6

Młody intendent, pan Yorlon, podawał przez interkom statku kurierskiego informacje o lądowaniu. Talitha Warr słuchała, uśmiechając się z lekka i przygładzając niesforny kosmyk włosów. Całą tę audycję adresował wyłącznie do niej jako jedynego pasażera na pokładzie. Robił to zawsze od chwili, gdy rozpoczęła podróż, ale tym razem słyszała w jego głosie nutkę smutku.

— Planeta Langri za pięćdziesiąt sekund, panno Warr. Temperatura na powierzchni: dwadzieścia sześć, wilgotność: pięćdziesiąt jeden, przyciąganie: dziewięćdziesiąt cztery procent normalnego; atmosfera: dwadzieścia cztery procent tlenu. Planeta Langri za trzydzieści sekund…

— A bodaj to! — wykrzyknęła, obeszła stertę bagaży na środku ciasnej kabiny i z impetem usiadła w wyściełanym fotelu kompensacyjnym. Światełko ostrzegawcze już się paliło. Ze stojącego w zasięgu jej ręki dyfraktofonu płynęła melodia pasująca do nastroju Yorlona. Nie lubiła takiej muzyki, ale była zbyt zajęta ubieraniem się, by zmienić nagranie.

Pan Yorlon mówił przez cały czas.

— Lądowanie za dziesięć sekund; lądujemy!

Statek osiadł na ziemi i zakołysał się łagodnie, na co dyfraktofon zareagował piskiem. Światełko ostrzegawcze zgasło. Talitha znów stanęła przed lustrem i podjęła przerwane zmagania z włosami. W końcu nastawiła lustro na maksymalną wysokość i cofnęła się, żeby obejrzeć się w całości: ubrana nieskazitelnie, diadem na miejscu, fryzura ułożona elegancko z wyjątkiem jednego przeklętego loczka.

Zabrzmiał gong i znów zatrzeszczał głośnik interkomu. Tym razem był to głos kapitana.

— Można wysiadać, panno Warr. Zbliżyła się do lustra, by dokonać ostatniej próby pacyfikacji loczka.

— Dziękuję, kapitanie. Za moment będę gotowa.

W końcu usatysfakcjonowana, zmniejszyła lustro, zamknęła dyfraktofon, dołączyła go do bagaży i wzięła pelerynę. Kapitan czekał za drzwiami. Powitał ją osłupiałym spojrzeniem szeroko otwartych oczu, ale nie zareagowała na to — przywykła już do takich spojrzeń.

— Gotowa do zejścia? — spytał.

— Tak, dziękuję.

Wręczyła mu pelerynę, którą pomógł jej włożyć na ramiona. Ruszyła korytarzem w kierunku śluzy. W głębi otworzyły się nagle jakieś drzwi. Patrzyły na nią oczy osadzone w łysej czaszce. To usychający z miłości pan Yorlon utrwalał w pamięci jej widok, by zachować go w ogródku swych wspomnień. Postanowiła, że najlepiej zrobi ignorując go. Rzuciła przez ramię:

— Czy limuzyna już czeka? Mówiłam panu Yorlonowi, żeby poprosił ambasadę o samochód.

— Limuzyna!? — wykrzyknął kapitan. — Na Langri nie ma żadnych pojazdów naziemnych. A poza tym, lądowisko to plac tuż przy ambasadzie.

— Żadnych pojazdów? To jak oni się tu poruszają?

— Przeważnie łodziami.

— To znaczy, że tu wszędzie jest woda?

Kapitan nie odpowiedział. Doszli do śluzy. Podał jej rękę, by mogła przejść, a gdy oboje stanęli na szczycie pochylni, panna Warr popatrzyła wokół siebie w osłupieniu.

— To… to jest ta planeta Langri?

Ma wzniesieniu przy końcu lądowiska stało kilka tandetnych prefabrykowanych budynków. Wyglądały, jakby jakaś maszyna, zmęczona ich dźwiganiem, porzuciła je byle gdzie. Stały, albo raczej płynęły w falującym morzu kwiatów. Widok gigantycznych kwiatów o żywych kolorach na tle fantastycznych barw pobliskiego lasu zapierał dech w piersi, nawet pomimo budynków, które były zgrzytem w tej scenerii.

Było to dla niej niepojęte, a jeszcze bardziej niewiarygodne. Jeszcze raz popatrzyła na tandetne zabudowania, które kapitan nazwał ambasadą.

— To znaczy… wuj Harlow jest ambasadorem w… t y m? Kapitan spojrzał na nią ubawiony.

— Mieszkańcy Langri zaproponowali, że sami mu zbudują ambasadę, ale pani wuj obawiał się, że ucierpi na tym jego prestiż. Domy tubylców zrobione są z mat wyplatanych z trawy.

— Ale — oszołomiona ponownie popatrzyła wokół siebie — gdzie jest stolica?

— Tu nie ma żadnych miast — rzekł kapitan. — Po prostu kilka wsi z chatami z trawy.

Talitha wybuchnęła śmiechem. Jeszcze nie wszystko do niej dotarło, ale wiedziała, że zrobiono jej kawał; nic dziwnego, że kapitan tak się na nią gapił, zobaczywszy ją ubraną w najmodniejszą suknię wieczorową przed lądowaniem na takim odludziu.

Zrobiła kilka kroków po pochylni.

— Ależ tu p i ę k n i e — powiedziała.

Dotarła do końca pochylni i znów popatrzyła wokół. Kołyszące się kwiaty zdawały się przywoływać ją i nagle puściła się biegiem. Kiedy tak radośnie pędziła wśród kwiatów, trzepocząc suknią i zapomniawszy o fryzurze, wyciągnęła rękę i zerwała kilka z nich. Potem spojrzała na nie i gwałtownie się zatrzymała. Więdły jej w ręku, brązowiejąc. Zastanowiło ją to, więc zerwała jeszcze jeden i obserwowała, jak jego lśniące płatki tracą barwę, jak gdyby trzymała je nad płomieniem. Rzuciła zwiędły kwiat i zamyślona ruszyła w stronę budynków.

Łączyły je błotniste ścieżki. Od budynków rozchodziły się w różnych kierunkach inne ścieżki, z których jedna prowadziła łukiem na plażę. Z lądowiska nie było widać oceanu, ale ze szczytu wzgórza można było zobaczyć jego połyskliwe, iskrzące się, niewiarygodnie piękne, zielonkawobłękitne wody pod zielonkawobłękitnym niebem.

Zajrzała do budynków. W jednym znajdowała się stacja łączności i biura. Trzy przeznaczono na sypialnie. Następny obejmował jadalnię, bibliotekę i salę gier. Ostatni był magazynem. Wszystkie błyszczały czystością — były tak wysprzątane, jakby zajmował się nimi odpowiednio zaprogramowany robot domowy, ale nikogo w żadnym z nich nie zastała. Kiedy je oglądała, doznała panicznego uczucia strachu, że znajduje się na bezludnej planecie i musiała sama siebie przekonywać, iż tak nie jest.

W końcu wróciła do budynku biurowego, a w chwilę potem otworzyły się drzwi i wszedł kapitan statku, wywijając workiem z pocztą. Rzucił go na biurko i zdjął inny z haczyka na drzwiach.

— Pani bagaże są w drodze — rzekł do niej. — Czy jestem jeszcze pani potrzebny?

— Proszę mi udowodnić, że ktoś mieszka na tej głupiej planecie.

Podszedł do okna i pokazał. Na zamglonym horyzoncie widziała tylko ledwo dostrzegalne, kolorowe punkciki.

— Myśliwskie łodzie tubylców — rzekł. — Widzi pani żagle? Stworzenia, które łowią, są najbardziej odrażającymi potworami, jakie tylko można sobie wyobrazić, a każdy z nich wypełnia sobą jedną łódź.

Uśmiechnął się do niej szeroko.

— Wspaniałe miejsce ta planeta Langri — powiedział. — Będzie się tu pani doskonale bawić.

— A co tu można robić? — zapytała pogardliwie.

— Pływać, grać z tubylcami — niech pani pójdzie na plażę i popatrzy.

Odwrócili się, kiedy trzech spoconych ludzi z załogi statku wniosło bagaże Talithy. Kapitan podniósł worek z pocztą i skierował się ku drzwiom, a trzej mężczyźni niezgrabnie odsunęli się na bok, robiąc mu przejście.

— Kusi mnie, żeby odlecieć z wami — powiedziała Talitha.

— Nonsens! Życzę miłych wakacji, jakie ma każdy na Langri. Jeśli potem będzie pani chciała odlecieć, to zjawię się tu znowu za dwa, trzy miesiące.

Skinął głową, uśmiechnął się i wyszedł, wywijając workiem.

Mężczyźni w dalszym ciągu trzymali w rękach jej bagaże.

— Proszę mi wybaczyć — rzekła. — Po prostu proszę je tutaj zostawić. Jeszcze nie wiem, gdzie będę mieszkała. Bardzo dziękuję. Jest za gorąco, żeby dźwigać takie ciężary.

— Po co, u diabła, ten pośpiech? — z goryczą zauważył jeden z nich. — I tak zawsze się spóźniamy. Ja tam bym sobie popływał.

Skinęli jej głowami i wyszli. Zawahała się na moment, a potem wyszła za nimi i zatrzymała się patrząc na statek. Wyładowane zapasy zwalono w bezładny stos tuż za lądowiskiem. Kapitan postarał się o odniesienie bagaży kobiecie w niedoli, ale oczywiście nie miał zamiaru przenosić dostarczonych zapasów ani o centymetr dalej, niż było to absolutnie konieczne, by nie wyręczać personelu ambasady, który poza pływaniem i grą z tubylcami nie robił nic. Patrzyła na statek, dopóki nie wystartował, a potem, czując się bardzo osamotniona, wróciła do ambasady. Ale nie weszła do wewnątrz. Po chwili wahania wybrała ścieżkę w kierunku plaży, przeszła kawałek wzdłuż brzegu i powróciła tą samą drogą. Inna ścieżka wiodła od budynków ambasady, poprzez usianą kwiatami łąkę, do wspaniale kolorowego lasu. Jeszcze raz zawahała się; wreszcie wzruszyła ramionami i poszła ścieżką do lasu. Przechodząc przez łąkę pochyliła się, by z bliska popatrzeć na dziwnie delikatne kwiaty. Jej oddech był dla nich jeszcze bardziej zabójczy niż dotyk, gdyż natychmiast ciemniały pod jego działaniem. Skonsternowana wyprostowała się i ruszyła dalej.

Zatrzymała się dopiero przy pierwszych drzewach. Ścieżka najwyraźniej nie była zbyt uczęszczana. Las wydał się Talicie bardzo ciemny.

Jej uwagę zwrócił błysk koloru z prawej strony. Pośpieszyła tam i pochyliła się nad nim, całkowicie zafascynowana. Był to tak piękny kwiat, jakiego jeszcze nigdy nie widziała. Machinalnie wyciągnęła rękę; kwiat gwałtownie zaczął umykać, prześlizgując się po innych kwiatach i skacząc z jednego liścia na drugi, by w końcu spaść na ziemię i zniknąć w wysokich zaroślach.

Kiedy tak patrzyła za nim zdumiona, doznała niejasnego wrażenia jakiegoś ruchu nad swą głową. Nim jednak zdążyła się poruszyć, czy choćby przestraszyć, spadł na nią skłębiony wieniec pnączy, które oplotły ją w jednej chwili i poczęły się zaciskać. Krzyknęła, próbując je rozerwać, lecz nim jeszcze zdołała je pochwycić, wymknęły się jej, skręcając się i miotając; na koniec z wolna uniosły się z powrotem pod olśniewający baldachim z liści. Cofnęła się chwiejnie. W miejscach zetknięcia z pnączami jej nagie ramiona były pokryte drobniutkimi kropelkami krwi. Poza tym, nie widać było śladów żadnych obrażeń. Ciężko oddychając, spojrzała w górę na drzewo i dostrzegła liczne pęki pnączy, gotowe spaść na nieostrożnych.

Wówczas zauważyła, że ziemię pod drzewem gęsto pokrywały szkielety drobnych zwierząt. Krzyknęła jeszcze raz, ale głośniej niż poprzednio. Usłyszała zbliżający się tupot nóg, a po chwili wypadł z lasu jakiś człowiek. Miał ogromną brodę, skórę opaloną przez słońce na piękny brąz, a ubrany był jedynie w przepaskę na biodrach. Natychmiast wzięła go za tubylca. Patrzyła nań, a on tymczasem rozglądał się w poszukiwaniu przyczyny jej krzyku. Po chwili dostrzegł jej strój i zaczął się jej przyglądać z rzadko spotykaną szczerością.

— Co się stało? — spytał.

— Te pnącza — wskazała ręką — schwytały mnie.

— A potem puściły. Proszę popatrzeć.

Pnącza jeszcze wisiały tuż nad ich głowami. Mężczyzna zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę w ich kierunku. Cofnęły się, miotając gwałtownie.

— Człowiek jest trucizną zarówno dla nich, jak i dla wszystkich pozostałych podstępnych form życia na tej planecie — rzekł. — Za co składamy codzienne dzięki. Właściwie wiedzą, że człowieka lepiej nie atakować, ale prawdopodobnie zmyliła je pani suknia i jasna cera. Proszę tu przyjść za parę tygodni z przyzwoitą opalenizna, a w ogóle nie zwrócą na panią uwagi.

Przerwał, przyglądając się jej z pełnym zaintrygowania podziwem.

— Idzie pani na przyjęcie, czy co?

Talitha wybuchnęła śmiechem.

— Mój strój musi wydawać się dziwny jak na spacery.

— Tutaj trzeba uważać — ton jego był poważny — w każdym stroju. To piękny świat, ale może być śmiertelnie niebezpieczny. Proszę mi wybaczyć. Tu, na Langri, konwenanse raczej nie obowiązują. Nazywam się Arie Hort. Jestem antropologiem. Mam tu prowadzić badania nad tubylcami, ale nie odnotowałem zbyt wielkich postępów, bo oni tego nie chcą.

— Talitha Warr — przedstawiła się. — Mój wuj jest tutaj ambasadorem, albo przynajmniej tak twierdzi, postanowiłam więc zrobić mu niespodziankę i go odwiedzić. Tymczasem, to ja mam same niespodzianki.

— Niech pani lepiej zaczeka na wuja w ambasadzie. Pójdę tam z panią.

— Z pewnością sama trafię — powiedziała tonem nic znoszącym sprzeciwu.

— Zapewne. I nie sądzę, by po drodze groziło jakieś niebezpieczeństwo, ale i tak pójdę z panią.

Ujął ją mocno za ramię i obrócił w kierunku ambasady. Szli obok siebie przez porośniętą kwiatami łąkę.

— A co tu jest tak śmiertelnie niebezpieczne? — spytała go.

— Między tym światem a ludźmi istnieje sprzeczność. Pierwsi osadnicy z pewnością straszliwie walczyli o przetrwanie, ponieważ jest tu tak mało tego, co człowiek może jeść. W zamian, nic tutaj nie chce nas zjadać, ale jest kilka rzeczy, które mogą spowodować nieprzyjemną chorobę lub śmierć.

Wyciągnęła rękę i zerwała kwiat, obserwując, jak brązowieje.

— A więc kwiaty wywołują u człowieka alergię?

— Niektóre. Inne tubylcy noszą jako ozdoby. Pewne kwiaty są trujące dla wszystkiego, co się do nich zbliża.

Lepiej nie dotykać niczego, nie zapytawszy się przedtem, czy można.

— Co w takim miejscu robi wuj Harlow?

— Odgrywa ambasadora — odrzekł obojętnie.

— To do niego niepodobne. Jest kochany i może poruszyć góry, ale nie kiwnie nawet małym palcem, jeśli nie spodziewa się korzyści.

— Możliwość umieszczenia słowa „ambasador” przed nazwiskiem to również rodzaj korzyści — rzekł Hort.

— Przypuśćmy, ale i tak jest to niepodobne do wuja Harlowa.

Zbliżali się do budynków ambasady. Hort dotknął ramienia Talithy i coś pokazał. Zobaczyła wuja Harlowa, który zbliżał się z przeciwnej strony. Wyglądało, jakby prowadził całą armię, ale po chwili rozpoznała znajome twarze: Hirusa Aynsa, asystenta i pełnomocnika wuja oraz dwoje jego sekretarzy.

Ayns zauważył ją i powiedział coś Wemblingowi, który się odwrócił. Otworzył usta ze zdziwienia.

— Talitha! — ryknął.

Padła mu w ramiona. Uścisnęli się mocno, po czym Talitha odsunęła się i popatrzyła na niego.

— Wuju Harlow — wykrzyknęła — wyglądasz cudownie! Wyszczuplałeś i co za opalenizna!

— To ty wyglądasz prześlicznie, Tal. Ale co z tą twoją szkołą medyczną? Masz wakacje? Udała, że nie słyszy tych pytań.

— Myślałam, że zobaczę, jak dyrygujesz personelem wielkiej ambasady w jakiejś wspaniałej metropolii. Co ty robisz w takim miejscu?

Spojrzał na tubylców, a potem odciągnął ją na bok i powiedział cicho:

— Szczerze mówiąc, pracuję tu nad interesem mego życia. Zgodziłem się na to stanowisko i jeśli odpowiednio je wykorzystam… — przerwał, po czym zapytał surowym tonem: — A ty dlaczego nie jesteś w szkole?

— Bo ją rzuciłam. Chciałam pomagać cierpiącym, a wiesz, co oni próbowali ze mnie zrobić? Operatora komputerów.

— To bardzo dobre zajęcie — odrzekł. — Popłatne, a poza tym zawsze możesz… Słuchaj no, Wemblingowie nigdy nie rezygnują. Odeślę cię następnym statkiem.

Odszedł ciężkim krokiem. Tubylcy i jego personel z szacunkiem ruszyli za nim szeregiem. Nikt się nie obejrzał, kiedy ze złością krzyknęła za nim:

— Nie musisz! Sama wyjadę następnym statkiem! — Spojrzała na Arica Horta, który przyglądał się wszystkiemu z miną niewiniątka.

— To mi się podoba. Co za temperament!

Rzuciła się gwałtownie do najbliższego budynku, szarpnięciem otworzyła drzwi, wpadła do środka i zatrzasnęła je, pozostawiając Horta, patrzącego za nią obojętnym wzrokiem, samego.

Загрузка...