15

Przestarzały frachtowiec, lecący z Quiron na Yorlang mało uczęszczanym szlakiem kosmicznym, zaginął w tajemniczych okolicznościach. Jakiś biurokrata o nadmiernie wybujałej wyobraźni, znajdujący się w odległości tysiąca lat świetlnych, pomyślał, że statek porwali piraci. Wydano rozkazy i komandor James Yorish, kapitan krążownika bojowego „Hiln”, zmienił kurs i z rezygnacją przygotował się na monotonne, sześciomiesięczne patrolowanie.

Po tygodniu unieważniono poprzednie rozkazy. Komandor znowu zmienił kurs i wraz ze swym zastępcą, komandorem porucznikiem Robertem Smithem, zastanawiał się nad nowym zadaniem.

— Ktoś sprowokował miejscową ludność — rzekł Vorish. — Teraz kolej na nas: mamy zapewnić ochronę obywatelom Federacji i ich mieniu.

— Dziwne zadanie dla krążownika bojowego — zauważył Smith. — Gdzie, u diabła, jest ta Langri? Nigdy o niej nie słyszałem.


Spojrzawszy na zachód, Yorish pomyślał, że piękniejszej planety jeszcze nie widział. Las rozciągał się aż po szczyty wzgórz, tworząc nieprzerwany obszar budzącej podziw, oślepiającej różnorodności barw. Kwiaty wystawiały swe olbrzymie płatki o delikatnej urodzie na lekką bryzę morską. Nieopisanie wspaniałe morze falowało sennie, a drobniutki piasek na plaży odbijał popołudniowe słońce miliardami kolorowych błysków.

Za plecami miał ohydny, pokiereszowany, hałaśliwy, cuchnący plac budowy. Silniki wyły, maszyny sunęły tam i z powrotem, robotnicy pędzili we wszystkie strony jak bezmyślna szarańcza, spadająca na las niszczącą chmurą.

Smith dotknął ramienia Yorisha i coś mu pokazał. Jakiś niezgrabny wehikuł szybko nadjeżdżał w ich kierunku od strony bezładnego skupiska prefabrykowanych budynków — była to pierwsza oficjalna oznaka, że zauważono ich przybycie. Yorish powoli zszedł po trapie „Hilna”, dokonał inspekcji warty, a potem odwrócił się, by zobaczyć, na czym polega takie oficjalne potwierdzenie przybycia.

W pojeździe znajdowało się czterech mężczyzn, a kiedy jeden z nich wyskoczył i spiesznie skierował się ku „Hilnowi”, dwóch z pozostałej trójki, zapewne straż przyboczna, powoli ruszyło za nim. Yorish przyjrzał się badawczo niskiej korpulentnej postaci i doszedł do wniosku, że człowiek ten jest silniejszy fizycznie niż można było sądzić po jego wyglądzie. Zwinność, z jaką wyskoczył z pojazdu, była imponująca i rzucało się w oczy, że pracował w słońcu. Na jego opaleniznę z zazdrością patrzyliby bladolicy mieszkańcy mroźnych planet.

— Miło mi pana poznać, komandorze — powiedział. — Jestem Wembling. Zetknęli się dłońmi.

— Wydaje mi się, że panuje tu spokój — zauważył Vorish. — Z rozkazów, które otrzymałem, odniosłem wrażenie, że oblegają was tubylcy.

— I tak też jest — powiedział Wembling z goryczą. — Robią nam różne świństwa, na które nie ma kary.

Yorish mruknął kilka zdawkowych słów i znów zaczął rozglądać się dokoła. Nie zauważył niczego, co mogłoby popsuć jego pierwsze wrażenie. Langri była wyjątkowo piękną, spokojną planetą.

Wembling zaśmiał się cicho, opacznie rozumiejąc jego zachowanie.

— Ale niech pan się tym nie przejmuje — powiedział. — Za dnia mamy nad nimi prawie pełną kontrolę. Myślę, że może pan zwolnić swych ludzi na kilka godzin, żeby nacieszyli się plażą i na chwilę zapomnieli o kosmosie. Jak tylko pan się zainstaluje, komandorze, proszę przyjść do mnie do biura, to pokażę panu, czego od was potrzebuję.

Odwrócił się, niedbale machnął ręką na pożegnanie i wsiadł do pojazdu, który natychmiast ruszył, zaś dwaj pozostali musieli wskakiwać w biegu.

Yorish odwrócił się i zobaczył, jak komandor porucznik Smith uśmiecha się doń z trapu.

— Kto to był? — spytał Smith. — Sam Wielki Admirał? Sprawia wrażenie, jakby dqskonale wiedział, co pan ma tu robić.

— Cieszę się, że ktoś to wie, bo ja nie mam pojęcia. Czy zauważył pan tu coś szczególnego?

— Wydaje mi się, że czuję jakąś szczególną wonność — stwierdził Smith.

— Niech pan powie Mackliemu, żeby poszedł na zwiady, porozmawiał z ludźmi Wemblinga i spróbował wybadać, co się tu dzieje. Prawdopodobnie będę musiał pójść do tego człowieka. Coś mi się widzi, że chce, aby cała załoga „Hilna” pełniła służbę wartowniczą. Kiedy odejdę, niech pan weźmie patrol i obejdzie teren budowy. Proszę sprawdzić, jakie środki bezpieczeństwa przedsięwzięto i na jakie problemy możemy się tu natknąć.

Całą jedną ścianę biura Wemblinga pokrywała ogromna mapa, a on sam, żywo gestykulując, wyjaśniał, czego chce. Chciał zaś, żeby teren budowy otoczono solidną, żywą ścianą z ludzi, stracił jednak dwadzieścia minut, żeby to w końcu powiedzieć.

Yorish wysłuchał Wemblinga, po czym grzecznie go poinformował, że to niemożliwe.

— Mam sprawnych ludzi — rzekł — ale jest ich za mało, a dotychczas nie udało mi się ich nauczyć, by pełnili służbę w siedmiu różnych miejscach jednocześnie.

— Pańskim świętym obowiązkiem jest ochrona życia i mienia obywateli Federacji! — warknął Wembling.

— Gdyby sztab Floty zamierzał wysłać mnie do pełnienia służby wartowniczej na całym kontynencie — rzekł Yorish lodowatym tonem — wysłałby liczniejsze siły, powiedzmy… dwa statki. To, czego pan żąda, wymaga dziesięciu dywizji żołnierzy i sprzętu wartości miliarda kredytek, co i tak nie zapewniłoby całkowitego bezpieczeństwa. Po co panu posterunki wartowników wzdłuż plaży?

— Czasem te dranie dostają się tu cichaczem z morza. Tym niegodziwym łotrom ani przez chwilę nie można wierzyć. Moi ludzie nie zechcą pracować, jeśli cały czas będą musieli bać się o swoje życie.

— O tym nie wiedziałem — Yorish odwrócił się zdziwiony. — Ilu ludzi pan stracił?

— Hm… Właściwie żadnego, ale to nie zasługa tubylców.

— Czy zniszczyli panu jakiś sprzęt albo materiały?

— Mnóstwo. Udaje im się unieruchomić dwie lub trzy maszyny dziennie i ciągle się tutaj przekradają i zatrzymują roboty. Byłoby jeszcze gorzej, gdybym nie sprowadził podwójnej liczby robotników tylko po to, aby pilnowali terenu. Komandorze, poznałem w życiu mnóstwo różnych ludzi, ale nigdy nie spotkała mnie aż taka niewdzięczność. Zacząłem to wszystko z myślą o zdobyciu funduszy na sfinansowanie obiektów potrzebnych tubylcom, a pierwszą rzeczą, jaką zbudowałem, był ośrodek zdrowia, właśnie dla nich, a poza tym, od każdego grosza dochodu z uzdrowiska otrzymają odsetki. Mimo to, od samego początku nękają nas na wszystkie możliwe sposoby. Przedsięwzięcie to kosztuje miliardy kredytek, a ja sfinansowałem je do granic moich możliwości, zaś ci niewdzięcznicy usiłują mnie zrujnować. Mam o to do nich wielki żal. A teraz chciałbym panu coś zaproponować. Obaj wyznaczymy po jednym człowieku na każdy posterunek warty na wszystkich zmianach. Moi ludzie wiedzą, na co mogą się zdobyć tubylcy i jak sobie z nimi radzić, więc pokażą pańskim, co należy robić. Powiem mojemu kierownikowi, żeby wspólnie z panem opracował szczegóły.

— Czy ma pan jeszcze jedną mapę? — spytał Yorish.

— Ależ oczywiście…

— Z naniesionymi posterunkami wart? Wembling przecząco pokręcił głową.

— Dotychczas wystarczała mi jedna.

— W porządku. I tak pewnie będziemy musieli przestawić posterunki. Proszę przysłać swojego kierownika z mapą na „Hilna”. Poprosimy go, żeby nam powiedział to, czego nie wiemy, i wspólnie opracujemy plan działania, uwzględniając nasze możliwości.


Smith wrócił z patrolu rozpoznawczego i zgryźliwie zauważył, że to nie Flota Kosmiczna jest potrzebna Wemblingowi, lecz Armia Kosmiczna i w dodatku cała. Yorish przekazał mu człowieka, którego skierował Wembling, a potem zostawił ich samych, spierających się o posterunki wart. Chciał wszystko zobaczyć na własne oczy.

Stał tak na pustym kawałku plaży przy granicy terenu stanowiącego bazę „Hilna” i spoglądał w morze, kiedy dogonił go komandor porucznik Macklie, oficer wywiadu.

— Miał pan rację, panie komandorze — rzekł Macklie — sytuacja jest bardzo dziwna. Te rajdy, o których mówił Wembling, to po prostu akcje tubylców, wykonywane w pojedynkę lub parami. Przekradają się na teren budowy, kładą na ziemi przed jakąś maszyną lub mocno czegoś chwytają i w ten sposób wstrzymują roboty do chwili, gdy ktoś ich stamtąd nie zabierze i nie wyrzuci z powrotem do lasu.

— Czy zraniono jakiegoś tubylca? — spytał Yorish.

— Nie, panie komandorze. Ludzie Wemblinga mówią, że on sam kategorycznie im tego zabronił. Dobrze wie, że złe traktowanie tubylców, jeśli nawet sądzi, iż na nie zasługują, wpakowałoby go w takie kłopoty, z jakimi by sobie nie poradził.

— Rozumuje prawidłowo.

— Tak jest. Tubylcy chyba też o tym wiedzą, gdyż najwyraźniej chcą, żeby ich zraniono. To bardzo denerwuje robotników; nigdy nie mają pewności, czy jakiś tubylec nie wyskoczy im nagle przed nosem. Obawiają się, że gdyby jednego zranili, pozostali ruszą na nich z zatrutą bronią. Podobno na tej planecie są jakieś paskudne trucizny. Jest też jakiś kolec, który może uśmiercić człowieka prawie natychmiast.

— Czy zraniono jakiegoś robotnika?

— Kilku porwano, zanim Wembling wpadł na pomysł, żeby pracowali w grupach. Tubylcy zwrócili ich całych i zdrowych. Wsadzili ich do olbrzymich tykw i spuścili po stoku na te budynki z prefabrykatów. Wszyscy byli śmiertelnie przerażeni, szczególnie ci wewnątrz tykw, ale nikomu nic się nie stało.

— Wygląda to na dziecinne kawały — zauważył Yorish.

— Tak jest. Z tego, co wiem o Wemblingu, jestem po stronie tubylców.

— Ja również. Niestety, mam rozkazy. Dobrze, że tubylcy mają poczucie humoru, a obawiam się, że będzie im ono bardzo potrzebne.

— Smith prosił mnie, bym przekazał panu, że będziemy musieli powołać specjalistów do służby wartowniczej, bo inaczej nie wystarczy nam ludzi.

— Przypuszczam, że nas wygwiżdżą.

— Nie, panie komandorze. Kilka godzin dziennie na tej plaży warte jest, by nawet cztery razy tyle czasu spędzić na warcie. Jeszcze trochę powęszę, panie komandorze.

Zasalutował i szybko się oddalił. Yorish szedł powoli plażą w stronę lądowiska. Kiedy mijał prefabrykowane domy mieszkalne i biura, zauważył śpieszącego doń gońca.

— Przepraszam, panie komandorze, ale pan Wembling chciałby skorzystać z siłowni pańskiego statku, żeby oświetlić większy obszar. Jeśli zaczeka pan chwilę, jego inżynier…

— Proszę mu powiedzieć, żeby wysłał swego inżyniera na „Hilna” — rzekł Yorish. — Będzie mógł to uzgodnić z moim inżynierem.

Kiedy znów znalazł się przy statku, zaakceptował przygotowany przez Smitha grafik wart, a potem poszedł obejrzeć środki bezpieczeństwa. Sprawdził każdy posterunek warty, widział elektryków zakładających nowe oświetlenie i podsłuchał, jak jego ludzie wykłócali się z robotnikami.

Smith miał pretensje do jakiegoś robotnika za to, że światła w sektorze R są na nic, bo pole obserwacji pokrywają wysokie krzaki. Chciał, żeby je wyciąć, ale majster zaprotestował, mówiąc, że nie ma ani maszyn, ani ludzi do wycinania krzaków. Oczywiście Smith mógłby równie dobrze sam to zorganizować. Ponieważ jednak narzędzia do wycinania krzaków nie wchodziły w skład standardowego wyposażenia krążowników bojowych Floty Kosmicznej, Yorish wiedział, czym to wszystko się skończy. Poszedł więc dalej. Przy północnej granicy terenu jeden z jego techników upierał się, że linię posterunków wart należy odsunąć od lasu.

— Będziecie oświetlali las — powtarzał ciągle. — A to da miliony cieni. Odsuńcie posterunki i tubylcy będą musieli wychodzić z lasu.

Yorish wysoko go ocenił, lecz odszedł, by technik sam doprowadził spór do zwycięskiego końca, co też się stało. Posterunki odsunięto.

W czasie obchodu, bez przerwy nękali Yorisha gońcy Wemblinga.

— Jeśli nie sprawi to panu zbyt wiele kłopotu, panie komandorze, pan Wembling chciałby prosić o przesunięcie waszego posterunku siedem-dwa o dziesięć metrów na północ, bo zainstalowane tam światło będzie wpadało przez okno do jego sypialni.

— Pan Wembling prosi o przyjęcie mrożonego tortu. A jeśli to nie będzie zbyt kłopotliwe, czy nie zechciałby pan postawić sześciu dodatkowych posterunków warty przy wejściu do zatoczki?

— Bardzo przepraszam, panie komandorze, ale pan Wembling pragnąłby spotkać się z pańskim oficerem dyżurnym o siedemnastej zero zero.

— Panie komandorze, pan Wembling prosi, żeby pan był łaskaw możliwie jak najszybciej…

— Cholera by wzięła tego Wemblinga! — wybuchnął Yorish.

O zmierzchu Smith zameldował, że zakończono przygotowania związane ze służbą wartowniczą i rozprowadzono pierwszy rzut.

— Sądzę, że jesteśmy w dobrej formie — rzekł. — W każdym razie nie ma się o co martwić, poza wytworami wyobraźni Wemblinga. Tubylcy nie mają żadnej broni.

— A kto panu tak powiedział? — zapytał Yorish. — Fakt, że jeszcze nie użyli żadnej broni, wcale nie musi oznaczać, że w ogóle jej nie mają. Nie są przecież głupcami. Mam kilkanaście meldunków, że obserwowali was, kiedy rozstawialiście warty. Jeśli są głupio ambitni, jeszcze tej nocy poddadzą je gruntownej próbie. Wiedzą, że połowa wartowników to nowicjusze, a mogą również wiedzieć, że załogom statków Floty Kosmicznej służba na lądzie jest obca. Niektórzy z naszych ludzi mogą na warcie umierać ze strachu, patrząc na pustkę między nimi a ciemnym lasem, a tubylcy mogą wiedzieć i o tym. Chcę, żeby oddziały, które teraz nie mają służby, zorganizowano w plutony i tak rozlokowano, aby w razie potrzeby wszędzie można było zapewnić posiłki. Czy rozmawiał pan z Mackliem?

Smith skinął głową.

— Czy powiedział panu — spytał Yorisha — że przez to wszystko tubylcy zaciągnęli Wemblinga do sądu?

— Nie!

— To fakt. Wytaczali mu jeden proces za drugim i na całe miesiące wstrzymywali mu roboty. Wembling wygrywał każdy z nich, ale do czasu wydania wyroku otrzymywał zakaz prowadzenia robót.

— Nic dziwnego, że jest w paskudnym nastroju.

— Ale to nie wszystko. Jak już sądy pozwoliły mu podjąć prace na nowo, to tubylcy zaczęli go nękać tymi głupimi kawałami, żeby opóźnić roboty. Denerwuje to robotników i ostatnio miał z tego powodu poważne kłopoty z zatrudnieniem.

— Czy pan wie, że Wembling utrzymuje, jakoby wszystko to robił dla dobra tubylców? Smith popatrzył nań zdziwiony.

— Wobec tego co my tutaj robimy? Choć właściwie to nie nasza sprawa zastanawiać się nad tym, po co tutaj jesteśmy.

— Bzdura — powiedział Yorish. — Jeśli wojskowy tego nie wie, cierpi na tym jego służba, gdy próbuje dojść do tego na własną rękę. W każdym razie nie ma w tym nic specjalnie tajnego, dlaczego tutaj jesteśmy. Wembling może rzucić tubylcom kilka okruchów, ale działa głównie dla siebie i kiedy traci czas, to również traci pieniądze. Kiedykolwiek natrafi pan na jakąś brudną politykę, gdziekolwiek pan na nią natrafi, zawsze będzie za nią stał ktoś, kto traci pieniądze, albo stara się je zarobić. Niech pan nigdy o tym nie zapomina.


Z zapadnięciem nocy na placu budowy zaległa cisza. Na lądowisku stał w owalu światła „Hiln”, a cały obszar był otoczony pasem światła tuż za linią posterunków wart. Budynki mieszkalne i biura również otaczał pas jasności, a cały teren omiatały reflektory, na krótko rozświetlając pierwsze fragmenty szkieletu głównego budynku przyszłego uzdrowiska. Pomimo rzęsistego oświetlenia Wembling nie odważył się kontynuować prac w nocy. W gmatwaninie poruszających się cieni trudniej byłoby uniknąć zranienia przeszkadzających w pracy tubylców, albo z kolei im byłoby łatwiej spowodować jakąś naprawdę poważną awarię.

Zaraz po zapadnięciu ciemności Yorish ponownie wybrał się na obchód. Wśród jego ludzi panowało mniejsze napięcie niż oczekiwał. Znudzona pewność siebie weteranów Wemblinga wydawała się wpływać na nich uspokajająco. Yorish wrócił na pokład „Hilna” i zabrał się do pisania raportu, a kiedy drugi rzut stanął na warcie, ponownie przeprowadził inspekcję. Już się pogodził z tym, że nie będzie spał tej nocy, ale jego ludzie byli w dobrym nastroju, a noc wydawała się tak spokojna, że postanowił przespać się trochę przed inspekcją trzeciego rzutu. Położył się i już spał głębokim snem, gdy powietrzem wstrząsnął jakiś wybuch.

Huk potężnej eksplozji jeszcze przetaczał się echem po odległych wzgórzach, kiedy Yorish był już przy trapie. Z kilku stron rozległo się ostre bzykanie: to zdenerwowani ludzie nie wytrzymali i użyli broni. Jakiś patrol operujący wewnątrz linii posterunków wart wykonał klasyczne „kryj się”, a ludzie wchodzący w skład warty rezerwowej zerwali się na równe nogi i nerwowo coś bełkotali. Z budynków mieszkalnych zaczęli wysypywać się robotnicy, pojazd Wemblinga ruszył chybotliwie w kierunku lądowiska, zaś zrezygnowany Yorish spokojnie czekał.

Nastąpił kolejny wybuch, a potem jeszcze jeden. Smith składał wstępny meldunek, kiedy nadjechał pojazd Wemblinga. Kłapiąc kapciami i powiewając połami szlafroka, ambasador wygramolił się z wehikułu i podbiegł do „Hilna”, a za nim jego nieodłączna straż przyboczna. Yorish zszedł po trapie, wychodząc mu na spotkanie. W dalszym ciągu słychać było echa eksplozji.

— Tubylcy używają materiałów wybuchowych! — wysapał Wembling.

— Wszystko na to wskazuje — zgodził się Yorish.

— Atakują nas!

— Nonsens! Żaden z wartowników niczego nie zauważył.

— Czy pamięta pan te trujące kolce, o których wspominałem? Może mają jakąś broń, z której strzelają do nas tymi kolcami?

— Gdyby cokolwiek wystrzelili, już dawno by tu doleciało — Yorish odparł oschle. — Tymczasem jeszcze nic tu nie ma.

Wembling stał przez chwilę w milczeniu; obaj wsłuchiwali się w grzmoty eksplozji. Dochodziły z otaczającego ich lasu, ale z bardzo dużego obszaru i z różnych odległości. Jeśli była w tym jakaś metoda, Yorish nie mógł jej ustalić.

— Chcę, żeby wzmocniono warty — rzekł Wembling.

— Byłoby to nierozsądne. Zostałbym bez rezerw.

— Zdaję się na pana i mam nadzieję, że zajmie się pan tym odpowiednio — oświadczył Wembling tonem wyroczni.

— Już to zrobiłem.

Ciągnąc za sobą swoją straż przyboczną, Wembling powlókł się w stronę pojazdu, wsiadł i odjechał. Kiedy Vo-rish rozmawiał z Wemblingiem, Smith popędził w ciemności nocy, więc dowódca „Hilna” wrócił do sterowni swego statku, by zaczekać tam na jego meldunek. Wybuchy trwały nadal.

W końcu Smith powrócił.

— Nikt nie widział nawet błysku — rzekł — co byłoby zrozumiałe ze względu na gęsty las, ale również nie można wyczuć żadnego zapachu, choć wiatr wieje w naszym kierunku. Myślę, że eksplozje dochodzą z daleka. Dotychczas nic takiego się nie zdarzyło, a ludzie Wemblinga nawet nie domyślają się, co to może być. Mówią, że na Langri jest pewien człowiek, który mógłby coś powiedzieć na ten temat — jakiś antropolog, niejaki Hort. Należał do personelu Wemblinga, ale ten go zwolnił, bo stanął w obronie tubylców. Mieszka sam w lesie w takiej chatce jak tubylcy. A co ciekawsze, jest zastępcą urzędnika sądowego.

Yorish zmarszczył brwi.

— Jakie ma kompetencje? — spytał.

— Nie wiem.

— Niech pan pójdzie do niego rano i włączy do naszego personelu — rzekł Vorish. — Ja nie mam nic przeciwko temu, że stoi po stronie tubylców. Najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił.

— Wolałbym iść teraz. Mógłbym się dowiedzieć, co oznaczają te wybuchy.

— Jak daleko jest ta chata?

— W odległości kilku kilometrów.

— Ilu ludzi wejdzie w skład patrolu?

— Trzy osoby plus ja, co wystarczy do niesienia światła i radiostacji.

Yorish w milczeniu wyobraził sobie niewielki patrol jego ludzi, posuwających się jak widma przez gęsty, przypuszczalnie wrogi las. Wydawało mu się dziwne, że Flota Kosmiczna miała zajmować się czymś takim w środku nocy, ale widywał rzeczy jeszcze dziwniejsze i znacznie bardziej niesamowite planety.

— Słyszałem coś o kolcach — rzekł Smith. — Są całkowicie niegroźne, jeśli chodzi się środkiem ścieżki. Ścieżki wydeptali tubylcy, a przecież nie przechodziliby tamtędy tak często, by mogły one powstać, gdyby to groziło jakimś niebezpieczeństwem. Poza tym są zbyt inteligentni, żeby zrobić zasadzkę na patrol ze statku, który z orbity mógłby spalić na popiół wszystkie ich wsie w ciągu jednego obrotu planety.

— Tego nie wiemy — powiedział Yorish. — Z drugiej strony, ponieważ jeszcze nikomu nie zrobili krzywdy, zaryzykowałbym twierdzenie, że najpierw zaatakują raczej Wemblinga niż nas. Ale zanim pan do czegokolwiek wystrzeli, musi pan mieć absolutną pewność, że nie ma innego wyjścia.

Smith zasalutował i szybko się oddalił. Yorish polecił technikowi, żeby przydzielił patrolowi Smitha specjalny kanał, a potem ruszył na obchód posterunków wart. Wprawdzie wybuchy trochę zaniepokoiły jego ludzi, jednak nie wywarły na nich większego wrażenia. Dolatywały go urywki jakiejś rozmowy.

— Cokolwiek tam wysadzają — mruknął jeden z jego ludzi — mają sporo tych środków wybuchowych.

— Tym draniom ani trochę nie można wierzyć — odezwała się na to jakaś zakuta pała Wemblinga. — Opowiem ci, jak kiedyś…

Jakiś oficer zaproponował, żeby przenieść wartowników z plaży na stanowiska w pobliżu lasu.

— Tubylcy tylko na to czekają — oschle skomentował to Yorish. — Szczególnie jeśli tymi wybuchami chcą zwrócić naszą uwagę na las, by zaatakować od strony morza.

Tymczasem technik dostroił się do radiostacji Smitha, a Yorish obserwował trójwymiarowy obraz patrolu posuwającego się ścieżką przez las i szperającego światłami w jego ciemnościach. Kilka wybuchów rozległo się niepokojąco blisko, ale kiedy Yorish zapytał o nie Smitha, ten zachichotał i odrzekł, że eksplozje miały miejsce o całe kilometry od ich pozycji.

W końcu patrol minął zakręt ścieżki i doszedł do niewielkiej polany, na której stała jakaś langryjska chata. Na jej progu zobaczyli brodatego mężczyznę, który spode łba patrzył na intruzów. Smith podszedł do niego.

— Czy pan Arie Hort? Jestem komandor porucznik Smith z Floty Kosmicznej. Co to za wybuchy?

— Nie mam pojęcia, a jeśli nawet, dlaczego miałbym panu to powiedzieć?

— Czy tubylcy mają materiały wybuchowe? — spytał Smith.

W tej samej chwili w niewielkiej odległości nastąpił potężny wybuch i zarówno Hort, jak i Smith odruchowo drgnęli.

— Jest pan głuchy, czy co? — spytał Hort. — Pewnie, że mają. Ale to nie pański interes. A może Wembling rości sobie prawa do władzy nad całym kontynentem?

— Wembling chowa się pod łóżkiem — rzekł Smith. — Nie mam zamiaru wtrącać się w sprawy tubylców. Po prostu jestem ciekaw, co mnie zbudziło.

Twarz Horta rozjaśnił uśmiech.

— A wie pan, że ja też? Chodźmy popatrzeć.

Ruszyli w las z Hortem na czele. Wybuchy rozlegały się w dalszym ciągu. Smith podążał tuż za Hortem.

— Czy jest pan pewien, że ci tubylcy nie są niebezpieczni? — spytał. Hort zatrzymał się i odwrócił.

— Proszę pana, od prawie trzech lat mieszkam tu albo blisko nich, albo z nimi. Prawie przez cały ten czas codziennie przebywałem wśród nich i nigdy nie zauważyłem, żeby się bili między sobą, czy choćby poważniej kłócili. Uważam, że są bardzo niebezpieczni, ale nie w tym znaczeniu, które pan ma na myśli.

Posuwali się dalej. Nagle drogę przecięła im rzeka, którą przebyli łodzią przypominającą prymitywny prom. Weszli na ścieżkę po drugiej stronie i ruszyli nią szybkim marszem. Po obu stronach idących przesuwał się monotonnie las. Noc pokryła szarością wszystkie barwy, a ogromne kwiaty na wielu drzewach dziwnie zwinęły swe delikatne płatki, jakby broniąc się przed ciemnością.

Również następną rzekę przebyli łodzią. Wybuchy oddalały się, lecz Yorish był coraz bardziej zaniepokojony, obserwując z bezpiecznego miejsca na „Hilnie”, jak jego ludzie wciąż posuwają się w głąb nieznanego lasu.

— Czy używali już kiedyś materiałów wybuchowych? — spytał Smith.

— Nie — odparł Hort. — Nie zauważyłem, żeby je mieli.

— To chyba potężne ładunki. Taki wybuch mógłby zamienić spory statek kosmiczny w kupę złomu.

Hort nic na to nie odpowiedział. Yorish zamierzał już zawrócić patrol, gdy wtem Hort ukląkł na ścieżce.

— Nie zbliżać się! — krzyknął. Smith ukląkł w pobliżu, żeby mu poświecić, a jeden z ludzi skierował w ich stronę kamerę. Yorish badawczo przyglądał się obrazowi nieokreślonej masy, nad którą pochylał się Hort, lecz nic mu nie przychodziło do głowy.

— Co to jest? — spytał Smith.

— Czy może pan tutaj poświecić? O, tak. Niech mnie szlag trafi, jeśli to nie wygląda jak…

Hort nagle zaczął się śmiać. Ludzie z patrolu otoczyli go ciasnym kołem i zdezorientowani zaczęli badawczo przyglądać się kupce masy leżącej na ścieżce, zaś Hort w tym czasie skręcał się ze śmiechu, waląc pięściami w ubitą ziemię przy przedziwnym akompaniamencie nieregularnych eksplozji.

W końcu Hort opanował się na tyle, że mógł mówić.

— To te tykwy — wysapał.

— To te tykwy — powtórzył Smith, którego ogarniała złość. — To mi nic nie mówi.

Śmiejąc się jeszcze, Hort z trudem wstał.

— Na Langri rosną ogromne tykwy — rzekł. — Są większe od chat i faktycznie tubylcy używają ich do wykonywania dachów swych domostw. Występują we wszystkich możliwych kształtach i rozmiarach, a używa się ich do wytwarzania różnych rzeczy, od mebli po naczynia kuchenne. Od mojego przybycia tutaj przez cały czas zastanawiało mnie, jak te cholerne tykwy się rozmnażają, a teraz już wiem: eksplodują i rozrzucają zarodniki.

— Czy chce pan przez to powiedzieć, że wszyscy obcy na tej planecie zostali obudzeni, a myśmy odbyli tę uroczą, nocną przechadzkę po lesie tylko dlatego, że jakieś rośliny zabawiają się rozmnażaniem? — z goryczą zapytał Smith.

Jakiś oficer wszedł do sterowni i wyprężył się na baczność.

— Przepraszam, panie komandorze, ale… Yorish uniósł rękę.

— Chwileczkę — powiedział. Smith podsycał swój gniew.

— Jak to się stało, że te tykwy nagle postanowiły mieć dzieci tego samego wieczoru, kiedy wylądowała flota?

— Zapewne tubylcy wiedzą, co robić, żeby wybuchały — rzekł Hort.

— Panie komandorze — zwrócił się oficer do Yorisha — jakiś tubylec…

Yorish znów podniósł rękę.

— Tubylcy wiedzą, co robić, żeby wybuchały — powiedział chłodno Smith. — A więc to tak sobie wyobrażają przyjacielskie powitanie?

— Albo może chcą w ten sposób odwrócić uwagę waszych wartowników?

— Jakiś tubylec prosi o widzenie z panem, panie komandorze — upierał się oficer. Yorish odwrócił się.

— Jakiś tubylec?

— Wcale bym się nie zdziwił — rzekł Hort — gdyby pański dowódca odbywał teraz niezmiernie ciekawą rozmowę z młodym tubylcem o imieniu Fornri.

— Czy on nazywa się Fornri? — cicho spytał Yorish.

— Tak jest, panie komandorze.

— Powiedziałem mu, że zginie, jeśli tam pójdzie — rzekł Hort. — Uprzedzałem, że z tymi nowymi światłami i posterunkami wartowników będzie to niemożliwe i że jutro mógłbym umówić go na spotkanie, lecz on twierdził, że sprawa jest zbyt ważna, by z nią czekać i że tak mu nakazuje Plan.

— Co za Plan? — spytał Smith.

— Plan, który stoi za wszystkim, co robią tubylcy. Miał pan przyjemność wysłuchać jego fragmentu. Yorish pochylił się i wyłączył projektor.

— Przypuszczam — powiedział — że warty i patrole obserwowały las, bo stamtąd dochodziły eksplozje, a tymczasem ten Fornri, przez nikogo nie zatrzymywany, przeszedł koło posterunku warty numer jeden.

— Właśnie — rzekł ponuro oficer. — Przekroczył granicę terenu, ominął trzy patrole i przeszedł trasą, która musiała być w polu widzenia przynajmniej połowy posterunków wart drugiej linii i nikt go nie zauważył. Wsadzę do paki co najmniej dwudziestu.

— Później się tym zajmę — powiedział Yorish. — No, tak… Wiemy już, co Wembling o tym myśli, a teraz byłoby sprawiedliwie wysłuchać drugiej strony i dowiedzieć się, co tubylcy mają do powiedzenia na ten temat. Jak pan myśli, czy Wembling zgodzi się dać nam tłumacza?

— Trudno mi powiedzieć, panie komandorze, ale do rozmowy z tym tubylcem nie będzie nam potrzebny. On zna galaktycki.

Yorish pokiwał głową.

— Oczywiście. Powinien. Ale wspaniałe zadanie nam przypadło — powiedział z przekąsem. — Wszystko jest absolutnie logiczne i całkowicie niewytłumaczalne. Wybuchają tykwy, ale tylko wówczas, gdy ktoś je o to poprosi. Terenu budowy pilnują potężne warty z udziałem Floty, wezwanej na pomoc bez wyraźnego powodu. Tubylcy mówią po galaktycku, a o ile mi wiadomo, nie jest to język ojczysty rdzennej ludności żadnej z planet we wszechświecie. Niech pan wprowadzi tego poliglotę.

Загрузка...