Rozdział czwarty DZIEDZINA ZEIS

Prom, który przywiózł nas do punktu szkolenia — nigdy nie odkryłem, w którym miejscu na Lilith on się znajdował — był srebrny, a ten, którym lecieliśmy do stałego miejsca pobytu, choć rudo-czerwony, był wewnątrz dokładnie taki sam jak ten pierwszy. Zastanawiałem się, czy to nie ta sama maszyna. Może malują go za każdym razem, kiedy znajduje się na orbicie, by zastąpić tę warstwę powierzchni, którą utracił podczas lotu. Nie ulegało wątpliwości, iż harmonogram lotów promu, który posiada stałą bazę na orbicie, musi być z góry bardzo dokładnie opracowany. A robi to ktoś, kto przecież nie korzysta z dobrodziejstwa radia — co wskazywałoby na przedstawiciela wszystkich książąt i władcy Lilith, skoro harmonogram musi być skoordynowany z dużym wyprzedzeniem czasowym, a jednocześnie prom powinien być dostępny, jeśli powstanie naglą potrzeba jego użycia.

Ciągle nie miałem najmniejszego pojęcia, na czym miałaby polegać ta szczególna „moc”, ani jeśli chodzi o zasadę działania, ani chociażby samo działanie, które mógłbym zobaczyć na własne oczy. Nic wokół mnie się nie rozpadło, nikt nie raził nikogo piorunami z końców palców, nic z tych rzeczy. Skoro nigdy nie widziałem tej mocy w działaniu, to skąd będę wiedział, że ją posiadam? A jeśli jej nie będę posiadał, i to w odpowiednich ilościach, to przegram, zanim jeszcze cokolwiek zacznę. Chyba powinienem mieć trochę zaufania do fachowców ze Służby. To ich komputery wybrały mnie do tej roboty, a jednymi spośród czynników, które musiały brać pod uwagę, były zapewne te, które sprzyjały uzyskaniu przeze mnie ewentualnej, wielkiej mocy. Z drugiej strony, te same przecież komputery i ci sami, najlepsi w galaktyce, naukowcy, nie mieli żadnego naturalnego, fizycznego wyjaśnienia zjawiska Wardena.

Ciągle wracałem myślą do Kreegana. Wiedział przecież, w co się pakuje, a mimo to na ochotnika i bez obaw poleciał na Lilith. Najwyraźniej miał jakieś zdecydowane podstawy, by oczekiwać, iż zyska wielką moc, w przeciwnym razie by tego nie zrobił.

Lądowaliśmy czterokrotnie nim przyszła kolej na mnie. Za każdym razem wysiadał ktoś z mojej grupy, ale jednocześnie wsiadali i wysiadali zwyczajni pasażerowie. Nie mogłem nie zauważyć, iż jedynie my, nowo przybyli, byliśmy nadzy. Wylądowaliśmy ponownie — prom wchodził na orbitę po każdym lądowaniu w celu oczyszczenia, a to oznaczało wolniejszą podróż — i głos w głośniku wywołał numer mojego fotela. Właz zasyczał i otworzył się, opuszczono schodki i po raz drugi stopy moje stanęły na powierzchni Lilith.

Sceneria była niewiarygodna. Znajdowałem się w przepięknej dolinie, otoczonej wysokimi górami, na szczytach których można było dostrzec ślady śniegu. Sama dolina wyglądała jak żywcem wyjęta z dziecięcej baśni: szerokie pola, na których rosły w równiutkich rzędach trzymetrowe rośliny o długich, mięsistych liściach; małe jeziorka, które wyglądały na tak płytkie, iż mogły być czymś w rodzaju pól ryżowych; i łąka, na której pasło się jakieś bydło o przerażającym wyglądzie. Po raz pierwszy zobaczyłem to, co stanowiło podstawę spożywanego przez nas gulaszu i muszę przyznać, że zrobiło mi się niedobrze. Ogromne insekty przypominały monstrualnych rozmiarów karaluchy, tyle że miały wielkie, wielościenne oczy na szypułkach i pokryte były brązowym, kręconym futrem. W swoich podróżach widziałem wiele gatunków fauny pozaziemskiej, a wśród nich stworzenia jeszcze bardziej obrzydliwe niż te, ale nigdy ich nie jadłem.

Po jednej stronie doliny rosły sady owocowe. Owoce były mi nie znane, ale było ich dużo i byty różnorodne. Opodal rosły krzewy pokryte jagodami. To wszystko przynajmniej wyglądało na jadalne.

Tym, co czyniło tę całą sielską scenerię nierzeczywistą, był znajdujący się pośrodku zamek, stojący na tle góry i wybudowany prawdopodobnie na sztucznie utworzonej skalnej półce, na wysokości jakichś stu metrów ponad poziomem doliny. Kamienna budowla posiadała wieżyczki, parapety i blanki; była tego rodzaju miejscem, jakie spotykamy jedynie w fantazji.

Poniżej zamku, w samej dolinie, znajdowało się coś, co wyglądało na osiedle słomianych chat, podobne do tego, w którym mieścił się ośrodek szkoleniowy, ale o wiele gęściej zabudowane. To tam więc mieszkali zwykli ludzie. To było miejsce, wokół którego koncentrowało się ich życic. Zauważyłem podobne zgrupowania chat również w innych miejscach doliny.

Usłyszałem turkot i obróciwszy się zobaczyłem podobny do sań wóz, zbudowany z jakiegoś materiału roślinnego. Ciągnięty był przez wielkie, zielone stworzenie, pokryte błyszczącą, omal kulistą skorupą, pod którą ujrzałem wielką liczbę odnóży. Z przodu wystawała maleńka główka, z pyskiem na kształt rogu, nad którym widoczne były dwie niewyraźne czerwone kropki i para cienkich czułek.

Mężczyzna siedzący na grubo ciosanym koźle był śniady, potężny i groźnie wyglądający, ale nie przeszkadzało mi to zupełnie — w końcu ja sam byłem teraz śniady, potężnie zbudowany i o groźnym wyglądzie. Interesujące było natomiast to, że nie miał ani lejc, ani żadnego innego urządzenia do kierowania pojazdem. Siedział po prostu na koźle ze znudzoną miną i pozwalał, by zwierzę ciągnęło wóz.

Prawie natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, iż jestem świadkiem zastosowania owej tajemniczej mocy. Mężczyzna faktycznie kontrolował to zwierzę pociągowe, tyle że bez pomocy urządzeń mechanicznych.

Wóz podjechał i zatrzymał się. Mężczyzna uniósł się z kozła i stał tak wpatrując się we mnie. Wyglądał imponująco — solidne mięśnie, budowa ciężarowca — a przecież tak naprawdę nie był wysokim mężczyzną. Krępa budowa i potężne muskuły powodowały, iż wydawał się duży. Miał na sobie coś, co wyglądało jak żółty trykot, przepasany szerokim pasem z jakiegoś elastycznego, ciemnobrązowego materiału, spod którego zwisał groźnie wyglądający bicz.

— I co? — warknął. — Masz zamiar tak stać i gapić się, czy może wreszcie wsiądziesz na wóz?

Serdecznie witamy w nowym domu, pomyślałem kwaśno, wspinając się i siadając obok niego na ławeczce. Jak wiele innych rzeczy na tym świecie, wykonana była z grubego, twardego materiału roślinnego, prawdopodobnie z kory. Bez żadnego głośnego polecenia, wielkie zielone stworzenie ruszyło do przodu, o mało nie zrzucając mnie z siedzenia na ziemię.

Mężczyzna obok zachichotał.

— Taa, jeździ się niezbyt wygodnie — skomentował — ale przyzwyczaisz się. Nie bardzo masz się czym martwić, pionki rzadko jeżdżą. — Przerwał na chwilę, żeby mi się przyjrzeć.

— Niezłe mięśnie, dobra budowa. Przydasz się. Masz jakiś zawód z tamtych czasów, który uczyniłby cię trochę bardziej użytecznym? Ciesiołka? Murarstwo? Hodowla zwierząt?

O mało się nie roześmiałem. Przypuszczenie, iż ktoś z cywilizowanych światów mógłby znać znaczenie tych terminów, było niedorzeczne. Powstrzymałem się jednak w porę, przypominając sobie, że to przecież nie moje własne ciało, ale ciało człowieka żyjącego w ciężkich warunkach na rubieżach cywilizacji, a ja chciałem udawać takiego typa tak długo, jak to tylko będzie możliwe.

Pokręciłem tedy przecząco głową i odrzekłem:

— Przykro mi, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Jedynie systemy energetyczne, broń i tym podobne.

— Energetyczne! — Parsknął. — Ha! Tutaj to słowo nic nie znaczy. Jesteś teraz zwykłym robotnikiem fizycznym. Jedyną elektrycznością na Lilith są błyskawice, a jedyną energią to, co niektórzy ludzie posiadają. Tak. Najlepiej będzie, jak zapomnisz o starych wygodach; jesteś teraz pionkiem dziedziny Zeis. A ja jestem Kronlon, nadzorca tego odcinka. Będziesz pracował dla mnie. Będziesz się zwracał do mnie „proszę pana” i będziesz słuchał tylko moich rozkazów, niczyich więcej.

— Nie mam zwyczaju słuchać rozkazów — mruknąłem pod nosem cicho, ale na tyle głośno, żeby mnie usłyszał. Sądziłem, iż go tym sprowokuję i tym samym będę miał okazję, by sprawdzić jego możliwości, ale on roześmiał się tylko. Wóz zatrzymał się pośrodku pola, mniej więcej w połowie drogi do niewielkiego skupiska chat, znajdującego się aa lewo od zamku.

— Złaź — rozkazał tonem bardziej obojętnym niż groźnym, podkreślając rozkaz gestem potężnej dłoni. — No, ruszaj się. Złaź.

Wzruszyłem ramionami i wykonałem polecenie. W takiej sytuacji spodziewałbym się raczej groźnego tonu, a nawet jakiegoś zamachu ramieniem, więc jeśli był to wstęp do bójki, to mój przeciwnik musiał należeć do wyjątkowo opanowanych.

Zeskoczył z wozu i podszedł do mnie. Byłem wyższy, lecz fakt ten sprawiał mu jedynie dodatkową uciechę.

— W porządku. Zaczynaj. Uderz mnie. Ruszaj się, uderzaj!

Wysunął do przodu szczękę. A jednak była to próba sił. Ponownie wzruszyłem ramionami, po czym zamachnąłem się i uderzyłem z całej siły. Tyle że bez żadnego rezultatu. Ramię moje z zaciśniętą pięścią bowiem zatrzymało się w połowie drogi. Nie byłem w stanie nim poruszać ani do przodu, ani do tyłu, ani w górę, ani w dół. Czułem, jak moje mięśnie, napięte i przygotowane do ciosu, zaczynają mnie boleć od nierozładowanego napięcia i nie mogłem nie zrobić, by dać tej energii ujście. Moja pięść znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od jego wysuniętej do przodu szczęki.

Zamachnął się i uderzył mnie w tors ciosem zdolnym połamać żebra. Upadłem z jękiem i okrzykiem zaskoczenia i bólu. Leżąc na plecach i łapiąc z trudem powietrze, uświadomiłem sobie, że dłoń mam ciągle zaciśniętą w pięść. Stanął nade mną i uśmiechnął się.

— Teraz rozumiesz? Trochę ciężko w to uwierzyć, co? — Najwyraźniej świetnie się bawił.

Poczułem, że odzyskuję władzę w ramieniu, więc leżąc jeszcze na ziemi, dokończyłem wyprowadzanie ciosu, obracając się przy tym wokół własnej osi.

Kronlon roześmiał się z pogardą, odwrócił się i ruszył z powrotem do wozu.

Zebrałem siły i skoczyłem na niego, usiłując zwalić go z nóg. Być może mnie usłyszał, bo widzieć mnie nie mógł, a połączenie, jakie tworzyło moje nowe ciało z niską grawitacją, dawało mi zarówno siłę, jak i szybkość. Nagle, kiedy znajdowałem się tuż obok niego, moje nogi zrobiły się jak z gumy. Potknąłem się, krzyknąłem i zwaliłem ciężko na ziemię.

Zatrzymał się, by popatrzeć na mnie. Uśmiechał się przy tym z ogromnym zadowoleniem.

— No i widzisz? Nawet nie możesz się do mnie podkraść. Słuchaj, wiem, co w tobie siedzi. Mam całą potrzebną informację tu, w mojej czaszce. — Postukał się w głowę dla podkreślenia swoich słów. — Z góry wiem, kiedy mnie chcesz zaatakować i mogę rozkazać twemu ciału, by odmówiło ci posłuszeństwa. W porządku, możesz już wstać. Nic ci nie jest.

Wstawałem powoli, czując się poobijany tu i ówdzie. Myśli jak szalone przelatywały przez moją głowę, wpierw pełne frustracji i wściekłości, że znajduję się na łasce tego człowieka, potem zaś, pełne irytacji spowodowanej tym, że chociaż widziałem demonstrację owej mocy, nie miałem pojęcia, na jakiej zasadzie ona działa. A przecież ten facet znajdował się na najniższym szczeblu hierarchii ludzi nią dysponujących!

Odpiął bicz, który miał przymocowany do pasa, i przez moment sądziłem, iż użyje go na mnie, ale ku memu zdumieniu rzucił go do mnie.

— Łap. Rozwiń go. Wiesz, jak się go używa? No dobrze, wobec tego użyj go. Stłucz mnie na kwaśne jabłko!

Byłem tak wściekły, że zdecydowałem się skorzystać z jego propozycji. Bicz był dość prymitywny, wykonany z jakiejś błyszczącej plecionki, ale był długi i dobrze wyważony. Strzeliłem z niego kilka razy, starając się poznać jego własności, po czym zaatakowałem.

A on tymczasem stał bez ruchu i śmiał się na cały głos. Robiłem, co mogłem, a mimo to nie byłem w stanie nawet go dotknąć. Udawało mi się, co prawda, poderwać jakiś kamyk, czy ściąć źdźbło trawy, ale niezależnie od tego, jak dokładnie wymierzałem cios, bicz zawsze chybiał celu. Nie mogłem w to uwierzyć i ponawiałem próby, podczas gdy Kronlon stał tam sobie, śmiejąc się i prowokując mnie, nie uchylając się przed moimi ciosami ani na milimetr.

— No dobrze, koniec zabawy — powiedział w końcu, wyraźnie znudzony. — Widzisz teraz, na czym polega twój problem. Zrzucisz dwudziestokilogramowy kamień na moją głowę z wysokości mniejszej niż metr, a on i tak chybi celu. Ale nie odwrotnie.

Wyciągnął dłoń i bicz przeskoczył z mojej dłoni do jego, po czym zajął sam swoje miejsce za pasem. Ku mojej uldze, spoczął tam na dłużej.

Uśmiech mężczyzny był teraz bardziej złośliwy.

— Wiem, co sobie myślisz. Czytam to z twojej twarzy. Cieszysz się, że nie potraktowałem cię tym biczem. A chcesz wiedzieć, dlaczego? Bo jest on oznaką urzędu; wszyscy nadzorcy takie mają. Dostałem go od samego bossa Tiela. Jest do mnie dopasowany i nie chciałbym, żeby się pogiął, czy połamał. — Uśmiech i obojętny ton zniknęły w jednej chwili. Miast nich z jego ust zaczęła spływać sama groźba. — Masz tylko dwa wyjścia, nie więcej — warknął Kronlon. — Słuchasz rozkazów. Słuchasz, żyjesz, czekasz na moje rozkazy i wypełniasz je. Nie zadajesz, pytań, nie zastanawiasz się i nie kombinujesz. Wypełniasz tylko rozkazy. Robisz, co ci każę i żyjesz sobie. Drugie wyjście to zabić się. Ja cię nie zabiję. Nie muszę. Mogę zrobić coś znacznie gorszego.

Nagle ciało moje ogarnął potworny, nieznośny ból, jakiego nigdy przedtem nie zaznałem. Wrzasnąłem i upadłem, nie czując nic innego prócz tego holu i wiłem się jak robak na pokrytej trawą ziemi. Nie mogłem tego wytrzymać; ból był tak intensywny, tak wszechogarniający. Zapragnąłem śmierci, czegokolwiek, co przyniosłoby mi ulgę.

Równie nagle ból zniknął. Ulga miała w sobie echo agonii w systemie nerwowym i palącą pamięć w mózgu. Leżałem na trawie twarzą ku niebu i dyszałem ciężko.

— Wstawaj! — rozkazał Kronlon.

Zawahałem się, ponieważ ciągle byłem pod wpływem szoku i nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje. Natychmiast powrócił ból i choć trwał jedynie ułamek sekundy, wydawał się całą wiecznością. Obróciłem się, poczołgałem i z trudem wstałem na nogi, trzęsąc się ciągle i dysząc ciężko.

Kronlon obserwował mnie z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Najwyraźniej robił to już wiele razy przedtem. Nienawidziłem go jak nikogo wcześniej w moim całym życiu.

A on ze mną jeszcze nie skończył.

— Jak się nazywasz? — zapylał.

— Tre… Tremon — wykrztusiłem. — Cal Tremon.

Ból powrócił, ponownie zwalając mnie z nóg; po czym ustąpił.

— Wstawaj! — rozkazał nadzorca.

Próbowałem się podnieść i udało mi się dopiero za drugą próbą. Czekał cierpliwie.

— Zawsze będziesz do mnie mówił „panie” — ostrzegł. — Będziesz tak mówił na początku i na końcu każdego wypowiadanego do mnie zdania. Będziesz stał wyprostowany, kiedy znajdę się w pobliżu, z twarzą, zwróconą ku mnie, a kiedy wydam ci jakiś rozkaz, skłonisz się lekko i natychmiast go wykonasz. Nie będziesz odzywał się do nikogo spoza swojej klasy, chyba że zadadzą ci pytanie. Rozumiesz?

Ciągle nie mogłem złapać tchu.

— Tak… panie — odpowiedziałem.

Ból powrócił.

— Nie tak ci kazałem, Tremon! Cóż za śmierdzący głupek z ciebie. Wstawaj gnojku, spróbujemy jeszcze raz.

Przez moment byłem kompletnie zdezorientowany i wahałem się, dopóki nie zdałem sobie sprawy z tego, iż był śmiertelnie poważny. Ból, który był w stanie zadać, nie poruszając nawet palcem, był potworny i intensywny. Bałem się tego bólu bardziej niż czegokolwiek, pamięć o nim była tak żywa i wyraźna, że zrobiłbym wszystko byle go uniknąć. Świadomość, że tak łatwo mnie upokorzyć i pobić, tak szybko złamać, sprawiała dodatkowy ból. Nie potrafiłem już nawet myśleć logicznie. Pragnąłem jedynie umknąć tego bólu.

Wydawało mi się, że spędziliśmy na tym polu całe godziny. Zadawał mi ból, po którym następowały żądania, raz za razem; prawdziwa radość dla oprawcy. Znałem tę procedurę, ale nigdy przedtem nie znajdowałem się po tej stronie. Nie popuszczaj ofierze: zadaj ból, żądaj właściwej reakcji i znów zadaj ból. Nigdy nie bądź zadowolony, nigdy nie bądź usatysfakcjonowany. Agentów uczono umiejętności utraty przytomności, po osiągnięciu przez nich pewnego progu wytrzymałości, jednak stwierdziłem, że z jakiegoś powodu, nie jestem w stanie do tego doprowadzić. Agenci potrafili również siłą woli doprowadzić do własnej śmierci, ale uważałem, że na to jest jeszcze za wcześnie.

Gdyby przesłuchiwano mnie w związku z moją misją, albo gdybym narażał tę misję czy innych ludzi na śmiertelne niebezpieczeństwo, wówczas nie zawahałbym się wybrać takiego wyjścia; tu jednak nie mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją. Nie stosowano również żadnych narzędzi tortur — po prostu pośrodku pola stał sobie przysadzisty brutal i absolutnie nic nie robił.

Tak jak Kronlon ostrzegał, były tylko dwa wyjścia z tej sytuacji dla myślącego człowieka — śmierć albo absolutne, bezwarunkowe posłuszeństwo. Moje ego zostało zdruzgotane, moja wola obrócona w nicość. Przed zmierzchem, na rozkaz, lizałem jego śmierdzące, brudne stopy.

Kiedy wjeżdżaliśmy do niewielkiej wioski, siedziałem otępiały obok niego na koźle i jedynie jakaś drobna cząstka dawnego mnie, reprezentująca wszystko, co wydawało się przetrwać na poziomie świadomości, powtarzała w kółko: — A pan jest dziesięciokrotnie potężniejszy od nadzorcy, a rycerz dziesięciokrotnie potężniejszy od pana, a Książę dziesięciokrotnie potężniejszy od rycerza, a władca jest jak bóg…

Nie pamiętałem już nawet momentu przybycia do małej wioszczyny, której chaty zbudowane były ze słomy i gliny. Obudziłem się tuż przed świtem.

Загрузка...