Książę nie prowadzi wojny z gminem. Toczy bitwy z równymi sobie i wyższymi od siebie. Dlatego moim początkowym zadaniem było stać z boku i jedynie obserwować. Dopiero kiedy armie wykonają całą najgorszą robotę i bitwa zostanie rozstrzygnięta, przyjdzie kolej na mnie, na wejście do zamku frontowymi wrotami i przejście zakazanym korytarzem głównym. Szczerze mówiąc, wolałbym osobiście uczestniczyć w nadchodzącej bitwie, bowiem był to ten rodzaj zajęcia, któremu poświęciłem właściwie całe dotychczasowe życie. Choć mogłoby to zaszokować niektórych delikatnisiów i wrażliwców ze świata cywilizowanego, sprawiało mi ono pewną przyjemność. Teraz jednak awansowałem, stając się czymś więcej niż samotny skrytobójca, szeregowy piechociarz czy kawalerzysta. Teraz inni walczyli w moim imieniu.
Szedłem z Ti w dół zamgloną ścieżką, którą nie tak dawno podążałem pod górę obarczony jej nieruchomym ciałem i z trudem unikając strażników Zeisu. Wracaliśmy teraz samodzielnie i z własnej woli, odziani w stroje pana i nadzorcy, a kolory i krój naszych ubrań wskazywały, iż jesteśmy małżeństwem.
Kiedy wynurzyliśmy się z chmury w dolnej partii stoku, ujrzeliśmy dziedzinę Zeis oświetloną blaskiem jutrzenki. Było to to samo baśniowe miejsce, które zachowałem w swej pamięci.
Usłyszałem zachwycone westchnienie Ti.
— Jakież to piękne — powiedziała, po czym natychmiast zerknęła na mnie, jakby w obawie, iż zachowuje się dziecinnie. W końcu zdecydowała pewnie, że nie powinna się tym przejmować. — Tam się urodziłam — rzekła, wskazując palcem naszą starą wioskę. — Wiele tam było zła, ale jestem częścią tego miejsca, a ono jest częścią mnie. Czy potrafisz to zrozumieć?
Skinąłem głową, chociaż nie było na całym świecie miejsca, które mogłoby rościć sobie prawo do mego serca, tak jak Zeis rościł sobie prawo do jej duszy. Byłem bowiem produktem innego społeczeństwa, społeczeństwa dziwnych form i struktur zaprojektowanych przez komputer, a ukształtowanych w plastiku. Niemniej moja reakcja była w jakimś stopniu zbliżona do jej reakcji, choć pozostawało to w całkowitej sprzeczności z moim charakterem i filozofią życiową. Przyciągnąłem ją do siebie i uścisnąłem.
— To wszystko może być nasze — wyszeptałem, zastanawiając się w tym samym momencie, czy już przestałem być tym, czym kiedyś byłem i należałem już do rasy ludzkiej Lilith.
Usiedliśmy na skalnej półce i odprężyliśmy się. Ti wyjęła zawartość plecionego koszyka, który niosła ze sobą — czajnik z tykwy, dwie małe filiżanki z tego samego materiału, krzesiwo, garść liści quar, które płonęły powoli, ale dawały dużo ciepła, i trochę herbaty ojca Bronza. Woda spływająca z gór tworzyła małe wodospady, mieliśmy więc pod ręką życiodajny płyn do przyrządzenia naparu. W czajniku znajdowały się także małe ciasteczka i przypominająca ser substancja, wytwarzana z jakichś owadów za pomocą technologii, której poznać nie miałem najmniejszej ochoty.
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. To przecież tak absurdalne urządzać sobie piknik, obserwując jednocześnie przebieg bitwy.
Przednia straż czarownic „wymiotła” szlaki przed świtem, dzięki czemu nie musieliśmy się obawiać żadnych nieprzyjemnych niespodzianek, przynajmniej do czasu rozpoczęcia bitwy. Mieliśmy doskonały punkt obserwacyjny, z którego widoczny był cały ten obszerny teren, od bagien aż do zamku. Wszystko jednak wyglądało na maleńkie i bardzo odległe. Żałowałem, że nie znajdujemy się znacznie bliżej miejsca wydarzeń.
Ti pogrzebała w koszyku i wyjęła z niego dwie składane, drewniane tuby. Przyglądałem im się z podziwem, obracając w dłoniach. Okazały się bowiem niewielkimi lunetami.
— Skąd one się tu wzięły? — spytałem zaskoczony.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Zaprzyjaźniłam się z pewnym nadzorcą z Lakk, pilotem osobistego besila lady Tony. Kiedy zauważyłam to urządzenie za jego pasem, zapytałam o nie, a on postarał mi się o dwa. Pomyślałam sobie, że mogą nam się przydać.
Zaimponowała mi. Z przyzwyczajenia już ciągle jej nie doceniałem, za co wielokrotnie byłem zmuszony karcić się w myślach. Chciałem ją zresztą zostawić w bezpiecznym miejscu i nie zabierać na tę wyprawę, lecz okazało się to zupełnie niemożliwe. Zaczynałem podejrzewać, iż celowo zachowywała się jak dziecko, by zyskać nad innymi jakąś przewagę i to niezależnie od tego, czy ktoś dysponował mocą Wardena, czy też nie.
Przyłożyłem lunetę do prawego oka i studiowałem bacznie teren pod nami.
— Lada moment powinno się zacząć — odezwałem się pełnym napięcia głosem.
— Już się zaczęło — odparła. — Popatrz tam, obok fortu Artura. Widzisz?
Skierowałem lunetę w tamto miejsce, żałując, że nie mam czegoś o większej ostrości i znacznie silniejszego.
— Nie widzę… czekaj! Teraz widzę!
Ustawione w zwartym szyku bojowym, stały tam wielkie, skaczące wuki, a ich pękate odwłoki były niemal niewidoczne na tle zieleni. Za nimi widniały groźnie wyglądające kolumny piechoty, tworzące równie doskonałe zgrupowanie wojskowe.
Skierowałem lunetę na zagrody besili wykute w zboczu góry powyżej terenu otoczonego palisadą i stwierdziłem, że panuje tam szalony ruch. Wiedziałem, iż na sygnał z ziemi wystrzelą stamtąd gromady jeźdźców na swych powietrznych wierzchowcach. Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie w tym wszystkim może znajdować się stanowisko Artura.
Następnie popatrzyłem na zamek. Wielkie wrota były zamknięte, a z” wieżyczek powiewały czerwone flagi. Wydawało mi się, iż widzę jakieś postacie na tych wieżyczkach, jednak odległość była zbyt wielka, bym mógł być tego pewien. Pewnym natomiast był fakt, iż nigdzie nie było widać pionków. Wycofano ich wszystkich w pobliże gór, jak najdalej od pola bitwy, by tam czekali na jej rezultat.
Przyjrzałem się dokładnie wejściom na szlaki, biorącym swój początek w dolinie leżącej u moich stóp. Nocą zostały one zajęte przez czarownice, które stały tam teraz, tworząc jedną linię, a nie krąg, z twarzami zwróconymi ku dolinie.
Nie było możliwości przeprowadzenia jakichkolwiek ruchów bez wiedzy przeciwnika i dlatego nikt się specjalnie nie krył, przeprowadzając kolejne manewry. Czarownice ustawione były w sposób, który, w razie potrzeby, umożliwiał im przyjście z pomocą każdej z poszczególnych grup i chociaż Artur mógłby znieść każdy ich liczący trzynaście kobiet oddział, to byłoby to równoznaczne z zaproszeniem do ataku na własne tyły, przez nadciągające siły dziedziny Lakk. Doszedłem do wniosku, że Artur będzie wolał wpierw stoczyć bitwę i pokonać armię Lakk, zostawiając na razie czarownice w spokoju. Z ruchów jego wojsk wywnioskowałem również, iż zamierza on spotkać napastników jak najbliżej bagien i prowadzić walkę nad tym wilgotnym i zdradliwym terenem, zmuszając tym samym jeźdźców z Lakk do lądowania na suchej ziemi jedynie pojedynczo lub w maleńkich grupach. W ten sposób byłby ich znosił kolejno, nim mieliby w ogóle szansę się przegrupować.
To, co widziałem przed palisadą, stanowiło jedynie rezerwy, niewiele ponad połowę jego wszystkich sił, które mógł rzucić, w razie potrzeby, w miejsca wymagające wsparcia lub skierować przeciwko poszczególnym grupom czarownic. Była to mądra strategia wojskowa i można było zrozumieć szacunek, jakim darzono Artura, a także powody, dla których Zeis uważany był za twierdzę nie do zdobycia.
Do dziedziny Zeis prowadziło tylko siedem dróg i każda z nich zablokowana była przez trzynaście czarownic. Pozostawało ich więc siedemdziesiąt osiem i tych siedemdziesiąt osiem czarownic stanowiło potężną, wzmocnioną i stopioną w jedno, siłę wardenowską. Zeis w sensie militarnym, stanowił wręcz model układu obronnego, jednakże jego siła leżała w niemożliwości zdobycia i utrzymania przyczółka na jego terenie. Jeśli wystarczająco wielkim siłom udałoby się wylądować na twardym gruncie, wówczas sami obrońcy znaleźliby się w otoczonej ze wszystkich stron górami pułapce.
— Besile ruszyły! — zawołała podekscytowana Ti.
Nie potrzebowałem lunety, by ujrzeć te wielkie, ciemne kształty wypływające z ich górskich stajni. Jeźdźcy przymocowani byli do specjalnych siodeł bojowych, na których wspierały się równie długie i ostro zakończone drewniane lance. Popatrzyłem ponad zamglonym bagniskiem i przez moment nic nie dostrzegłem. Potem ujrzałem długi, powolny rząd besili. W przeciwieństwie do besili Artura, których podbrzusza pomalowane były na czerwonawy kolor, te tutaj miały kolor żółty, kolor dziedziny Lakk.
Nadlatywały powoli i na niewielkiej wysokości, zachowując dużą ostrożność. W dolinie oprócz kilku pasemek mgły nie było już chmur i panowały doskonałe warunki do staczania pojedynków powietrznych.
Besile z Zejs zbliżyły się do bagien i zatrzymały się; by utrzymać się w miejscu, poruszały teraz skrzydłami z tak wielką szybkością, iż skrzydła te stały się całkowicie niewidoczne. Szczerze mówiąc, nigdy nie mogłem zrozumieć, jak zwierzęta o takiej masie mogą w ogóle latać.
Atakująca formacja rozdzieliła się; jedna trzecia skierowała się w lewo, jedna trzecia w prawo, a kolumna centralna parła do przodu, przyspieszając nagle i nabierając olbrzymiej szybkości. Setki czarnych, chyżych lotników wpadało w wir bitwy i wypadało z niego, wymierzało i parowało ciosy, usiłując trafiać bezpośrednio w jeźdźców przeciwnika lub w podbrzusza ich wierzchowców. Bitwę toczono w trzech wymiarach, pod zupełnie szalonymi kątami i przy ogromnej szybkości.
Podczas gdy awangarda besili Zeisu zajęta była walką w powietrzu, znajdujące się poniżej bagnisko nagie ożyło, a w zalegającej je mgle zaczęły przesuwać się w różnych kierunkach jakieś niesamowite postacie. Wreszcie ukazały się wielkie, dwunastonożne, owłosione snarki, hodowane dla futra przez mieszkańców Lilith, a także używane jako podstawa gulaszu. Te obeznane z bagnami stworzenia unikały zapadania się w grzęzawisko, a to dzięki stosowanemu przez nie przesuwaniu, według woli, środka ciężkości. Jako roślinożerne, były dla ludzi całkowicie niegroźne, a jednocześnie stanowiły doskonałe transportery wojskowe w sytuacji kiedy bitwa rozgrywała się na bagnach. Do tego właśnie celu hodowano je w dziedzinie Lakk.
Ze strony Zeisu ruszyły do akcji wielkie, skaczące, zielone wuki, które próbowały mierzyć tak dokładnie i skakać tak wysoko, by lądować na grzbietach snarków i wywracać je wraz z ich ładunkiem wprost w bagno. Manewr ten byłby się powiódł, gdyby snarki transportowały żołnierzy, ale tym razem było zupełnie inaczej.
Snarki zatrzymały się nagle, jak gdyby w oczekiwaniu na pewną śmierć, a dumne i imponujące wuki równie nagle hamowały i koziołkowały w pół skoku, jakby trafiały na zaporę z ognia maszynowego, po czym waliły się bezwładnie na ziemię.
Snarki bowiem nie przewoziły wojowników, lecz wzmocnione chemicznie czarownice, które psychicznie skupione były na znajdującym się w samym centrum snarku, skąd ich przywódczyni strącała z powietrza wuki jedynie gestami swych rąk.
Widząc co się dzieje, Artur błyskawicznie zmienił strategię. Zorientowawszy się po układzie, w jaki padały jego wuki, iż są one strącane przez pojedynczą i scentralizowaną moc, Artur rozwinął część swych rezerw w poprzek całego zagłębienia, rozkazując wojownikom utrzymywać jak najszerszy front, by rozproszyć tym samym siłę ognia czarownic. Ich skoncentrowana moc posiadała bowiem, metaforycznie rzecz ujmując, jedną lufę, która nie mogła być przecież skierowana we wszystkie strony jednocześnie.
Besile również spadały z rozdzierającym krzykiem na ziemię; nie mogły one pomóc żadnej ze stron w tym fragmencie bitwy, ale skutecznie blokowały swych przeciwników przed udzieleniem takiej pomocy. Wokół zapanowała krwawa rzeź, a plan Artura zaczął wreszcie przynosić efekty. Jeden z wuków uderzył bowiem swymi podciągniętymi w ostatniej sekundzie potężnymi tylnymi nogami snarka transportującego grupę czarownic, a ten załamał się i padł w bagno, pociągając za sobą swoje pasażerki, tym samym zmniejszając o jakiś ułamek moc Sumiko O’Higgins. Z odległości, w jakiej się znajdowaliśmy, trudno było ocenić, ile czarownic mieściło się na jednym snarku, ale uwzględniając liczbę tych stworzeń, należało przypuszczać, że cztery lub pięć. Cała sceneria przed naszymi oczyma robiła wstrząsające wrażenie, a rozgrywający się tam niesamowity balet śmierci i zniszczenia przypominały dość dokładnie sceny jakie miały miejsce na naszej matce Ziemi kilkaset lat wcześniej.
Manewr wuków osłabił czarownice, jednak większość z nich dotarła na stały grunt, gdzie na nowo szybko tworzyły swoje grupy. Niektóre grupy były niepełne, ale ponieważ wszystkie czarownice działały z, poprzez i pod kierunkiem Sumiko O’Higgins, niezależnie od tego ile ich wylądowało i tak dysponowały liczącą się siłą.
Nagle przed lądującymi czarownicami trawa trysnęła ogniem, tworząc gigantyczną kurtynę płomieni w poprzek całego pola oślepiającą swym blaskiem wszystkich patrzących.
Domyśliłem się, że to moc Wardena walczy z mocą Wardena.
Po krótkiej chwili paniki spowodowanej zaskoczeniem czarownice dokonały przegrupowania. I wtedy uniósł się w górę potężny wir z ziemi i piasku, który jak gigantyczny pług posuwał się wzdłuż linii ognia, dusząc go prawie całkowicie. Czarownice zaatakowały szerokim półkolem. Nie wiem dokładnie ile ich było, ale jestem przekonany, iż co najmniej pięćdziesiąt. Sumiko chełpiła się kiedyś, że mniejsza ich liczba wystarczy, by zrównać zamek z ziemią.
A teraz ogień obrócił się przeciw broniącym się. Przeraźliwie jasna ściana płomieni wystrzeliła w górę i poczęła się toczyć do przodu rozszerzającym się stale łukiem, spychając do tyłu siły naziemne i odsłaniając wielkie, czarne dziury będące najwyraźniej pułapkami czekającymi na tych spośród napastników, którym udało się dotrzeć tak daleko.
Zmarszczyłem brwi i skierowałem swą niewielką lunetę na rezerwy tkwiące ciągle na miejscu za palisadą.
— Przegra — mruknąłem bardziej do siebie niż do Ti — jeśli natychmiast nie pośle tych rezerw w bój. Przecież udało się już zdobyć przyczółek. Dlaczego ich nie rusza?
Ti nie zareagowała, a ja nie mogłem oderwać oczu od rozgrywającego się przede mną przedstawienia.
Ponownie patrzyłem na bagna, gdzie ukazały się całe chmary snarków transportujących żołnierzy z Lakk, którzy właśnie teraz lądowali na suchym gruncie za osłoną stworzonej przez czarownice kurtyny z płomieni.
Zwróciłem lunetę na obwody gotowe do akcji, lecz ciągle nieruchome, i potrząsnąłem głową.
— Nie mogą być przecież aż tak niekompetentni — powiedziałem do siebie. — Dlaczegóż ich, do diabła, nie ruszy, zanim jego przeciwniczki nie umocnią zdobytego przyczółka.
Nagle usłyszałem krzyk Ti.
— Patrz! Besile zaprzestały walki!
Zwróciłem wzrok w tamtą stronę i zobaczyłem, że tak rzeczywiście było. Te, które przeżyły pierwszą potyczkę — około czterdziestu czy pięćdziesięciu — zaprzestały walki, choć żadna ze stron nie cofnęła się ze swoich pozycji.
— One… one się wspólnie przegrupowują! — wykrztusiłem zaskoczony. — Cóż, u diabła…?
Usłyszałem potężny wybuch, którego echo odbijało się w tę i z powrotem od gór, i którego dźwięk był tak głośny, że ciekaw byłem jego źródła. Wybuch? Tutaj?
Ujrzałem wielki słup dymu tuż przed linią czarownic, a za nimi dojrzałem atakującą je falangę wojowników! I wtedy ruszyły rezerwy, dla których eksplozja była oczywistym sygnałem. Besile wystartowały ze swoich górskich gniazd, a wuki i wojska naziemne zaczęły formować front… lecz nie przeciwko napastniczkom.
— Spójrz, oni kierują się przeciwko czarownicom strzegącym wejść na szlaki — wrzasnąłem zdumiony.
Zmusiłem się, by ponownie popatrzeć na przyczółek, i dostrzegłem pierwsze niewątpliwe oznaki zbliżającej się rzezi. Kurtyna ognia stała się teraz pułapką dla czarownic, uwięzionych pomiędzy nią a atakującymi od tyłu napastnikami.
Zdezorganizowane i zdezorientowane czarownice ruszyły biegiem w głąb dziedziny Zeis. Besile, zarówno te czerwonawe jak i żółte, zaatakowały, starając się je rozdzielić i rozproszyć. Jasne błyski świadczyły o tym, iż używano przeciwko czarownicom mocy Wardena, zabijając je podczas biegu, kiedy jeszcze niezupełnie zrozumiały, co się tak naprawdę dzieje.
Na polu poniżej, rezerwy ucierpiały w dużym stopniu od skoncentrowanej mocy czarownic, jednak tym razem stosunek sił nie wynosił sto sześćdziesiąt dziewięć kobiet na czterdzieści besili, jak w tamtej bitwie w wiosce czarownic. Raczej odwrotnie, jakieś dwadzieścia besili, tuzin wilków i duża liczba dobrze uzbrojonej piechoty uderzała w każdej osobnej potyczce na trzynaście czarownic. Pokonanie ich było kosztowne, a nawet jeżeli czarownicom udało się zabić połowę atakujących, musiały ulec przewadze i padały jedna po drugiej na ziemię, gdzie rąbano je bezlitośnie na kawałki.
Odłożyłem lunetę i popatrzyłem przez chwilę na Ti. Wyczuła to zapewne, bo odwróciła się do mnie. Jej twarz wyrażała zaskoczenie i niedowierzanie będące, czego byłem pewien, lustrzanym odbiciem tego, co malowało się na moim własnym obliczu.
— Armia z Lakk zaatakowała czarownice — powiedziała zdumiona. — Siły tych dwóch stron połączyły się. Cal, co tu się tak naprawdę dzieje? Czyżby nas oszukano i wykorzystano naszą naiwność?
Pokręciłem przecząco głową.
— Nie, skarbie. Chociaż… chyba jednak tak. To druzgocące uczucie, tak w końcu to wszystko zrozumieć. Do diabła! — Walnąłem pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. — Nie mam pojęcia, dlaczego nie domyśliłem się tego od początku… a przynajmniej kilka dni temu, kiedy znałem już wszystkie kawałki tej układanki.
— Ale przecież oni walczyli dla nas, nieprawda? Zamierzali zdobyć dla nas dziedzinę Zeis!
Potrząsnąłem ze smutkiem głową i ścisnąłem jej dłoń.
— Dziecino, nie sądzę, by kogokolwiek tam na dole interesowały w najmniejszym chociaż stopniu nasze osoby. — Puściłem jej rękę i ponownie uderzyłem pięścią w otwartą dłoń. — Pionki! — wymamrotałem. — A niech to wszystko szlag trafi! Cała ta długa droga… i ciągle tylko pionki! Patrzyła na mnie, nic nie pojmując.
— Co…?
Westchnąłem i podniosłem się z miejsca.
— Chodź. Zrobimy sobie długi spacerek w dół do zamku. Nie przejmuj się. Nikt nas nie zatrzyma, prawdopodobnie nikt na nas w ogóle nie zwróci uwagi.
Szedłem w dół stoku, mając u boku ciągle niczego nie rozumiejącą Ti.