalnie tu mnie dopadli. Przeprowadzili kilka symulacji komputerowych, sfabrykowali oskarżenia o defraudacje dużych sum i o używanie religii w celach politycznych, i znalazłem się tutaj, zesłany na placówkę, na którą nigdy nie udałbym się z własnej i nieprzymuszonej woli, przetransportowany tutaj jak pospolity przestępca.

Odniosłem wrażenie, iż nic, co dotyczy ojca Bronza, nie może być całkiem zwyczajne.

— A jednak mimo wszystko służysz tu kościołowi jako misjonarz? — spytałem z niedowierzaniem.

Uśmiechnął się.

— Możliwe, iż moja księgowość była do kitu, ale moja motywacja jest przynajmniej szczera. Wierzę w religijne treści zawarte w nauczaniu kościoła i wierzę, iż Bóg używa mnie jako narzędzia w Jego pracy. Kościół w świecie cywilizowanym jest równie świecki i zepsuty jak rządy, ale tutaj tak nie jest. Na Lilith nastąpił powrót do źródeł — żadnej hierarchii, żadnych kościołów, a jedynie czysta wiara. Tak więc mam do czynienia z wielką grupą praktycznie pogańskiej ludności i nie stoi nade mną żaden przełożony, z wyjątkiem Boga Wszechmogącego. — Popatrzył na kręcących się wokół i zniżył głos. — Spójrz na nich — prawie wyszeptał. — Jakiż tu wszyscy prowadzicie żywot? Bez nadziei, bez przyszłości, a jedynie w bezruchu teraźniejszości. Jeśli nie dysponujesz mocą, jesteś pionkiem, w dosłownym znaczeniu tego słowa. A przecież wszyscy tutaj są istotami ludzkimi. Potrzebna im nadzieja, obietnica czegoś lepszego, czegoś, co wykracza poza to doczesne życie. Nie uzyskają tego na Lilith, a opuścić jej nie mogą, stąd Wieczność jest ich jedyną nadzieją zbawienia. Jeśli zaś chodzi o niektórych — powiedzmy, o element przestępczy — cóż, to właśnie ludzie tego pokroju najbardziej mnie potrzebują. Któż inny wysłucha ich skarg, kto przemówi w ich imieniu do ich przełożonych? Tylko ktoś taki jak ja. I to wszystko.

Chyba udało mi się go rozgryźć, pomyślałem sobie. Był kompletnym szaleńcem, a ogromne poczucie winy związane z własną przeszłością kryminalną, z tym niby kultem czy czymś takim, spowodowało, iż zdecydował się odkupić swe winy. Typ męczennika. Zbawić własną duszę, zbawiając innych. Tacy ludzie są niebezpieczni, bo są zbyt fanatyczni, by pogodzić się z rzeczywistością, ale bywają również użyteczni. Użyteczni dla tych tutaj, a być może jeszcze w większym stopniu użyteczni dla mnie samego.

Ojciec Bronz spostrzegł stojącą skromnie na uboczu Ti. Westchnął ze smutkiem.

— Och, nie — wyszeptał, ale go usłyszałem.

Zdziwiony uniosłem brwi.

— O co chodzi?

Wskazał na Ti.

— To grzech, to, co oni z nią wyprawiają i z innymi ładnymi dziewczętami. Za szybko dorośleją, a kiedy już się znajdą w zamku, ich los jest jeszcze gorszy.

Nerwowy dreszcz przebiegł moje ciało. Nie chciałem nawet o tym myśleć, a dzięki cichej umowie nigdy nie poruszaliśmy z Ti tego tematu. Możliwe, iż nie chciałem dopuścić do świadomości faktu, że ona może odejść, przynajmniej nie wtedy, kiedy tu jestem. Pomogła mi wydostać się z owej czarnej przepaści, w jakiej pogrążył się mój umysł i stała się dla mnie przyjacielem, towarzyszem, źródłem informacji i stymulatorem mojego rozwoju. Tworzyliśmy parę już znacznie dłużej niż ktokolwiek inny w tej wiosce. I chociaż nie oszukiwałem się, że było to coś więcej niż potrzeba zaspokojenia naszych dwóch ciał, to jednak odsuwałem od siebie myśl o przyszłości. Teraz wszakże czułem, że muszę zadać to pytanie.

— Co oni z nią zrobią? — spytałem wbrew samemu sobie.

Ponownie westchnął.

— Wpierw ją zamrożą, że tak powiem — odpowiadał ojciec Bronz powoli. — Rozwijający się, pełen inteligencji umysł byłby dla nich niewygodny, wobec tego będą ją utrzymywać w stanie permanentnego dziecięctwa. Gorszego nawet niż to obecne. To tylko sprawa znalezienia właściwego miejsca w mózgu i zabicia tego, co trzeba. Większość hodowców to byli lekarze i potrafią wykonać taki zabieg bez większego trudu. Potem zwiększają wydzielanie gruczołów czy czegoś takiego — nie jestem lekarzem i nie znam szczegółów — a kiedy nastąpi już stan równowagi wewnętrznej organizmu, umieszczą ją w haremie z podobnie przygotowanymi dziewczętami i będą eksperymentować na jednym niemowlęciu po drugim, by znaleźć klucz do mocy i do możliwości jej przekazywania.

Wstrząsnął mną zimny dreszcz.

— I to mają być lekarze? Sadziłem, że lekarze ratują życie i leczą ciała i umysły.

Popatrzył na mnie jakoś dziwnie.

— Doprawdy, Tremon! Oczywiście lekarze nie bardziej są wolni od grzechu i zepsucia niż ty czy ja. Bywają dobrzy i bywają źli, przy czym większość złych o najwyższych umiejętnościach trafia właśnie tutaj, gdzie mają doskonale warunki, by sprawdzić w praktyce swoje groteskowe teorie. Słyszałem, że nawet Konfederacja zachęca ich do tego, zapewniając im komputerową analizę wyników ich pracy, w nadziei, iż odkryją istotę działania organizmu Wardena.

Potrząsnąłem jedynie głową, nie mogąc pogodzić się z podobnymi podejrzeniami. Konfederacja! Do diabła! To było szaleńcze, wariackie, a jednocześnie doskonale logiczne. Żadne poprzednie eksperymenty nie przyniosły pożądanych wyników, a te światy tutaj były jedynie więzieniem. Niezależnie jednak od tego, czy było poparcie Konfederacji, czy też go nie było, to wszystko źle rokowało biednej Ti.

— Kiedy ją… zabiorą? — zapylałem, z lękiem oczekując odpowiedzi.

Przyjrzał jej się uważnie.

— Cóż — odrzekł — przeszła już wstępną obróbkę. Powiedziałbym, że czas jej już nawet minął. Bo widzisz, nie mogą jej pozwolić przebywać tu dłużej niż trzeba, bowiem układ, jaki utrwali się w jej mózgu, uczyni zabawę z nią mniej bezpieczną. Innymi słowy, będzie zbyt inteligentna, zbyt skomplikowana. Podejrzewam, iż ty przyspieszyłeś ich plany, jeśli w ogóle świadomi są waszego związku, bowiem kontakt z kimś z Zewnątrz, takim jak ty, poszerzył jedynie jej horyzonty.

Wstrząsnęło mną to nie tylko dlatego, iż to ja mogłem się przyczynić do przyspieszenia jej okropnego losu, ale również dlatego, że Bronz bez najmniejszego trudu zauważył łączący nas związek.

— Skąd o nas wiesz? — spytałem dość ostro.

Roześmiał się.

— Ksiądz może posiadać wiele różnych cech, ale jedną z najważniejszych jego umiejętności jest umiejętność obserwowania natury ludzkiej. Widzę sposób, w jaki tam się kręci, wzrok, jakim na ciebie patrzy, wzrok szczenięcia patrzącego na swego pana. Jest w tobie zadurzona, czy tego chcesz czy też nie. A jakie są twoje uczucia w stosunku do niej?

Zastanowiłem się nad tym pytaniem. Jakie były moje rzeczywiste uczucia do niej? Naprawdę nie byłem tego pewien. Czy uważałem nas za partnerów w sensie fizycznym bez żadnych zobowiązań? Nie, taki układ nie byłby zgodny z moją naturą. Darzyłem ją uczuciem i to nie tylko cielesnym, wyczuwając w niej potencjał pełnego człowieczeństwa. Była inteligentna, ciekawa świata i chwytała znaczenie nowych pojęć o wiele szybciej niż ktokolwiek inny urodzony na tym szalonym świecie. Zastanowiłem się przelotnie, czy możliwe jest jednocześnie uczucie ojcowskie i uczucie pożądania. Pachniało mi to trochę kazirodztwem, choć nie byliśmy w żadnym stopniu spokrewnieni, ale jednocześnie najlepiej podsumowywało moje do niej uczucia. Powiedziałem to Bronzowi.

Skinął głową.

— Właśnie coś takiego podejrzewałem. Wielka szkoda; przy tobie miałaby szansę rozwinąć się we wspaniałą kobietę.

Rozważyłem jego słowa. Potencjał — było to słowo najwłaściwsze. Potencjał. To czyniło ją tak dla mnie atrakcyjną, w przeciwieństwie do kręcących się wokół pionków. A jednocześnie było źródłem jej tragedii. Poczułem nagle wzbierającą we mnie wściekłość, wściekłość, której nie rozumiałem i nad którą nie byłem w stanie w pełni zapanować. Właśnie ten potencjał zamierzali jej odebrać. Oblała mnie taka fala gniewu, że trząsłem się cały, wstrząsany tym brutalnym uczuciem, nad którym prawie traciłem kontrolę.

Ojciec Bronz siedział nieruchomo i obserwował mnie z poważnym wyrazem twarzy. W końcu, kiedy już się opanowałem, kiedy odzyskałem kontrolę nad własnymi emocjami i próbowałem się odprężyć, by przemóc do końca ten przypływ obcych mi uczuć, przemówił.

— Po raz pierwszy — powiedział łagodnie — ujrzałem obok siebie Cala Tremona; był postacią równie groźną i równie straszną jak ta, którą przedstawiają legendy. Poznałem również jego emocje. Ową wielką siłę wzbierającą wewnątrz, wrzącą jak płynna lawa i omal wypływającą na powierzchnię. Staniesz się kiedyś potężnym człowiekiem, Tremon, jeśli nauczysz się ukierunkowywać i odpowiednio wykorzystywać tę furię.

Siedziałem tam i patrzyłem na niego, a nagła świadomość samego siebie i własnych możliwości eksplodowała w mym umyśle. Wiedziałem, że Bronz, z pozycji potężnego pana, w tym samym momencie wyczuł u mnie nagły przypływ umiejętności wardenowskich. A ja zrozumiałem, dlaczego jedni pięli się wyżej, a inni nie, i na jakiej zasadzie to się odbywało. Kluczem były emocje — nagie, potworne emocje. Aż do tej chwili emocje i uczucia były mi prawie że obce; były bowiem słabością, na którą nie mogłem sobie pozwolić w mojej starej pracy w charakterze agenta. Tutaj natomiast enzymy i hormony, i ta cała reszta, która czyniła Tremona tak przerażająco groźnym, zyskała przewagę, prawie mnie spalając. To właśnie poczuł Bronz.

Nie chodziło więc tylko o ilość posiadanej mocy, ale i o ilość samokontroli tej mocy towarzyszącej — o umiejętność opanowania tej nagiej, nieokiełzanej emocji, ukierunkowania jej, kontrolowania i kształtowania za pomocą własnego intelektu. Raczej to właśnie, a nie jakieś stopniowanie mocy, było tym, co dzieliło poszczególne szczeble hierarchii na tym świecie. To wyjaśniało, dlaczego Kronlon z całą jego mocą był takim nędznym człowieczkiem i dlaczego takim pozostanie. To również wyjaśniało, dlaczego Marek Kreegan mógł wznieść się na szczyty i zostać władcą. Był wyszkolonym agentem, należał do śmietanki tego zawodu, a znalazł się tutaj w sytuacji tak sprzyjającej ludziom tego pokroju.

Zrobiło się późno; większość pionków wróciła już do swoich chat i pogrążyła się we śnie. Ja, jak na razie, byłem ciągle pionkiem, na którego czekał długi dzień pracy.

— Czy będziesz tu jeszcze jutro? — spytałem Bronza.

Pokręcił przecząco głową.

— Przykro mi, ale mam przed sobą długą drogę, a i tak już siedziałem tu dłużej, niż zamierzałem. Powinienem już być w dziedzinie Shemlon, leżącej stąd na południe. Miło mi było cię poznać i mam przeczucie, że wkrótce spotkamy się ponownie. Człowiek z twoją mocą szybko awansuje na tym świecie, jeśli będzie właściwie szkolony, a jego talent rozwijany.

Ta ostatnia uwaga była tak ważna, że nie mogłem jej w żadnym wypadku zignorować.

— Szkolony — powtórzyłem — Przez kogo? Kto prowadzi szkolenie?

— Czasami nikt, a czasami ktoś, kto zna kogoś — odrzekł enigmatycznie. — Najlepsze szkolenie, o jakim słyszałem prowadzone jest w kolonii złożonej z potomków pierwszych naukowców, jacy tu wylądowali, w dziedzinie Moab, ale ta znajduje się tysiące kilometrów stąd. Nie przejmuj się, znajdziesz kogoś. Najlepszym zawsze to się udaje.

Zostawiłem go na tym miejscu, gdzie siedział cały wieczór i poszedłem z Ti do chaty. Chociaż było późno, a ja byłem po długim dniu pracy, nie mogłem zasnąć. Głowę miałem wypełnioną myślami o wyrwaniu się z tego życia wśród pionków i o odnalezieniu Marka Kreegana. Myślałem także o Ti, biednej, naiwnej, małej Ti, i o tym jaką krzywdę jej czyniono. Zbudowałem całą armię z tych, z którymi chciałem wyrównać rachunki, choć wiciu z nich nawet jeszcze nie spotkałem.

Загрузка...