3

Jak tylko Fornri sięgał pamięcią, Langri zawsze napawał go przerażeniem.

Niewiele dzieci miało prapradziadków, a te, które spotkało to wątpliwe szczęście, musiały doglądać trzęsących się, zniedołężniałych starców, myślących wyłącznie o ogniu śmierci.

Langri był po prostu Langrim. To on miotał harpunem w kolufy w czasie połowów i nigdy nie chybiał. To on wypłynął łodzią na wzburzone morze, by ratować dzieci, zaskoczone daleko od brzegu przez jeden z bardzo rzadkich tu sztormów. Kiedy wszyscy bali się przejść wezbrany strumień, Langri był tym, który szukał brodu, a znalazłszy go, pierwszy wchodził do wody. Przynoszono doń ludzi ze złamanymi rękami i nogami, gdyż tylko on wiedział, co należało robić w przypadku takiego nieszczęścia.

Wszyscy dorośli, począwszy od kobiet, którym niezbyt dobrze układało się w małżeństwie, a skończywszy na naczelnikach wsi, a nawet na Starszym, zwracali się doń po radę we wszelkiego rodzaju sprawach. Jeśli Langri mówił, że coś należy zrobić, wszyscy z ochotą spełniali natychmiast jego życzenie. Kiedy prowadził Langri, wszyscy za nim szli bez wahania.

Taki prapradziad był ogromnie uciążliwy dla młodego chłopca. Kiedy starsi chłopcy przepływali rzekę, a Fornri szukał brodu, albo gdy oni skakali ze skały do wody, a on schodził ścieżką, Langri pytał go, dlaczego nie robi jak oni, więc Fornri bał się, lecz płynął i nurkował.

A gdy pewnego razu Langri powiedział, że łowienie marnli to zabawa dla dzieci i że Fornri powinien polować na kolufy, chłopiec przyłączył się do łowców jako zdecydowanie najmłodsza osoba w łodzi, a może nawet najmłodsza, jaka kiedykolwiek brała udział w takich połowach. Dopiero później dowiedzieli się, że to Langri go przysłał, ale zgodnie z panującym zwyczajem wolne miejsce w załodze zajmował pierwszy chętny, więc go przyjęli. Zaczęli jednak z niego kpić:

— Patrzcie, co za wspaniały łowca nas uhonorował! Z pewnością nasza załoga dokona dziś wielkich rzeczy! Chyba będzie pierwszym harpunnikiem, jeśli tylko przestanie się trząść na tyle, żeby trafić!

Ale Fornri trząsł się ze złości, a nie ze strachu. Był wściekły na Langriego za to, że go wysłał, a także na tych, co go wyśmiewali. Cisnął harpun z taką furią, że aż wypadł z łodzi. Szyderstwa urwały się nagle, gdy ostrze harpuna utknęło głęboko w ciele kolufa, akurat w najlepszym miejscu — tuż za głową, a ponieważ Fornri był już w wodzie, schwycił linę holowniczą i założył pierwszą pętlę na podobny do noża, bijący na wszystkie strony ogon zwierzęcia, zaś wszyscy sądzili, że celowo wskoczył do wody. Od tego czasu nikt już nigdy go nie wyśmiewał z żadnego powodu.

Kiedy Langri zestarzał się, a ciągle był pierwszy we wszystkim, coraz częściej nie chciało mu się nic robić poza leżeniem w hamaku w jego ulubionym zagajniku na cyplu i popijaniem odurzającego napoju. Dla Fornriego oznaczało to nowe obowiązki. Jeśli Langriemu nie chciało się czegoś robić, wysyłał w zastępstwie Fornriego. Osiągnąwszy wiek, w którym jego rówieśnicy, korzystając z przywilejów Pory Radości, poświęcali całe dnie i noce muzyce, tańcom i śpiewom, zalotom i czułym igraszkom miłosnym, Fornri był tylko osobistym sługą starca o tyrańskich zapędach. Inni chłopcy zazdrościli mu — praprawnukowi Langriego i jego podporze na stare lata — czego Fornri nie potrafił zrozumieć.

Potem Langri zaczął podupadać na zdrowiu. Starszy doszedł wówczas do rozsądnego wniosku, że Fornri jest lepszym łowcą niż pielęgniarzem i przysłał Langriemu Dalię. Jej owdowiała matka zmarła na kończącą się nieuchronną śmiercią, nieuleczalną gorączkę, którą czasem wywoływało nawet drobne skaleczenie czy zadraśnięcie, a Dalia i jej młodsza siostra nie miały krewnych.

Fornri nigdy jeszcze nie miał narzeczonej, choć mógł wprost przebierać w dziewczętach. Był przecież nie tylko synem ognia, ale także znanym z odwagi i wielu innych zalet potomkiem Langriego. Nie było wsi, w której dziewczęta nie pragnęłyby wziąć praprawnuka Langriego za męża.

Ale Langri, na pół leżąc w hamaku, co chwila czegoś żądał. A to, żeby mu dolać napoju do tykwy, to przypomnieć naczelnikowi sąsiedniej wsi, że teraz jego kolej na organizowanie zbioru jagód, to znów, żeby Fornri przekazał jego zgodę na przyjęcie zaproszenia na ucztę. Sprawiał wrażenie, jakby nie uświadamiał sobie, że Fornri osiągnął wiek, kiedy wolno mu już było korzystać z Pory Radości. Jedną z największych przyjemności w tym świecie była młodzieńcza miłość i zaloty, to zaś, zgodnie z istniejącymi od dawien dawna zwyczajami, wymagało swobody i wolnego czasu i nie dawało pogodzić się z wykonywaniem nieustannych poleceń surowego starca z humorami. Najpiękniejsze panny wzdychały, kiedy w pobliżu przechodził Fornri, ale on musiał natychmiast przekazać pilną wiadomość od Langriego i niezwłocznie wracać z odpowiedzią, nie miał więc czasu, by umówić się na spotkanie czy przyłączyć do śpiewających, a poza tym, szanująca się panna w żadnym wypadku nie przyjęłaby pośpiesznych zalotów, gdyż uwłaczałoby to jej godności.

Wówczas zjawiła się Dalia. Urodą przewyższała wszystkie panny, a poza tym mieli dość czasu na zaloty mimo zachcianek Langriego, gdyż dzięki wspólnemu losowi nieustannie przebywali ze sobą.

Langri czasami poważnie chorował i męczyły go straszliwe bóle brzucha, zdecydowano więc, że potrzebuje opieki bardziej doświadczonych osób. Mimo jego sprzeciwów zajęli się nim dorośli, którzy ze zrozumieniem dawali Fornriemu i Dalii jak najwięcej swobody i znaleźli młodszego chłopca do wykonywania rzadszych już teraz poleceń Langriego.

Wreszcie oboje mogli w pełni korzystać z przywilejów Pory Radości. Śpiewali i tańczyli wraz z pozostałą młodzieżą i spędzali rozkoszne noce i dnie na Altanowych Wzgórzach, przeznaczonych wyłącznie na zaloty. Większość rówieśników Fornriego była już zaręczona, ale Dalia była jeszcze na to za młoda, więc Fornri musiał czekać, lecz nie miał nic przeciwko temu, przeżywając rozkosze Pory Radości, co prawda nieco spóźnione.

Były one jednakże zaprawione kropelką goryczy, bowiem Fornri wiedział, że szczęście swe zawdzięcza starości i poważnej chorobie Langriego. Teraz zrozumiał, że chociaż jego prapradziad przeżył więcej lat od przeciętnego człowieka, nie mógł jednak żyć wiecznie.

Wiedział również, że go kocha.

Wówczas to odbyła się wyprawa do Starszego, po której zbudowano Leśną Osadę. Szkoła Langriego spowodowała dłuższą przerwę w korzystaniu z wielu przyjemności, a najbardziej cierpieli z tego powodu Fornri i Dalia. On znowu biegał za sprawami Langriego, a oboje musieli opiekować się chorym starcem, który próbował dokonać rzeczy ponad siły. Nawet kiedy choroba przykuwała Langriego do hamaka, nie mieli swobody, gdyż musieli niezmordowanie wędrować od wsi do wsi, na próżno starając się przekonać jego dawnych uczniów, by powrócili do szkoły.

Rzadko kiedy znajdowali czas na przyjemności Altanowych Wzgórz, a jeśli już im się udało, Fornriego niepokoiły poważne wyrzuty sumienia. Nie bardzo rozumiał, do czego potrzebny jest Plan i co dzięki niemu osiągną, ale gdy Langri powiedział, że nie będzie połowów, on mu przynajmniej wierzył. Jeśli coś zagrażało jego światu i jego ludowi, wiedział, że musi zrezygnować z rozkoszy Pory Radości i zacząć coś robić. Pragnął jedynie zrozumieć, co ma robić.

Ostatecznie Langri zaczął uczyć Planu garstkę uczniów, którzy pozostali. Plan wprawił wszystkich w oszołomienie, a niektórzy wręcz nie dawali wiary słowom Langriego. Jeśli — jak twierdził Langri — niebo jest pełne światów, dlaczego ktokolwiek miałby pragnąć ich świata? Langri był bardzo stary, a wiadomo, że ludzie w tym wieku wymyślają dziwne rzeczy. Nikt nie miał zamiaru okazywać Langriemu braku szacunku, ale to, co mówił, było niewiarygodne.

Fornri gorąco protestował, ale nawet ci, którzy chcieli wierzyć, nie bardzo rozumieli, o czym mówi Langri. Jeśli stanie się tak — mówił — należy zrobić to, a jeśli inaczej, trzeba postąpić w ten sposób. Jeśli zdarzy się i jedno i drugie… Banu siedział z zamkniętymi oczami i wydawał się drzemać, ale gdy tylko Langri pytał go, o czym przed chwilą mówił, on powtarzał wszystko słowo w słowo.

Langri powiedział im, że przyleci jakiś statek z nieba i że właściwie należy już je nazywać statkami kosmicznymi, gdyż są nimi w rzeczywistości. W porównaniu z innymi, ten statek będzie nieduży. Potem…

Plan wydawał się nie mieć końca, a gdy Langri wyczerpał temat, zaczynał wszystko od początku. A potem jeszcze raz w kółko od nowa. I znów.


Z każdym dniem był coraz słabszy, a bóle straszniejsze. Kiedy już nie mógł opuścić hamaka, zebrał ich wokół siebie i jeszcze raz zaczął wszystko od początku. Najpierw przyleci statek, mały statek kosmiczny, a potem…

I nadszedł dzień, gdy jego słowa stały się chaotyczne, a w końcu w ogóle nie mógł mówić. Uczniowie rozeszli się. Pozostali z nim tylko Fornri z Dalią oraz pewna kobieta, która przyszła zobaczyć, czy nie dałoby się ulżyć jego cierpieniom.

— Jego twarz jest okropnie gorąca — powiedziała Dalia — chyba powinniśmy wezwać uzdrawiaczy.

— To go tylko rozzłości — odrzekł jej Fornri — Ostatnim razem ich przepędził. Powiedział, że nie da się uzdrowić ciała zniszczonego wiekiem i obawiam się, że ma rację.

Kobiety masowały opuchnięte członki Langriego i przykładały wilgotne liście do jego rozgorączkowanej twarzy. Patrząc na to bez nadziei, zmartwiony Fornri uświadomił sobie nagle, że słyszy jakiś słaby, świszczący dźwięk. Przez chwilę zastanawiał się, a potem popędził do najbliższej wioski. Zobaczył, że Dalia ruszyła za nim, więc machnął ręką, by została. Przyśpieszył biegu, gdy zauważył, że świst jest coraz głośniejszy.

Na skraju lasu zatrzymał się nagle. Świst przeszedł teraz w przeraźliwie ogłuszający gwizd. Wszyscy mieszkańcy wsi uciekali w panice. Przebiegli obok niego, słyszał ich przyśpieszone przerażeniem oddechy. Za wsią zobaczył powoli opadający ku ziemi statek kosmiczny. Poznał go od razu — wyglądał dokładnie jak opisywał go Langri.

— Stójcie! — zawołał — Langri miał rację! Musimy użyć jego Planu!

Nie zwracali nań uwagi, więc sam ostrożnie skierował się ku szczytowi wzgórza, za którym zniknął statek. Posuwał się skokami, od krzaka do krzaka, aż znalazł kryjówkę, z której mógł obserwować ten dziwny obiekt.

Statek osiadł niezgrabnie na nadmorskiej łące, a po chwili, która wydawała się wiecznością, z włazu uniosła się pokrywa, potem wysunął się jakiś człowiek, zawisł na rękach i zeskoczył na ziemię. Dziwny ubiór, który pokrywał jego ciało od uszu po czubki palców u nóg, wyglądał dokładnie jak przepowiedział Langri. Fornri wygodniej usadowił się w swej kryjówce i jak zaczarowany obserwował dalej.


Znalazłszy się na ziemi, człowiek przeciągnął się z wyraźną przyjemnością, a potem przesunął palcem z góry na dół przez klatkę piersiową, rozpinając kombinezon. W otworze włazu ukazał się drugi człowiek, który zawołał:

— Wracaj! Jeszcze nie skończyli sprawdzać atmosfery! Człowiek na ziemi wciągnął powietrze głęboko do płuc i powoli je wypuszczał.

— Atmosfera jest czysta — odkrzyknął — sam sprawdziłem.

W końcu z otwartego włazu zsunął się trap, po którym zaczęła schodzić załoga statku. Langri powiedział, że przybędą mężczyźni i kobiety, ale z powodu dziwnych ubiorów, które nosili, Fornri nie mógł rozróżnić płci.

Kierownika rozpoznał natychmiast. Był nim niski, gruby człowiek, do którego wszyscy przychodzili po instrukcje. Rozglądając się, kierownik wypuścił z ust obłoczek czerwonego dymu, co niesłychanie zdumiało Fornriego.

— Ładne miejsce — powiedział kierownik.

— Ładne!? — wykrzyknął ktoś. — Toż to raj! Niech pan popatrzy tylko na tę plażę!

Z trapu zszedł szczupły człowiek z krzaczastymi włosami na twarzy i zaczął rozmawiać z kierownikiem. Spacerowali tam i z powrotem, tak bardzo wymachując rękami, że aż Fornri zastanawiał się, czy to nie należy do ich języka.

Wyraźnie słyszał ich rozmowę, którą niosła ku niemu morska bryza. Ten z obrośniętą twarzą mówił:

— Nie możemy odlecieć, nie przeprowadziwszy badań nad tubylcami. Kryształy mogą pana wzbogacić, ale to uczyni pana sławnym. Pierwotni ludzie! Jak się dostali do tego zabitego deskami rejonu galaktyki? Muszę zobaczyć wieś!

— Niech pan sobie ogląda — rzekł kierownik. — Ostatecznie zaczarterowali mnie na ekspedycję naukową i nie zaszkodziłoby mieć jakieś wyniki badań, gdyby ktoś spytał, cośmy tu robili. Ma pan na to godzinę.

Kierownik podszedł teraz do człowieka wykonującego jakieś tajemnicze czynności z dziwnym, czarnym przedmiotem, który trzymał obiema rękami.

— Szkoda, że ma pan ten złoty ząb — powiedział — przez chwilę myślałem, że jest złoto.

— W ogóle żadnych metali? — spytał kierownik.

— E, tam — odpowiedział tamten, wzruszając ramionami — ci krajowcy używają najwyżej miedzianych grotów, ale nikt nigdy tu nie wyżyje z kopalni.

— A co z tą interferencją retronową?

— Mówiłem już, że na tego typu planetach kryształy retronu nie występują, chyba że ktoś je tu sprowadzi. Co prawda miałem przed chwilą interferencję, ale albo ją ekranuje teren, albo liczniki dostały akurat czkawki.

Kierownik odwrócił się niezadowolony.

— Jeszcze jedno lądowanie na nic. Przypominam panu, że dostarczenie tego pudła tutaj i odwiezienie go z powrotem kosztuje pieniądze.

— Kapitanie? — zawołał.

W luku ukazał się jakiś człowiek w innym ubiorze.

— Słucham, panie Wembling.

— Za godzinę startujemy. Niech pan rozda pistolety obezwładniające. Kto chce rozprostować nogi, niech się trzyma grupy i zbytnio nie oddala od statku pozostając w zasięgu głosu. Każda grupa zabiera ze sobą pistolet — to rozkaz. Chciałbym również, żeby statku pilnowała uzbrojona warta.

Podszedł do ludzi tęsknie spoglądających w stronę morza.

— Kąpiel wzbroniona — dodał. — Nieznana planeta może być piekielnie niebezpieczna. Stosować się do zarządzeń o środkach ostrożności, które wszyscy znają.

Kapitan pomachał ręką i zniknął we wnętrzu statku. Kierownik mówił do człowieka z czarnym przedmiotem.

— Niech pan weźmie parę osób i zbada teren ręcznym detektorem, tak na wszelki wypadek, gdyby interferencja retronowa miała się okazać rzeczywistością.

Zaczęły się formować grupy, które następnie oddalały się w różne strony. Człowiek z obrośniętą twarzą prowadził jedną do wsi. Przeszła całkiem blisko Fornriego, który uważnie przyjrzał się wszystkim, zwracając szczególną uwagę na broń o dziwnym kształcie, niesioną przez jednego z ludzi. Langri mówił o tym, ale nikt mu nie chciał wierzyć.

Na dwadzieścia kroków przed wsią jeden z grupy odskoczył nagle w bok, zniknął w kępie krzaków i wyciągnął z niej wrzeszczącą i wierzgającą Dalię. Skonsternowany Fornri zerwał się na równe nogi, ale szybko ponownie schował. Nie wiedział, że Dalia szła za nim, a takiej ewantualności Plan Langriego nie przewidywał, lecz Fornri nie wahał się. Podczas gdy Dalia walczyła z przybyszami, całkowicie pochłaniając ich uwagę, on ukradkiem zbliżał się do nich.

Człowiek, który ją schwytał, śmiał się.

— Ten świat coraz bardziej mi się podoba. Mam nadzieję, że jest tu takich więcej, żeby starczyło dla wszystkich.

— Zabierzmy ją na statek — powiedział człowiek z o-brośniętą twarzą — chcę się dowiedzieć, jakiego języka używają.

— A mnie interesuje zupełnie co innego — odpowiedział ten drugi.

Fornri był już dostatecznie blisko, by zaatakować. Rzucił się na człowieka trzymającego Dalię, aż ten runął na ziemię. Pozostali natychmiast zwarli się z Fornrim i wszyscy zwalili się na ziemię w kłębowisku ciał, zaś Dalia szybko zniknęła w lesie. Trzech ludzi trzymało Fornriego, a jeden bronił go przed wściekłymi atakami tego, co schwytał Dalię.

— Daj spokój — rzekł obrośnięty — on nam wystarczy.

— Ale nie mnie!

— Zabierzmy go na statek — powiedział obrośnięty — po wsi rozejrzymy się później.

Kiedy zbliżali się do statku, wyszedł im naprzeciw kierownik.

— Na co wam ten tubylec? — spytał niezadowolony.

— Chcę się o nim czegoś dowiedzieć — odpowiedział obrośnięty — ma rysy Abdolinianina i przypuszczam, że może to być klucz do jego języka.

— Mając te wszystkie ciekawe stwory pełzające w oceanie, nie powinien pan tracić czasu na ludzi. Są tam takie formy życia, w których istnienie trudno mi uwierzyć, nawet patrząc na nie. Wcale nie musiałem się martwić, że ktoś chciałby sobie cichaczem popływać.

Zwrócił się do człowieka, który mu towarzyszył:

— Hirusie, czy za te potwory można by dostać jakieś pieniądze?

— Mogą zainteresować jedynie muzea i ogrody zoologiczne — odpowiedział zapytany — ale one nie mają pieniędzy. Gdybyś tak podarował im kilka, z pewnością najwspanialszy okaz nazwaliby twoim imieniem. Co byś powiedział, gdyby ten stwór z mnóstwem odnóży i długą szyją nazwano genus Wemblous?

Grubas wzdrygnął się z obrzydzenia.

Człowiek z obrośniętą twarzą wbiegł po trapie do statku, a pozostali trzymali Fornriego. Po chwili wrócił z dziwnym czarnym przedmiotem. Trzymał go przed Fornrim, naciskał jakieś błyszczące wypukłości — a to mówiło ludzkim głosem!

— Fraugh, villick, lascrouf, boumarl, caciss, denlibdra.

Obrośnięty bacznie obserwował Fornriego.

— To słowa kluczowe — rzekł. — Jeśli jest Abdolinianinem, powinien zrozumieć przynajmniej jedno z nich.

Zrozumiawszy, że oczekują od niego, aby podał znaczenie tych dziwnych dźwięków, Fornri omal nie wybuchnął śmiechem.

Jeden z ludzi wykrzyknął:

— Patrz! Ten osiłek śmieje się z ciebie! Rozumie galaktycki!

Nagle Fornri wyrwał się z rąk trzymających go ludzi, przewrócił wartownika krążącego wokół statku i czmychnął. Umknąwszy pogoni, bezpiecznie dotarł do lasu. Wszystko to obserwowała Dalia. Czekała na niego w lesie, którego gęsta roślinność była im bezpiecznym schronieniem przed bronią obcych. Oboje pośpieszyli do Leśnej Osady.

Ujrzeli tam przerażony tłum dorosłych, zgromadzony wokół hamaka Langriego. Kobiety i mężczyźni zawodzili jedno przez drugie:

— Przyleciało to coś z nieba! Co mamy robić? Langri leżał śmiertelnie spokojny, ale kiedy Fornri i Dalia przecisnęli się do niego, otworzył oczy.

— Za późno — szepnął.

— Langri nie chce nam pomóc — powiedziała jakaś kobieta z wyrzutem.

— Langri jest bardzo chory — rzekła Dalia — nie powinniście go niepokoić. Langri poruszył ustami:

— Odejdźcie. Ja umieram.

— Nie chce nam powiedzieć, co robić — powiedziała kobieta.

— Już nam powiedział, co mamy robić — rzekł Fornri. — Uczył nas swego Planu. Teraz go wykonamy.

— Uderzcie w bębny. — Fornri szepnął mężczyźnie, który stał za nim. — Wezwijcie wszystkie wsie.

Mężczyzna przez chwilę patrzył na Fornriego, potem uśmiechnął się, skinął głową i spiesznie oddalił.

— Musimy schwytać ludzi z nieba — rzekł do pozostałych Fornri — ale bez harpunów czy noży, bo nie wolno nam ich zranić. Langri mówił, że to bardzo ważne. Nawet gdyby oni zadawali rany i zabijali, musimy ich złapać, nie robiąc im krzywdy. Rozumiecie?

— Ale jak? — spytał ktoś. Fornri uśmiechnął się.

— Langri nam powiedział, jak.

Panika z wolna ustępowała. Lądowanie tego czegoś z nieba było najbardziej przerażającym wydarzeniem w ich życiu, ale jeśli im ktoś powie, co mają robić, pójdą i to zrobią. Fornri podzielił ich na dwie grupy i wysłał je na wschód i na zachód, by wyszły na spotkanie ludzi z pozostałych wsi.

Po ich odejściu ponownie zbliżył się do Langriego. Jego szeroko otwarte oczy nie poznawały już Fornriego.

— Powinienem był uczyć dzieci… — szeptał gorączkowo — dzieci się interesowały… Młodzież chciała szybko być dorosła… Powinienem był wcześniej zacząć i uczyć dzieci…

Ciało jego sztywniało.

— Ukryjcie kryształy… — wyszeptał, z trudem łapiąc powietrze.

Fornri schwycił go za rękę i wówczas dojrzał Dalię.

— Chodź — powiedział.

Oboje odeszli. Przy Langrim pozostało tylko kilka kobiet, które go pielęgnowały. Głębokie dźwięki tykwowego bębna rozlegały się już na wszystkie strony, a odpowiadały mu bębny z pobliskich wiosek.

Jeszcze nie dotarli do pierwszego zakrętu leśnej ścieżki, gdy usłyszeli za sobą lament kobiet. Nie oglądali się. Najważniejszą rzeczą w życiu Langriego był jego Plan — na pewno by zrozumiał, że i dla nich było to najważniejsze, nawet w obliczu jego śmierci.

Langri powiedział im, jak mają postępować, więc robili dokładnie, co im kazał. Jedna grupa ludzi z nieba szukała po lesie Fornriego. Odważnie posuwali się naprzód za człowiekiem trzymającym dziwną broń, aż jeden z nich, chcąc nazrywać owoców, zboczył ze ścieżki i wbił sobie w nogę cierń śmierci. Pozostali zaczęli się spierać, czy cierń należy pozostawić w nodze, czy też natychmiast wyciągnąć, ryzykując, że się złamie i koniec na dobre utkwi w ranie, gdyż miał haczyki, a tymczasem człowiek zmarł, zanim podjęli decyzję.

Kiedy byli zajęci kłótnią, otoczył ich Fornri z wieśniakami, którzy pierwsi nadeszli. Ludzie z nieba rzucili się do panicznej ucieczki, zabierając ze sobą ciało, ale Fornri urządził zasadzkę na łuku ścieżki. Wyłapał ich po kolei, nikomu nie robiąc krzywdy — dokładnie, jak przewidywał Langri.

Nieco później, wieśniacy z zachodu ukryli się na drzewach i zaskoczyli grupę ludzi z nieba, oddających cześć tajemniczej, czarnej skrzynce. Jeden z obcych skręcił sobie nogę w kostce i musieli go nieść. Przyjaciela Fornriego, Toloffa, powaliła nieznana siła z broni człowieka z nieba. Myśleli, że nie żyje, jednak po chwili oprzytomniał, chociaż dopiero na drugi dzień odzyskał władzę w rękach i nogach. Czarna skrzynka rozbiła się, ale winny był człowiek z nieba, który ją niósł.

Schwytanie pozostałych przybyszów wymagało skomplikowanego instruktażu. W końcu zaatakowano statek i uwięziono znajdujących się w jego wnętrzu ludzi, zanim zdążyli zamknąć właz. Ludzi z nieba odprowadzono na odległą plażę bardzo krętą drogą, wybraną celowo, żeby stracili orientację. Nakarmiono ich i poinformowano, że następnego dnia zbuduje się dla nich schronienie.

Byli tak bardzo bezradni, że nie umieli rozpalić ogniska. Kiedy tubylcy rozniecili im ogień, stłoczyli się wokół niego, wysłuchując jękliwych narzekań kierownika Wemblinga, którego uciszyło dopiero odległe bicie w bębny, towarzyszące konduktowi żałobnemu Langriego.

Następnego dnia zbudowano domy dla jeńców i wyznaczono granice terenu, którego nie wolno im było opuszczać, gdyż należało to do Planu.

Tego samego dnia rano, po obrzędach pogrzebowych, Fornri i Dalia poprowadzili pięćdziesięciu uczniów Langriego z powrotem do Leśnej Osady, by niepewnie borykać się ze spuścizną, którą im pozostawił.

Загрузка...