Krążownik bojowy „Rirga” odbywał zwykły lot patrolowy i kapitan Ernst Dallman spokojnie odpoczywał w swej kabinie, grając z robotem w szachy. Zamierzał właśnie zwabić w pułapkę wrogiego hetmana, co było ryzykownym ruchem, gdyż jego partner był zaprogramowany na nietypowe posunięcia i w każdej chwili mógł funkcjonować na każdym poziomie, od idioty po geniusza. Kapitan nigdy nie wiedział, czy oczywiste potknięcie robota w grze było wynikiem głupoty, czy też chytrze pomyślaną pułapką.
W tym ważnym momencie wszedł radiooficer „Rirgi”, by wręczyć kapitanowi jakąś depeszę. Jego przepraszające zachowanie i szybkie odejście wskazywały, że nie była to dobra wiadomość. Radiooficer już zamykał drzwi, gdy wściekły ryk zmusił go do powrotu.
Dallman groźnie uderzał grzbietami palców w depeszę.
— Ten rozkaz przysłał gubernator sektora.
— Tak jest, panie kapitanie.
— Statków naszej floty nie obowiązują rozkazy biurokratów, polityków czy pracowników zakładu oczyszczania kosmodromów. Niech pan uprzejmie zawiadomi jego wysokość gubernatora, że istnieje coś, co się nazywa Sztab Floty, który wciąż trwa w złudnym może przeświadczeniu, iż ma pełnię władzy nad własnymi statkami. Wykonuję teraz zadanie trzeciego stopnia i fakt, że mój kurs wiedzie przez jego tak zwane terytorium, nie daje gubernatorowi prawa do dysponowania moim statkiem.
Radiooficer pogrzebał w kieszeni i wyjął dyktafon.
— Gdyby pan zechciał podyktować…
— Powiedziałem już, co ma pan przekazać. Jest pan radiooficerem i zna pan swoje obowiązki. Z pewnością zna pan swój język na tyle, by dać uprzejmie do zrozumienia temu człowiekowi, że rozkazy dla Floty Kosmicznej muszą przechodzić kanałami służbowymi. Wykonać! I proszę powiedzieć komandorowi Protzowi, że chcę się z nim widzieć.
— Rozkaz!
Radiooficer nerwowo opuścił kabinę. W chwilę potem bez pośpiechu wszedł komandor Protz, wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok nie wróżącej nic dobrego, nachmurzonej twarzy Dallmana i spokojnie usiadł.
— Jak długo jeszcze będziemy w tym sektorze? — spytał go Dallman. Protz zastanawiał się przez chwilę.
— Około czterdziestu ośmiu godzin. Dallman ze złością cisnął depeszę.
— O dwadzieścia cztery godziny za długo.
— Jakaś kolonia ma kłopoty?
— Jeszcze gorzej. Gubernatorowi sektora zginęły cztery statki badawcze.
Protz wyprostował się, uśmiech zniknął z jego twarzy.
— A to dopiero kosmiczny numer! Cztery!? Niech pan posłucha, kapitanie. Ja mam urlop za dwa-trzy lata i bardzo mi przykro, ale nie będę mógł panu w tym pomóc. Nie zrezygnowałbym z urlopu, nawet gdyby sam Kanclerz stracił cztery statki.
— Ten idiota gubernator nie tylko traci te cztery statki za jednym zamachem — ciągnął Dallman — ale jeszcze ma czelność rozkazywać mi, żebym rozpoczął poszukiwania. Uważa pan, rozkazywać! Właśnie go informuję, że we Flocie Kosmicznej istnieje droga służbowa, ale i tak będzie miał dość czasu, by skontaktować się ze sztabem, który zdąży przysłać nam rozkaz. A ponieważ „Rirga” odbywa lot patrolowy, ci w sztabie chętnie oddadzą mu przysługę.
Protz sięgnął po depeszę i podniósł ją. Zanim doczytał do końca, uśmiech powrócił mu na twarz.
— Mogło być gorzej. Po prostu możemy je odnaleźć w jednym i tym samym miejscu. Zaginął W-439. Co oznacza to W?
— Chyba statek prywatny. Pozostałe należą do służby badawczej sektora.
— Niewątpliwie. Okazało się, że zaginął W-439, więc wysłali 1123, żeby go odnalazł. Potem, za W-439 i 1123 wysłali 519, a następnie 1468, by szukał tamtych. Jaka szkoda, że już tu jesteśmy. Teraz nigdy się nie dowiemy, ile jeszcze statków zaginęłoby gubernatorowi, nim by się domyślił, że nie tędy droga.
Dallman przytakująco skinął głową
— Prawda, że dziwne?
— Możemy wykluczyć uszkodzenie mechaniczne. Te statki badawcze są niezawodne, a poza tym, wszystkie cztery nie mogły nawalić równocześnie.
— Słusznie. Ale co najwyżej na jedną piątą planet w tym sektorze wysyłano kiedykolwiek sondy kosmiczne, a dokładnie zbadano prawdopodobnie mniej niż jedną dziesiątą. Niezbadane światy stwarzają czasami dziwne kłopoty. Wszystko wskazuje, że całą czwórkę znajdziemy na jednej planecie i że to, co unieruchomiło pierwszy statek, zatrzymało pozostałe. Niech pan zejdzie do kabiny nawigacyjnej i przygotuje plan poszukiwań. Może nam się poszczęści.
Dwadzieścia cztery godziny później, Sztab Floty przysłał oficjalny rozkaz i „Rirga” zmieniła kurs. Protz krążył po sterowni i wesoło pogwizdywał, zręcznie przeliczając dane na suwaku logarytmicznym. Technicy ledwie nadążali ze sprawdzaniem jego obliczeń na komputerach.
W końcu obliczył komplet współrzędnych, sceptycznie przyjętych przez Dallmana.
— Prosiłem o dane obszaru poszukiwań, a nie układu gwiezdnego.
— Założę się, że ich tam znajdziemy — powiedział Protz. Podszedł do mapy.
— Według ostatniego meldunku, W-439 znajdował się tutaj, na tym kursie. Oczywiście zmierzał w tym kierunku, a tam pewnie jest tylko jedna nadająca się do zamieszkania planeta. Uwiniemy się z tym w ciągu paru dni.
Dallman złowieszczo pokiwał głową.
— A kiedy z tym skończymy, jeśli w ogóle nam się uda, już ja zadbam o to, żeby służba badawcza sektora gruntownie zmieniła swe metody. Jeśli pańskie przypuszczenia są słuszne, cztery statki pod rząd wylądowały na niezbadanej planecie i żaden z nich nie pofatygował się, żeby zawiadomić centralę, gdzie jest i co robi. Gdyby flota tak funkcjonowała… Obrócił się do Protza.
— Pan chyba postradał zmysły! Kilka dni na odnalezienie czterech statków! Tak długo jest pan w Kosmosie i już pan zapomniał, ile jest miejsca na planecie.
Protz ubawiony wzruszył ramionami.
— Sam pan powiedział, że może nam się poszczęścić.
I poszczęściło się. Znaleźli jedną, nadającą się do zamieszkania planetę, która miała tylko jeden długi, wąski, podzwrotnikowy kontynent. Już okrążając ją po raz pierwszy, zauważyli cztery błyszczące statki badawcze, zaparkowane rzędem na łące blisko morza.
Dallman przestudiował dane z obserwacji, rzucił okiem na zdjęcia i wybuchnął:
— Nim wrócimy na kurs, będziemy mieli miesiąc spóźnienia, a ci durnie po prostu zrobili sobie przerwę na wędkowanie!
— Musimy wylądować — rzekł Protz — nie mamy pewności.
— Pewnie, że wylądujemy, ale zgodnie ze wszystkimi przepisami o lądowaniu na niezbadanych planetach. W każdej fazie będziemy informować sztab o tym co robimy, tak na wszelki wypadek, gdyby trzeba było nas ratować. To samo, co ich zatrzymało, może zatrzymać nas. Trzeba, do cholery, mieć jakieś usprawiedliwienie.
— Słusznie — zgodził się Protz — lądujemy, ale przepisowo.
Dallman w dalszym ciągu przeglądał zdjęcia.
— Niech pan dobrze przypatrzy się temu — rzekł z uśmiechem. — Jak już z tym skończymy i jak kopnę w tyłek tych badaczy, pójdę na ryby.
Protz rozpoczął procedurę „Lądowanie na niezbadanych planetach”, ale nim dotarł do połowy spisu wymaganych obserwacji wzrokowych i badań instrumentalnych, sztab rozkazał im lądować natychmiast.
Protz przeczytał rozkaz z niedowierzaniem.
— Któż tam mógł być na tym prywatnym statku? Szwagier kongresmena Federacji?
— Co najmniej — powiedział Dallman.
— Będzie pan żądał zmiany rozkazu? Dallman przecząco pokręcił głową.
— I tak bym przegrał, a poza tym co by to było, gdyby w tym czasie coś im się stało? Z pewnością jest tam ktoś dostatecznie ważny, by ryzykować utratę krążownika. „Rirga” łagodnie osiadła na brzegu morza w odległości tysiąca metrów od statków badawczych. Po dokonaniu niezbędnych pomiarów bezpieczeństwa skrupulatnie przeszukał teren lądowania i Protz poprowadził patrol w kierunku statków, by zbadać je pod osłoną czujnych artylerzystów „Rirgi”.
Dallman czekał na jego powrót u szczytu trapu.
— Nie ma śladu żadnych uszkodzeń — rzekł Protz. — Wygląda to, jakby załogi zaparkowały statki i po prostu odeszły sobie.
— Zawiadomić sztab — powiedział Dallman. — Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to albo wszystko jest bardzo proste, albo stoimy przed jedną z największych tajemnic kosmosu.
Protz wrócił do sterowni, a Dallman zszedł z trapu i skierował się ku plaży, zachłannie wciągając w nozdrza zapach morza.
— Jak tu pięknie — szepnął. — Gdzież podziewał się ten świat przez całe moje życie?
Za Dallmanem podążał jego radiooficer z przenośnym sprzętem, głęboko wstrząśnięty faktem, że oficer floty nie będzie kierował operacją wojskową ze stanowiska dowodzenia na statku.
— Zgłasza się komandor Protz, panie kapitanie. Dallman podziwiał morze i nawet nie zadał sobie trudu, żeby się odwrócić.
— Posłuchajmy, co mówi — rzekł.
— Proszę, panie kapitanie — powiedział oficer, kierując głos Protza w stronę Dallmana.
— Tubylcy opuścili wieś niedawno — mówił Protz. — Proponuję zwiększyć patrole szperaczy w tym kierunku. Jeśli krajowcy schwytali załogi statków, z pewnością będą mogli nieprzyjemnie zaskoczyć mały patrol.
— Zgoda — odpowiedział Dallman.
Szedł z wolna po plaży, aż dotarł do miejsca, w którym rozstawieni wartownicy „Rirgi” tworzyli granicę bazy. Podążający jego śladem radiooficer oznajmił nagle:
— Panie kapitanie, znaleźliśmy tubylca!
— Chyba „Rirga” powinna poradzić sobie z jednym tubylcem bez zawracania głowy oficerowi dowodzącemu — stwierdził z humorem Dallman.
— Powiedziałbym raczej, że to on nas znalazł, panie kapitanie. Minął po prostu wartowników — żaden z nich go nie zauważył — i mówi, że chce rozmawiać z kapitanem.
Dallman odwrócił się, wytrzeszczając oczy ze zdumienia.
— Chce rozmawiać? Jakim językiem?
— Zna galaktycki, panie kapitanie. Pytają, co mają z nim zrobić.
— Jak sądzę, będziemy musieli udawać, że jest dla nas kimś ważnym. Niech pan im powie, żeby przygotowali jakieś dekoracje i przyjmę go oficjalnie. Czy komandor Protz o tym wie? Radiooficer pośpieszył z odpowiedzią.
— Komandor Protz mówi, że jest to prawdopodobnie miejscowy strażnik przyrody, który przyszedł poskarżyć się, że załogi statków badawczych łowiły ryby bez karty wędkarskiej.
Dallman wrócił na „Rirgę” i przebrał się w galowy mundur przystrojony baretkami. Potem przeszedł do sterowni, by przyjrzeć się tubylcowi widocznemu na ekranie monitora, zanim spotka się z nim osobiście. Młody człowiek wyglądał inteligentnie i mógł uchodzić za wzór doskonałości męskiego ciała. Jego jedynym ubiorem była przepaska na biodrach, wykonana z nieznanego materiału. Jeśli nawet odczuwał jakieś zdenerwowanie przed oczekującym go spotkaniem z kapitanem „Rirgi”, świetnie to ukrywał.
Wszedł Protz i spytał:
— Czy jest pan gotów do wyjścia, panie kapitanie?
— Przyglądam się temu krajowcowi — odpowiedział Dallman. — To niezwykła rzecz znaleźć ludzi żyjących już na tak odległej planecie, prawda? Zaginione kolonie zapomniane z powodu wojny lub jakiejś innej katastrofy, zawsze były ulubionym tematem scenariuszy filmowych, ale jeszcze nie słyszałem, aby coś takiego zdarzyło się naprawdę.
— W każdym azie ta planeta jest na to zbyt odległa — rzekł Protez.
— Tego nie wiem. Historycy uważają, że żadnej grupie kolonistów, niegdyś wysłanych w stanie hibernacji, nie udało się przetrwać, ale może jakiś statek zboczył z kursu i dzięki temu tutaj powstała kolonia. Albo też wylądowała tu jakaś prywatna ekspedycja, która nie mogła lub nie chciała wrócić. Sprzęt, który miała, zużył się, statek rozebrano, by wykorzystać metale, a jeśli koloniści nie znaleźli tutaj żadnych rud, lub nie mieli środków do ich wydobycia i przetopu, ich potomkowie musieli żyć jak ludzie pierwotni. Po kilkuset latach zostaliby takimi samymi tubylcami jak rdzenna ludność. Antropolodzy będą zachwyceni. Czy zawiadomił pan sztab? A więc chodźmy z nim porozmawiać.
Dallman zszedł z trapu, a kiedy zbliżając się do dekoracji zauważył, że kompania honorowa z trudem zachowuje powagę, sam omal się nie uśmiechnął. Kapitan floty w pełnej gali ceremonialnie przyjmujący tubylca w przepasce na biodrach — był to widok tak absurdalny, że aż godny zastanowienia.
Dekorację stanowiły siedzenia i oparcia mebli tapicerskich z sali klubowej „Rirgi”. Ustawiono je kołem w zacienionym miejscu w niewielkiej odległości od statku. Pośrodku stały krzesła i stół konferencyjny. W leśnej scenerii całość wyglądała dziwnie nic na miejscu, ale Dallman miał nadzieję zaskarbić sobie w ten sposób przychylność tubylca, jeśli by tego wymagała sytuacja.
Na widok zbliżającego się Dallmana kompania honorowa sprezentowała broń. Tubylec stał spokojnie w otoczeniu duszących się ze śmiechu oficerów. Spoważnieli, gdy kapitan rzucił im karcące spojrzenie.
Tubylec zrobił kilka kroków w jego kierunku i rzekł:
— Witam pana. Nazywam się Forniri.
— Jestem kapitan Dallman — odpowiedział Dallman, wyprężył się i zasalutował. Potem odsunął się w bok na pół kroku i z gracją wskazał Fornriemu drogę. Jeden z oficerów otworzył zaimprowizowane drzwi w dekoracji, a Forniri, za którym podążał Dullman z Protzem, wszedł i odwrócił się. Zignorował wskazane mu krzesło i z godnością stanął przed Dallmanem.
— Mam przykry obowiązek poinformować pana — oznajmił — że pan i personel pańskiego statku jesteście aresztowani.
Dallman usiadł jak podcięty. Popatrzył pustym wzrokiem na Protza, który uśmiechnął się i mrugnął do niego. Ton tubylca był stanowczy, a oficerowie stojący za dekoracją konali ze śmiechu.
Oto półnagi tubylec, uzbrojony jedynie w tępy harpun, spokojnie przychodzi i nakłada areszt na „Rirgę”. Można to tylko opowiadać jako dowcip, bo inaczej nikt by nie uwierzył.
— Przestańcie! — warknął Dallman. — To poważna sprawa!
Spoważnieli. Dallman zwrócił się do Fornriego:
— Co nam zarzucacie?
Tubylec recytował beznamiętnie:
— Lądowanie poza miejscem do tego przeznaczonym, bez załatwienia formalności wjazdowych; lądowanie na zakazanym terenie; uchylanie się od odprawy celnej i kwarantanny; podejrzenie o przemyt; bezprawne noszenie broni. Proszę za mną, zaprowadzę panów do miejsca odosobnienia.
Dallman ponownie zwrócił się do swych oficerów.
— Zechcą panowie łaskawie przerwać te idiotyczne śmiechy — warknął. Śmiech ustal.
— Ten człowiek reprezentuje władzę cywilną — mówił dalej Dallman. — Jeśli nie ma specjalnych zarządzeń, personel wojskowy podlega prawu cywilnemu. — Potem spytał tubylca: — Czy istnieje tu jakiś rząd centralny?
— Istnieje — odpowiedział tubylec.
— Czy trzymacie w areszcie personel statków badawczych?
— Trzymamy.
— Mogę prosić o pozwolenie na poinformowanie moich zwierzchników o stawianych nam zarzutach?
— Tak, ale pod warunkiem, że cała broń, którą zabraliście ze statku, będzie uważana za skonfiskowaną i że nikomu poza panem, nie będzie wolno wrócić na statek.
— Mógłbym prosić o niezwłoczne przeprowadzenie rozprawy sądowej?
— Oczywiście.
Dallman zwrócił się do Protza:
— Niech pan wyda ludziom rozkaz złożenia broni w miejscu, które on wskaże.
— Chyba nie mówi pan tego poważnie!? — wykrzyknął Protz z nutą histerii w głosie. — Co by się stało, gdybyśmy tak wszystko spakowali i odlecieli?
— Prawdopodobnie nic — rzekł Dallman — ale kilkaset niepodległych światów podniosłoby wściekły raban, gdyby to się do nich doniosło. Wiele traktatów zawiera zobowiązania Federacji wobec każdego niepodległego świata.
Dallman otworzył furtkę w dekoracji i wyszedł. Odwracając głowę, powtórzył:
— Niech pan wyda ludziom rozkaz złożenia broni w miejscu, które on wskaże.
Salą sądową było piękne zbocze nadmorskiego wzgórza. Na stoku tłoczyły się tłumy tubylców, nie mających pojęcia, po co tu przyszli. W dole, za stołem, podejrzanie przypominającym olbrzymią, podłużną tykwę, siedział sąd: jakaś dziewczyna oraz dwaj młodzi mężczyźni. Krzesła, zajmowane przez obronę i oskarżyciela, również wykonano z tykwy. Dallman był tak zachwycony swym wygodnym krzesłem, że zastanawiał się, czy by go czasem nie kupić.
Wyrok oczywiście ustalono z góry. Całość wyglądała jak nieudana próba kiepskiego teatru amatorskiego. Tekst był zupełnie pokręcony. Widocznie oczekiwano, że obrona będzie muczeć, gdyż reakcją na każde jej pytanie czy sprzeciw była całkowita konsternacja zarówno sądu, jak i oskarżyciela. Tubylec Fornri, który ich aresztował, był głównym oskarżycielem. Zwracając się do dziewczyny, która przewodniczyła sądowi, mówił „Wysoki Sądzie”, ale kiedy się zapominał, nazywał ją Dalią. Asystent Fornriego, tubylec zwany Banu, wydawał się spać podczas rozprawy, lecz gdy oskarżyciel lub sędziowie utykali na jakiejś kwestii prawnej, Fornri trącał go łokciem i szeptał mu do ucha pytanie, a ten chwilę zastanawiał się, po czym, również szeptem, udzielał odpowiedzi.
Z boku, za sędziami, przy rozciągniętej macie pokrytej gliną, siedział tubylec imieniem Larno. Zauważywszy go, Dallman porozumiewawczo trącił łokciem swego adwokata, młodego radcę prawnego „Rirgi”, porucznika Darnsela i zażartował szeptem, że to na pewno sekretarz sądu. Niewiele się pomylił. Ostatecznie okazało się, że Larno miał za zadanie zapisywać grzywny w miarę wymierzania ich przez sąd.
Porucznik Darnsel, podobnie jak Dallman, nie miał najmniejszych złudzeń co do wyniku procesu, ale ponieważ musiał tam siedzieć, postanowił się zabawić. W wystąpieniu swym ujawnił rzadki talent aktorski i dar improwizowania, czego Dallman nie spodziewał się po nim. Święte oburzenie, z jakim zerwał się teraz na równe nogi i wykrzyknął „Zgłaszam sprzeciw!” było majstersztykiem gry aktorskiej.
Tubylcy zdradzali oznaki konsternacji. Dallman nie mógł zrozumieć, dlaczego. Przecież z taką łatwością obalali wszystkie argumenty porucznika Darnsela.
— Proszę uzasadnić sprzeciw — powiedziała przewodnicząca sądu.
— Nie możecie nam udowodnić żadnego z tych wykroczeń: umyślnego ominięcia przepisów przy lądowaniu, uchylania się od odprawy celnej, lądowania na zakazanym terenie i tak dalej, ponieważ o swoich przepisach nie poinformowaliście załóg zbliżających się statków.
Oskarżyciel i sędziowie słuchali z coraz większym niepokojem.
Darnsel mówił dalej:
— Jesteście obowiązani informować zbliżające się statki, a niedopełnienie tego obowiązku was obarcza odpowiedzialnością za wynikłe konsekwencje.
Sędziowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Czy znakomity rzecznik planety ma jakieś uwagi? — spytała przewodnicząca sądu.
Fornri ponownie zwrócił się do drzemiącego Banu, który w końcu wyszeptał odpowiedź. Fornri skinął głową, podniósł się i stanął przed porucznikiem Darnselem.
— Proszę powiedzieć sądowi, jakie kroki podjęliście w celu otrzymania niezbędnych przepisów przed lądowaniem.
— Zgłaszaliśmy się na standardowym kanale łączności, co jest obowiązkiem każdego statku, zbliżającego się do jakiejś planety. Te same przepisy nakładają na każdą planetę obowiązek podawania przez radio w języku galaktyckim wszystkich niezbędnych przepisów oraz częstotliwości, na której można otrzymać zezwolenie na lądowanie oraz instrukcje z tym związane. Rzecz jasna, nie dopełniliście tego obowiązku, co podlega surowym karom.
Fornri jeszcze raz porozumiał się z Banu, a potem spytał:
— Skąd pan wziął ten obowiązek? Jakie przepisy o nim mówią? Jesteśmy światem niepodległym. Kto może tego od nas wymagać?
— Zawierają go wszystkie traktaty międzyplanetarne i wszystkie porozumienia w sprawie handlu i łączności — odpowiedział porucznik Darnsel.
— Nie zawieraliśmy takich traktatów ani porozumień — stwierdził Fornri.
Darnsel namyślał się przez chwilę, a potem zrezygnowany wzruszył ramionami.
— Trafił — mruknął.
Zrobił krok w kierunku swego krzesła, lecz zatrzymał się i ponownie zwrócił do Fornriego:
— Miałby pan coś przeciwko temu, gdybym skorzystał z pańskiego podręcznika prawa?
Twarz Fornriego wyrażała ogromne zakłopotanie, jednak grzecznie odpowiedział:
— Proszę bardzo.
Darnsel podszedł do Banu i zaczął konferować z nim szeptem, a tymczasem sąd i widzowie patrzyli na nich w milczeniu. W końcu Darnsel wyprostował się i zwrócił do sądu:
— Nie mam więcej pytań.
— Czy sekretarz sądu zechce wyliczyć grzywny? — powiedziała przewodnicząca sądu.
— Oczywiście, Wysoki Sądzie — rzekł Larno. — Pięć grzywien za lądowanie bez odprawy celnej poza miejscem do tego przeznaczonym.
Następnie, zwracając się do Darnsela i Dallmana, dodał przepraszająco:
— To znaczy po jednej na każdy statek.
Uważnie przyglądali się piszącemu Banu, a gdy skończył, Darnsel zerwał się z jękiem na równe nogi. Tym razem już nie grał.
— Sto dwadzieścia pięć tysięcy kredytek! — wrzasnął.
— Następny zarzut, proszę — powiedziała przewodnicząca sądu.
Darnsel wyciągnął ręce w błagalnym geście, ale Fornri zignorował go.
— Następny zarzut, Wysoki Sądzie, brzmi „rozmyślne uchylanie się od odprawy celnej i kwarantanny”. Dzisiejszego dnia, statek Floty Kosmicznej Galaktycznej Federacji Niepodległych Planet dokonał piątego z rzędu, skandalicznego i rozmyślnego aktu pogwałcenia naszego suwerennego terytorium…
Darnsel w dalszym ciągu odgrywał swą dramatyczną pantomimę, lecz ani sąd, ani oskarżyciel nie zwracali na to najmniejszej uwagi.
W końcu nie miało to również najmniejszego wpływu na ostateczny wynik rozprawy.
Kiedy wracali z sądu, z pewnej odległości dyskretnie pilnowani przez tubylców, Darnsel zauważył:
— Słyszałem o piractwie, panie kapitanie, z doświadczenia znam zdzierstwo, ale to — pół miliona kredytek grzywien — nie wiem, jak mam to nazwać.
— Ale opuścili trzydzieści tysięcy dla zaokrąglenia — powiedział filozoficznie Dallman. — To ładnie z ich strony.
— Rząd tego nie zapłaci, będzie raczej wolał, żebyśmy tu zgnili.
— Zapłaci — powiedział z przekonaniem Dallman — będzie musiał, żeby uniknąć politycznych komplikacji.
— Skąd weźmie pieniądze, panie kapitanie? Z naszych pensji za przyszłe stulecie?
— Chyba nie. Kazali nam natychmiast lądować i wykonaliśmy rozkaz. Jeśli z powodu tej grzywny potrącą komuś z pensji na jej pokrycie, to nie nam. O co pan pytał tego młodego faceta, który służył za podręcznik prawa?
— Spytałem, w jakim wieku ludzie na tej planecie osiągają pełnoletność. Według mnie, wszyscy sędziowie wyglądali podejrzanie młodo i sądziłem, że mam poważne podstawy do unieważnienia procesu.
— Czego się pan dowiedział?
— Nie bardzo rozumiał, co miałem na myśli, mówiąc o pełnoletności, ale w końcu stwierdził, że u nich każdy sam decyduje, kiedy jest dorosły, więc dałem spokój. I co pan teraz zrobi, panie kapitanie?
— Skontaktuję się ze sztabem i poproszę o instrukcje — rzekł Dallman. Uśmiechnął się z przymusem i dodał: — To mogło się zdarzyć tylko w raju.