Nie mam pojęcia, jak długo spałem, ale kiedy się wreszcie obudziłem było już popołudnie, a ja nie czułem się najlepiej. Ciało miałem obolałe, przynajmniej w tych miejscach, w których nie było całkowicie odrętwiałe, a kamieniste, nierówne podłoże nie pomogło mojemu samopoczuciu. Mimo to uważałem, iż dam sobie radę tak długo, jak nie będę zmuszony wspinać się na góry czy dźwigać Ti.
Uświadomiłem sobie, iż śmierć głodowa nam nie zagraża. Warden określił Lilith jako raj i niewiele się chyba pomylił. Cała uprawiana w dziedzinach żywność pochodziła pierwotnie z roślinności rosnącej dziko, a choć naturalne produkty zapewne nie mogą być tak smaczne i tak doskonałe, to jest ich dość, by utrzymać nas przy życiu.
Utrzymać przy życiu… ale w jakim celu? Problem ucieczki z więzienia polega na tym, iż cała nasza energia skierowana jest na samą ucieczkę. To co będziemy robić na zewnątrz, jest dość mgliste i niejasne i nigdy nie jest nacechowane pragmatyzmem. Tak było również i w tym wypadku. Dziedzina Moab znajdowała się jakieś 4800 kilometrów na południowy wschód — niezła odległość w każdych warunkach, a biorąc pod uwagę, iż jest się zwierzyną, na którą polują, to tak jakby się znajdowała na innej planecie.
A polowali nie mi żarty. W oddali widziałem wielkie, skórzaste kształty — olbrzymie skrzydła utrzymujące w powietrzu robakowate cielsko i głowę pokrytą całą masą czułków — przeczesujące pobocza drogi. Bez najmniejszej wątpliwości były to besile z armii Artura. Siedziałem i podziwiałem jeźdźców, którzy tak potrafili kierować tymi bestiami, iż wydawało się że płyną w powietrzu i wiją się jak węże raczej, a nie latają.
Musiałem poczynić plany, zarówno krótko — jak i długoterminowe, mimo iż nie miałem na to najmniejszej ochoty. Nie mogłem zostać tutaj, gdzie byłem; po pierwsze, trzeba było znaleźć pożywienie, a po drugie, to miejsce znajdowało się zbyt blisko drogi wiodącej bezpośrednio do Zeis. Im dalej się oddalę od Artura, tym lepiej.
Podróżowanie nie będzie zapewne wygodne, choć z konieczności będzie bardzo powolne. Do mojej świadomości zaczynał docierać fakt, że to nie tylko fotele i zamki utrzymywane są w układach Wardena — cała dziedzina podlegała tym samym regułom. Lilith była miejscem, gdzie świat roślin i owadów rozkwitał najbujniej, a gdzie nie było w ogóle ssaków i gadów. Mikroby się nie liczyły; wszystkie one, poza organizmem Wardena, były zbyt obce, by posiadać jakikolwiek wpływ na zdrowie człowieka. Insekty jednak roiły się i rozmnażały w milionach kształtów i rozmiarów. W dziedzinie Zeis jakimś sposobem utrzymywano drobne owady i wszelką zarazę z dala od ludzkich siedzib. Teraz znalazłem się w świecie, w którym miliony insektów, wiele z nich bardzo drobniutkich, latało, czołgało się, wiło i skakało. Już czułem swędzenie w miejscach ukąszeń, a kiedy przyjrzałem się Ti, stwierdziłem, że również jest cała pocięła przez owady.
Miałem zaledwie kilkaset metrów do krzaków, na których rosły znajomo wyglądające melony i jagody, ale tylko niektóre z nich były jadalne. Naturalny łańcuch pokarmowy na tej planecie nakierowany był na insekty, a nie na ludzi; i insekty roiły się wokół wszystkiego, co było dojrzale. Jednakże i tak znalazłem dość owoców, by zaspokoić głód i ich kawałkami nakarmić Ti. Woda była mniejszym problemem, ponieważ prawie wszędzie spotykało się jeziorka i strumyki. Niektóre wyglądały bardzo mętnie i podejrzanie, ale nie miałem żadnych obaw, wiedząc, że zarówno moje Wardenki, jak i te należące do Ti ochronią nas przed najgorszym.
Dopiero po zaspokojeniu podstawowych potrzeb, zacząłem się zastanawiać, co dalej. Przecież nie uda mi się o własnych siłach, bez niczyjej pomocy dotrzeć do dziedziny Moab, pomóc Ti i uniknąć szponów Artura. Potrzebna mi była pomoc — przyjaciele, ludzie, którzy potrafią więcej ode mnie. Ale czy znalem kogoś na Lilith, kto nie chciałby mnie dopaść lub nie był zamknięty w dziedzinie Zeis? Odpowiedź była oczywista i przygnębiająca.
Muszę w jakiś sposób odnaleźć ojca Bronza i namówić go, przekonać, by zechciał mi pomóc. Jeśli nie zrobi tego dla mnie, myślałem sobie, to może zechce pomóc Ti, którą, jak sobie przypomniałem, zna i którą darzy pewną sympatią. Musi to więc być Bronz… tylko gdzie on jest? Usiłowałem sobie przypomnieć. Minęły jakieś dwa tygodnie od naszego spotkania, ale wspomniał wówczas dokąd się wybiera. Mówił, że na południc, a to już była dobra informacja, bo oznaczała, że będzie się poruszał tą drogą. Wymienił chyba dziedzinę Shemlon jako następny przystanek w jego zwyczajowym objeździe.
Mapa w mojej głowie włączyła się automatycznie i bez trudu zlokalizowałem Shemlon, leżący około dwudziestu kilometrów na południe od miejsca, w którym się znajdowałem.
O zmierzchu ruszyliśmy dalej, ale nie szliśmy drogą, lecz równolegle do niej, szukając ciągle osłony przed patrolami, kurierami czy innymi podróżującymi służbowo. Ruch był niewielki, ale późnym popołudniem zaobserwowałem kilka wozów, a nawet pojedynczych wędrowców, prawie tylko z klasy panów, podążających w obydwu kierunkach. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż informacja na mój temat już dawno dotarła do Shemlon; latające besile przejawiały dużą aktywność w ostatnim czasie.
Długa i niebezpieczna wędrówka, to prawda, jednak wcale mnie to nie martwiło. Przynajmniej teraz miałem dokąd iść i powód, by tam podążać.
Osiągnęliśmy granice dziedziny Shemlon po kilku dniach ciągłego ukrywania się, i kilku nocach powolnego marszu. Zdarzały nam się w tym czasie drobne problemy ze znalezieniem pożywienia, ale w zasadzie Lilith okazała się planetą obfitości. Wolałbym, co prawda, nie zajmować się tutaj aprowizacją dla jakiejś większej grupy ludzi, ale wyżywienie dwóch osób było stosunkowo łatwe.
Shemlon różnił się zasadniczo od Zeis. Przede wszystkim góry i wzgórza ustąpiły miejsca równinie, której znacząca część pokryta była wodą. Okazało się, iż uprawiają w niej rasti, czerwonawe zboże przypominające ryż, które stanowiło również podstawę wyżywienia w dziedzinie Zeis. Teraz dowiedziałem się, skąd ono pochodzi.
Na terenie Shemlon znajdowała się jedna tylko wioska, duże skupisko chat bunti, ustawionych w wielkim kręgu wokół budynku głównego, którym był obszerny, kolorowy dwór. Dwór ten był równie skromny jak zamek Tiela — co najmniej osiemdziesiąt do stu pokoi, tworzących dziwną geometryczną strukturę złożoną z żółtobrązowych pudełek, które wyglądały, jak gdyby miały się za moment rozpaść. Jeśli chodzi o liczbę personelu, Shemlon był znacznie mniejszy od Zeis, choć zapewne dorównywał mu powierzchnią. Powody tego stanu rzeczy mogły być czysto ekonomiczne, albo też tutejszy rycerz był po prostu niższy rangą i mniej potężny od Tiela.
Sytuacja jaką tu zastałem trochę mnie niepokoiła. Dotarcie tutaj zajęło mi sporo czasu i równie wiele czasu minęło od momentu, w którym Bronz opuścił Zeis. Prawdopodobnie już tu był i wyjechał. A ponieważ była tu tylko jedna duża wioska, trudno byłoby mi udawać pionka. Musiałem uciec się do środków nadzwyczajnych. Stawką było moje przetrwanie. Odczekałem tedy cały dzień, czyniąc rozpoznanie terenu, sprawdzając kto gdzie pracuje, wreszcie wybrałem i miejsce, i samotnie pracującego osobnika. Dokonywał on jakiejś naprawy przy przepuście na kanale doprowadzającym wodę z rzeki na pola ryżowe.
Ukryłem Ti w krzakach, a sam o zmierzchu, kiedy większość pracujących opuściła już pola i udała się do wioski, podszedłem do kończącego swą robotę przy włazie człowieka. Szedłem otwarcie i śmiało w jego kierunku. Brak odzienia oznaczał, iż był on pionkiem, choć niewątpliwie wykwalifikowanym w swojej specjalności, i mój zaniedbany wygląd nie zrobił na nim większego wrażenia ani nie wzbudził podejrzeń.
Powitałem go skinieniem głowy.
— Dobry wieczór — powiedziałem bardzo uprzejmie, i po przyjacielsku. — Jestem tu nowy i chyba sobie ze mnie zażartowano, wysyłając mnie w to błoto. Kiedy tu przyszedłem nikogo już nie zastałem.
Mężczyzna uniósł ogorzała twarz okoloną przyprószoną siwizną brodą i roześmiał się.
— Tak, tak, wiem jak to bywa. Poczekaj chwilkę, a zaprowadzę cię, gdzie trzeba.
Podziękowałem mu skinieniem głowy. Poszło tak łatwo, że z niechęcią myślałem o tym, co będę musiał za chwilę zrobić. Były to bardzo nieprzyjemne sprawy na tym bardzo nieprzyjemnym świecie.
Porozmawialiśmy o tym i o owym, po czym przeszedłem do interesującego mnie tematu.
— Wiesz, tam na Zewnątrz, byłem katolikiem. Ktoś mi powiedział, że bywa tu jakiś wędrujący ksiądz. Czy to były jedynie żarty?
— Och, nie, jest tu taki jeden — odpowiedział mój rozmówca. — Niedawno tędy przejeżdżał. Szkoda, że się z nim rozminąłeś. Wróci prawdopodobnie dopiero po żniwach, za kilka miesięcy.
Udałem zaskoczonego.
— A gdzie mógł pojechać?
— Do innych dziedzin — odparł mężczyzna. — Pewnie już jest w pobliżu dziedziny Mola, leżącej na zachód od nas. — To dobry człowiek, chociaż ja osobiście nie przywiązuję wagi do żadnej religii.
— Jak dawno temu był tutaj? — nalegałem. — To znaczy, kiedy wyjechał?
— Przedwczoraj… słuchaj, a właściwie czemu cię to interesuje?
Westchnąłem.
— Ponieważ nazywam się Cal Tremon — odpowiedziałem i zabiłem go tak szybko i bezboleśnie, jak tylko potrafiłem. Zaniosłem jego ciało w krzaki, licząc na to, że przynajmniej przez jakiś czas nie zorientują się, co się z nim stało.
Mapa w mojej głowie włączyła się ponownie i zobaczyłem na niej, gdzie leży Mola — jakieś trzydzieści kilometrów w bok. Niewiele, nie więcej niż dwa dni, jeśli poruszać się wózkiem takim, jakiego używał Bronz, ale dla idącego pieszo był to jeszcze jeden długi, mokry, swędzący i głodny marsz.
Było mi przykro z powodu zabójstwa starszego człowieka. Nie odczuwałbym tego w przypadku innych — szczególnie tutejszych klas wyższych, reprezentowanych przez takich ludzi jak Artur, Pohn, Tiel i Marek Kreegan. Nie odczuwałem wyrzutów sumienia, kiedy zabiłem Kronlona, a przecież cierpiałem z powodu tego starszego mężczyzny, tak zwyczajnego, tak przyjaznego i tak zupełnie bez winy w całej tej sprawie. Żałowałem go, a jednak akceptowałem konieczność tego, co uczyniłem. Nie mogłem przecież iść z nim do wioski, a każde moje dziwne zachowanie spowodowałoby, że opowiadałby o mnie, a zmuszony przez jakiegoś nadzorcę powiedziałby wszystko, co wiedział.
Mimo wszystko nie mogłem zapomnieć jego wzroku, kiedy usłyszał moje nazwisko. Jego spojrzenie jeszcze bardzo długo będzie mnie prześladować. Świadczyło ono bowiem o tym, iż nie miał najmniejszego pojęcia, kim jest Cal Tremon.
Następne dwa dni ostrożnego, powolnego marszu. Dwa dni ukąszeń owadów, zgniłych owoców, stęchłej wody, burz, przed którymi nie było schronienia, błota, którego nie można było ominąć, siniaków i otartych stóp. Jedyną wyraźną korzyścią wynikającą z opuszczenia dziedziny Zeis był widok nieba, granatowego z pasemkami czerwieni i fioletu, pokrytego, ale nie zakrytego, brązowawymi chmurkami. Nocą można było oglądać gwiazdy; był to widok dodający otuchy, a za razem bardzo smutny. Gwiazdy — odebrane mi na zawsze. Gwiazdy — do których nigdy już nie sięgnę.
Znajdowaliśmy się jakieś trzy czy cztery kilometry od dziedziny Mola, kiedy opodal drogi dostrzegłem niewielkie obozowisko. Było to coś niezwykłego. Byłem ciekaw co to takiego; ciekaw i pełen podejrzeń. Czyżby zakładano blokadę dróg?
Zobaczyłem małe ognisko, wygasłe już i ledwie się jarzące, a także całkiem wymyślny śpiwór. Popatrzyłem na aka, wielkie stworzenie o obłym kształcie i maleńkiej główce, przy którym wózek wyglądał jak zabawka. Choć stało nieruchomo, wyglądało na żywe i w dobrej kondycji, tak zresztą jak i wóz. Nie był to więc postój spowodowany jakaś awarią… ale po prostu jakaś osoba spędzała samotnie noc na tym pustkowiu. Osoba, o odpowiednio wysokiej randze — prawdopodobnie pan.
Pozostawiwszy Ti ponownie pod osłoną krzewów, podczołgałem się tak blisko, jak tylko się odważyłem, żeby sprawdzić, kim jest ta persona. Bez wątpienia był to mężczyzna i to chrapiący tak głośno, że i martwego mógłby obudzić. Poczułem przypływ nadziei. To niemożliwe, mówiłem sobie. Zbyt dużą miał nade mną przewagę, a poza tym dlaczego miałby nie dojechać do Moli… ale jednak to był on.
Odnalazłem ojca Bronza.
Z podniecenia, jakie mnie ogarnęło, wywołałem jakiś szelest, który, biorąc pod uwagę poziom chrapania, nie powinien w ogóle być słyszalnym. A jednak jego oczy rozwarły się gwałtownie. Leżał nieruchomo, z przekrzywioną głową i ze zdziwieniem malującym się na twarzy.
— Ojcze Bronz — wypowiedziałem głośnym szeptem. — To ja… Cal Tremon!
Ksiądz zachichotał, usiadł, ziewnął, przeciągnął się, po czym przetarł oczy i rozejrzał się. Wyszedłem na otwarty teren. Nie miałem specjalnego powodu, by mu zaufać, ale uwzględniwszy całą sytuację, nie miałem też wyboru i musiałem zdać się na jego łaskę.
— Tremon — zachrypiał, ciągle nie całkiem rozbudzony. — Najwyższy był czas, żebyś się pojawił. Już prawie postawiłem na tobie krzyżyk.