Cerne Obrien uczestniczył w kosmicznych wędrówkach od dwunastego roku życia, a gdy już wystarczająco dojadła mu rola członka załogi, zaoszczędził trochę pieniędzy i nabył zużyty statek badawczy z demobilu. Warunkiem sprzedaży — po cenie złomu — było pocięcie go na żyletki, ale Obrien załatwił sobie trochę zapasów i przekupiwszy dyspozytora, by nic nie widział, wystartował w Kosmos.
Był tylko prostym, choć dobrym, mechanikiem i nie miał żadnych uprawnień, by na pokładzie statku kosmicznego mógł dotknąć się czegokolwiek, począwszy od ogniw retro-nowych, ale często obserwował, jak się go prowadzi i sądził, że zna podstawy pilotażu. Nabytek Obriena miał przewrotny charakter, zupełnie jak jego pilot, ale kiedy ten użył swego przebogatego słownika przekleństw i kilkakrotnie kopnął w pulpit sterowniczy, wehikuł ustatkował się i zachowywał porządnie. Zupełnie inaczej rzecz się miała z naprowadzaniem go na właściwy kurs. Prawdopodobnie co zdolniejszy uczeń szkoły podstawowej wiedział więcej o astronawigacji niż Obrien, którego jedyną pomoc stanowił przestarzały „Podręcznik astronawigacji dla amatorów”. Przez dziewięćdziesiąt procent czasu spędzonego w Kosmosie nie wiedział, gdzie się znajduje, a przez pozostałe dziesięć miał o swej pozycji tylko mgliste pojęcie, co i tak było bez znaczenia.
Pragnął zobaczyć obszary leżące poza normalnymi szlakami kosmicznymi i ewentualnie na niewielką skalę prowadzić nielegalne prace poszukiwawcze, jednakże głównie zależało mu na tym, by być panem siebie i samemu o wszystkim decydować. Kiedy kończyły mu się zapasy, szukał jakiegoś małego, prywatnego kosmodromu, gdzie nie było żadnych przedstawicieli władzy, którzy być może zechcieliby zobaczyć jego nie istniejącą licencję pilota. Dobrzy mechanicy cieszyli się zawsze popytem, więc Obrien lądował niepostrzeżenie nocą, pracował, aż zarobił na uzupełnienie paliwa i zapasów, a potem wymykał się z powrotem w Kosmos, nie budząc niczyjego zainteresowania.
Niby to zajmował się poszukiwaniami, penetrując dziesiątki zapomnianych lub jeszcze nie odkrytych asteroidów, księżyców i niewielkich planet. Nie przyznałby się nawet przed samym sobą, że te jego poszukiwania były tylko pretekstem, pozwalającym mu podziwiać niezwykłe krajobrazy dziewiczych księżyców lub doznawać dreszczu emocji, gdy pędził na nagim, wirującym asteroidzie w nieskończonym ciągu roziskrzonych świtów i nagłych zachodów słońca.
Nikt by się bardziej od niego nie zdziwił, kiedy nieoczekiwanie stał się ogromnie bogaty. Nieomal przeoczył asteroid zbudowany z czystej platyny, ale znajdujące się tam złoża kryształów retronu spowodowały tak gwałtowną reakcję instrumentów na pokładzie statku, że w końcu zrozumiał co to oznacza. Wracał do cywilizacji z tym wielkim i niespodziewanym bogactwem, nie mając pojęcia, co z nim zrobi.
Na statku nie znalazł niczego, czym mógłby ekranować potężną radiację retronu z luku ładunkowego. Kiedy startował, nie znał swej pozycji w kosmosie, a źle funkcjonujące instrumenty pokładowe rychło pogłębiły jego dezorientację, on sam zaś bezskutecznie walczył o zachowanie resztek paliwa i podtrzymanie pracy zużytych silników. Ostatecznie wybrał planetę, która, jak sądził, dawała mu największe szansę przeżycia i na nią skierował swój statek. Była to rzeczywiście jego ostatnia szansa, gdyż niesprawny wskaźnik paliwa wprowadził go w błąd. Właśnie z powodu braku paliwa rozbił się przy próbie lądowania.
Mieszkańcy planety przyjęli go z otwartym sercem. Stał się bohaterem, kiedy swym laserowym pistoletem ustrzelił odrażającą, twardoskórą, latającą poczwarę, która nurkowała w morzu i żywcem wyszarpywała mięso z ciała kolufów. Mafy rozmnożyły się do tego stopnia, że poważnie zagrażały istnieniu głównego źródła pożywienia tubylców. Obrien wystrzelał wszystkie magazynki, uśmiercając mafy w locie i zabijając im poczwarki i młode w wysokich, niedostępnych lęgowiskach, co praktycznie doprowadziło do ich całkowitego wytępienia.
W poszukiwaniu bogactw naturalnych przemierzył następnie cały jedyny kontynent planety, znajdując wyłącznie nieliczne, ubogie złoża węgla i kilku metali. Każdy poważny poszukiwacz wzgardziłby nimi, ale odkryte przezeń pokłady dostarczyły dość surowca, by tubylcy jednym skokiem znaleźli się w epoce brązu, otrzymawszy metalowe ostrza, których tak bardzo potrzebowali do uzbrajania harpunów. Potem zainteresował się morzem i wyposażył łodzie myśliwskie w boczne pływaki, które zwiększały ich stateczność w czasie zaciekłych zmagań z kolufami.
Przestał myśleć o powrocie do cywilizacji. Był teraz Langrim — miał własną rodzinę, rozrastającą się wieś i nieprawdopodobny prestiż. Mógł zostać Starszym w stosunkowo młodym wieku, ale myśl, by on — obcy — rządził tymi ludźmi, była mu wstrętna. Odmowa jeszcze zwiększyła szacunek tubylców. Był szczęśliwy.
Miał również zmartwienia. Bogactwa naturalne planety były tak mizerne, że nikogo nie mogły skusić perspektywą intensywnej eksploatacji. Sama planeta była tak niegościnna dla człowieka, że bez kolufów i rozmaitych odmian tykwy tubylcy nie mogliby przeżyć. Tylko nielicznych spośród potrzebnych im przedmiotów codziennego użytku nie dało się wykonać w całości lub choćby częściowo z tykwy, ale mięso uzyskane z połowów kolufa, ledwie im wystarczało do życia. Na szczęście nie istniał żaden galaktyczny popyt na tykwy. Niestety, planeta miała inne potencjalne bogactwo, które czyniło ją bezcenną.
Była przepiękna. Jej plaże pokrywał miękki piasek, woda w morzu była ciepła, a klimat zachwycający. Byłaby wspaniałym miejscem do spędzania urlopów, olbrzymim ośrodkiem wypoczynkowym, gdyż to, co tak bardzo utrudniało życie tubylcom, na zasadzie paradoksu stałoby się magnesem dla turystów.
Człowiek był istotą obcą w tym świecie; tubylcy musieli być potomkami członków jakiejś zaginionej ekspedycji kosmicznej lub zapomnianej grupy kolonizatorów, która zabłądziła tu setki lat temu. Poza mięsem kolufa — i to po długotrwałej obróbce — oraz kilkoma gatunkami korzeni i jagód, fauna i flora tej planety była śmiertelnie trująca dla człowieka. Na szczęście człowiek był równie trujący dla tamtejszych zwierząt. O ile nie utonął, mógł całkowicie bezpiecznie pływać w morzu, gdyż nawet najbardziej żarłoczny potwór nie odważyłby się go zaatakować. Połknięcie kropli ludzkiej krwi czy kawałka ciała człowieka oznaczało dlań niechybną chorobę lub śmierć, a w tym okrutnym świecie pierwsze szybko pociągało za sobą drugie.
Człowiek drogo płacił za swoje bezpieczeństwo, ponieważ tak niewiele rzeczy mógł spożywać, nie narażając swego zdrowia czy życia. Jadalne korzenie ucierano na ledwie znośną mąkę. Kilka odmian gorzkich owoców i liści doskonale nadawało się do przyprawienia mięsa kolufa, a pewna niewielka, mięsista jagoda była wprawdzie bez smaku, ale zawierała sok, który po sfermentowaniu dawał znakomity napój. I to było wszystko.
Ale gdy człowiek będzie sprowadzał tu żywność, unikał trujących cierni i pokrzyw i zabezpieczy się przed tymi formami miejscowych bakterii, na które jest podatny, a dobrze zorganizowane uzdrowisko przedsięweźmie konieczne środki ostrożności, świat ten stanie się wczasowiskiem Kosmosu. Będzie rajem dla mieszkańców niezliczonego mnóstwa pustynnych, jałowych, pozbawionych powietrza czy wody planet, które swymi bogactwami naturalnymi przyciągały ogromne rzesze ludzi. Ci, którzy będą mogli na jakiś czas opuścić swe hermetyczne miasta, podziemne labirynty czy też zasypywane piaskiem osiedla i spędzić tu kilka dni, oddychając bogatą w tlen atmosferą, z nowymi siłami powrócą do surowych warunków życia.
Na plażach staną luksusowe hotele. Małe hoteliki, pensjonaty, wille do wynajęcia pokryją wzgórza, gdzie obecnie wspaniałe lasy pysznią się drzewami o bujnym, wielobarwnym listowiu. Milionerzy będą zajadle licytować się w walce o najlepsze działki pod budowę swych rezydencji na plażach. Brzegi morza zapełnią się urlopowiczami. Zorganizuje się wycieczkowe rejsy statkami, pasażerowie spacerowych łodzi podwodnych będą poznawali fantastycznie bogate i dotychczas im nie znane formy podmorskiego życia, a przy zatłoczonych nabrzeżach zacumują łodzie myśliwskie do wynajęcia, bo chociaż te odrażające potwory morskie są niejadalne, ich łowienie stanie się niezwykłą atrakcją. Dzięki cudownemu klimatowi interes kwitłby nieprzerwanie bez względu na porę roku. A byłby to interes przynoszący wielomiliardowe zyski.
Wszystko to oczywiście doprowadzi do zepchnięcia na margines i wyniszczenia tubylców. Choć oficjalnie istniały prawa, które miały ich chronić, a także działał imponujący Urząd Kolonialny dbający o przestrzeganie tych praw, jednak Obrien zbyt dobrze wiedział, jak funkcjonuje tego rodzaju biurokratyczna machina rządowa. Tacy drobni wolni strzelcy, jak on sam, którzy próbowali szybko trochę się wzbogacić, otrzymali surowe mandaty i wyroki więzienia. Natomiast przedsiębiorstwa dysponujące dużymi pieniędzmi, występowały o zezwolenia, a kiedy zrazu nie udawało im się ich uzyskać, znajdowały luki w przepisach lub też płaciły odpowiednie łapówki. Następnie ciągnęły łupieżcze zyski w majestacie prawa, które miało chronić tubylców.
Turystyka morska i masowo uprawiane sporty wodne spowodują ucieczkę kolufów na coraz to dalsze żerowiska i jeśli tubylcom nie uda się tam dotrzeć albo dokonać radykalnych zmian w sposobie odżywiania się oraz dostosować swej struktury społecznej i zwyczajów do nowej sytuacji, będą umierali z głodu. Obrien szczerze wątpił, by choć jedna z tych zmian doszła do skutku. A za sto czy dwieście lat, uczeni, których zawsze martwią dawne tragedie, będą wylewać łzy nad ich losem: „Rozwinęli wspaniałą cywilizację. Niektóre jej aspekty miały charakter oryginalny, a nawet unikatowy. Naprawdę wielka szkoda, że uległa zagładzie. Powinno być jakieś prawo, żeby to chronić”.
Przybywała młodzież ze wszystkich wiosek. Błyskając wiosłami i śpiewając wesołe piosenki, nadciągały łodziami wzdłuż wybrzeża dziesięcioosobowe grupy opalonych w słońcu na brąz ślicznych dziewcząt i przystojnych chłopców, a wszyscy umieli zarówno łowić kolufy, jak i tkać, gdyż w społeczeństwie tym każdy bez względu na płeć wykonywał pracę, która mu najbardziej odpowiadała.
Byli w wieku beztroskiego szczęścia, w wieku zwanym przez tubylców Porą Radości, ponieważ wtedy to wolno im było zajmować się śpiewem i tańcami, zalotami, lub też — jeśli tego właśnie pragnęli — nie robieniem w ogóle nic, póki nie podjęli obowiązków dorosłego życia. Chociaż z namaszczeniem wciągali swe łodzie na plażę przylądka i z należytym szacunkiem zbliżali się do czcigodnego Langriego, Obrien dobrze wiedział, że samym mówieniem o grożącej im zgubie nie będzie mu łatwo odwrócić ich myśli od przyjemności dnia dzisiejszego.
Jego pytania zaskoczyły ich. Borykali się z obcymi im pojęciami. Dawali z. siebie wszystko, by powtórzyć dźwięki nie do wymówienia. Poddawali się męczącym próbom siły i wytrwałości, sprawności pamięci i zdolności pojmowania. Obrien niezmordowanie sprawdzał wszystkich po kolei, by w końcu wybrać pięćdziesiąt osób.
W lesie położonym na uboczu, z dala od atrakcji plaży, morza i wsi, nakazał zbudować niewielką osadę. Wprowadził się tam ze swymi pięćdziesięcioma uczniami i pracował / nimi od rana do wieczora, często do późnej nocy, zaś pozostali tubylcy lojalnie znosili żywność, przygotowywaną kolejno przez poszczególne wioski. Fornri był zawsze w pogotowiu, by w razie potrzeby służyć pomocą, a Dalia cierpliwie czekała z zimnymi napojami i wilgotnym liściem, którym ocierała czoło Obriena, kiedy ten był zmęczony, zaś cały lud obserwował wszystko i czekał. Ból w brzuchu to ustępował, to wracał. Jeśli tylko mógł, Obrien nie zwracał nań uwagi, ale gdy stawał się nieznośny, zwalniał swych uczniów, póki nie poczuł się lepiej.
Jego własna regularna edukacja w szkole skończyła się, gdy podrósł na tyle, żeby umknąć wychowawcy klasy, ale nigdy nie przestał się uczyć i podczas kosmicznej włóczęgi liznął wszystkiego po trochu w różnych dziedzinach wiedzy. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak niewiele tego było i że mógł coś znać nawet całkiem dobrze, ale nie miał pojęcia, jak to wytłumaczyć innym.
O nauczaniu nie wiedział absolutnie nic.
Stał na skraju leśnej polany. Za plecami miał zaimprowizowaną tablicę — rozciągniętą między dwoma drzewami matę z łyka, pokrytą warstwą wilgotnej, wygładzonej gliny. Zaostrzonym patykiem napisał na niej cyfry od jednego do dziesięciu, a pod nimi starannie wyskrobał to, co jego zdaniem było początkiem arytmetyki:
1+1=2
1+1+1=3
Jego pięćdziesięciu uczniów siedziało przed nim na ziemi, w różnym stopniu zdradzając brak uwagi lub zakłopotanie. Zza otaczających polanę drzew podglądały ich dzieci, a dzieci były wszędobylskie, zaś ich ciekawość — nienasycona. Po drugiej stronie polany, za plecami siedzących uczniów, leżała osada.
— Jeden oznacza jakąś pojedynczą rzecz — oznajmił Obrien. — Jeden dom, jeden harpun, jednego koluia, jedną łódź. Jeden i jeden to dwa — dwa domy, dwa harpuny, dwa koluly.
— Banu!
W pierwszym rzędzie poruszył się jakiś młodzieniec, a jego twarz wyrażała rosnące zmieszanie, w miarę jak Obrien mówił dalej.
— Jeśli masz harpun i ja ci dam harpun, ile będziesz miał harpunów?
— Po co chcesz mi dać harpun, kiedy już jeden mam? — wypalił Banu.
Cała grupa zawrzała od coraz gorętszych dyskusji i komentarzy. Obrien po bohatersku opanował zniecierpliwienie.
— Banu, łowisz kolufy, a twój kolega daje ci swój harpun do potrzymania, żeby mógł założyć przynętę. Ile masz harpunów?
— Jeden — odparł z przekonaniem Banu.
— Ej, tam z tyłu, uważać! — krzyknął Obrien i ponownie zwrócił się do Banu — Banu, ty masz dwa harpuny. Jeden i jeden to dwa.
— Ale jeden z nich jest mojego kolegi — zaprotestował Banu — ja mam tylko jeden. Zawsze miałem jeden. Po co mi dwa?
Obrien wziął głęboki oddech i spróbował jeszcze raz.
— Spójrz na swoje palce. U każdej dłoni masz jeden, i jeden, i jeden i jeden, i jeden. Pięć. Pięć palców u każdej dłoni. Gdyby koluf odgryzł ci jeden palec, ile by ci zostało? — podniósł dłoń z rozcapierzonymi palcami. Następnie zgiął jeden. — Cztery. Pięć odjąć jeden jest cztery. Licz!
Cała klasa patrzyła na rozcapierzone palce. Banu schwycił się za palec i wyginał go w przód i w tył.
— Nie mogę go odjąć — oświadczył w końcu — w dalszym ciągu mam pięć.
— Psiakrew! Nie rozumiesz!? Pięć czegokolwiek odjąć jeden daje cztery. Masz pięć kolufów, jednego zjadasz, zostają ci cztery.
Jakiś uczeń siedzący na skraju polany wstał i z oczami utkwionymi w tablicę ruszył w jej kierunku jak w transie. Obrien wyszedł mu naprzeciw.
— O co chodzi, Larno?
— A co jest po dziesięciu? — spytał Larno.
Obrien pokazał mu, pisząc liczby od jedenastu do dwudziestu i powtarzając je na głos.
— Ach tak! — wykrzyknął Larno. — A dalej? Obrien cierpliwie wypisywał liczby, głośno je powtarzając. Reszta uczniów straciła zainteresowanie. Słychać było coraz głośniejsze rozmowy, jakaś dziewczyna pisnęła, kilka osób grało w coś małą tykwą. Widząc rosnące zainteresowanie Larny, Obrien nie zwracał uwagi na zamieszanie i kolejnymi liczbami wypełniał tablicę.
— Ach tak! — zawołał Larno.- A po dziewięćdziesięciu dziewięciu?
— Sto, sto jeden, sto dwa, sto…
— A po stu dziewięćdziesięciu dziewięciu?
— Dwieście.
— A po dwustu dziewięćdziesięciu dziewięciu jest trzysta? — spytał Larno. — Ach tak! I czterysta? I pięćset? Ach tak! A jeśli jeden i jeden daje dwa, to dwanaście i dwanaście jest dwadzieścia cztery, a sto i sto to dwieście. Ach tak! A jeśli pięć odjąć jeden jest cztery, to pięćset odjąć sto jest czterysta. I jeżeli każde z nas ma dziesięć palców, to dwoje ma dwadzieścia palców, a my tu wszyscy mamy pięćset palców, nie licząc oczywiście pana, Fornriego i Dalii. Ach tak!
Obrien odwrócił się i odszedł z ponurą miną.
— Ach tak… — mruknął pod nosem. — Jak taki głupi mechanik jak ja ma nauczyć arytmetyki pięćdziesięciu uczniów, z których jeden jest geniuszem matematycznym, a reszta to tumany?
Teraz uczył języka. Z tym było dużo lepiej. Dzięki jakiejś niezwykłej tradycji ten niezbyt liczny lud żyjący w odosobnieniu był właściwie dwujęzyczny — mowa tubylców nie przypominała żadnego z języków, z którymi kiedykolwiek zetknął się Obrien, ale posługiwali się również mową uroczystą, która była zniekształconą odmianą języka powszechnie używanego w galaktyce. Obrien wyrósł w atmosferze tego języka, zwanego wszędzie galaktyckim, a człowiek nie umiejący uczyć własnej mowy byłby durniem. Uczył więc jej od chwili przybycia na tę planetę i dzięki niemu wielu starszych tubylców całkiem nieźle opanowało galaktycki, przekazując go następnie rodzinie lub całej wsi. Wszyscy ci młodzi ludzie zatem znali już ten język lub coś bardzo doń zbliżonego i z łatwością nauczyli się posługiwać nim w mowie w stopniu, który Obrien uważał za wystarczający.
Uczył również przedmiotów ścisłych, a rzadko który kosmonauta, posiadający tylko praktyczną znajomość podstawowych zasad, dożywa chwili, gdy musi dzielić się własną niewiedzą z innymi. Lecz Obrien wykładał również przedmioty, o których miał jeszcze bardziej mgliste pojęcie, na przykład ekonomię, socjologię i zarządzanie. Uczył politologii, przeszukując najgłębsze zakamarki pamięci, by wykorzystać wszystko, co mu tam pozostało i miało choć luźny związek z konstytucjami, konwencjami i umowami oraz z socjalizmem, komunizmem, faszyzmem, teokracją, władzą oligarchii, technokracją i ich najróżnorodniejszymi formami.
Uczył dyscypliny wojskowej, zasad wojny partyzanckiej i procedury kolonizacyjnej. Zbierał swych uczniów pod gwiazdami i uczył ich historii ludów galaktyki. Spodziewał się, że ci młodzi tubylcy będą z otwartymi ustami słuchali jego opisów straszliwych wojen kosmicznych, fantastycznych stworzeń, dalekich światów i słońc liczniejszych od liści na drzewach w lesie, ale okazało się, że w nocy są jeszcze mniej skoncentrowani niż za dnia.
— Czy widzicie tam te dwie jasne gwiazdy i jedną ciemniejszą? — spytał, pokazując harpunem. — Wycelujcie harpun między te gwiazdy, a gdyby mógł polecieć jak te statki kosmiczne, o których wam opowiadałem, dotarłby w końcu do słońca Soi, którego nie można stąd dojrzeć bez silnego teleskopu. Jak mówi historia czy legenda, albo czyjaś fantastyczna plotka, z tego układu pochodzą wszyscy nasi przodkowie. Owe jasne gwiazdy nazywają się Tarta i Rologne i dawno temu ich planety prowadziły ze sobą wojnę, a po obu stronach walczyło tak wiele statków kosmicznych, że ich liczby nie moglibyście objąć umysłem.
Przerwał i jednym gniewnym spojrzeniem na krótko uciszył szepty.
— Były tam tysiące statków, ale tak bardzo oddalonych od siebie, że nawet nie znacie liczby, która mogłaby określić odległość między nimi, bo Kosmos jest tak ogromny. Statki te strzelały do siebie ognistymi pociskami, które topiły jak wosk metal twardszy od grotów waszych harpunów, a ich załogi płonęły jak patyki w ognisku. W każdej bitwie kilku statkom udawało się przedrzeć do macierzystej planety wroga i pociskami z ognia paliły wsie większe od tego całego lasu wraz z domami wyższymi od najwyższych drzew, ze wszystkimi żyjącymi w nich ludźmi. Teraz nikt tam nie mieszka. Tam…
Odwrócił się i wskazał harpunem w innym kierunku.
— Tam jest świat zwany Waterno. W jego morzach żyje stwór, przy którym wasze kolufy wyglądają jak zabawki. Jest sto razy większy i mógłby od razu połknąć całą waszą łódź.
Kiedy przerwał, usłyszał jakiś szept.
— Ktoś powinien powiedzieć Starszemu. Langri poważnie zachorował na głowę.
Było to prawdopodobnie nieuchronne — jego grupa zaczęła się rozpadać. Każdego ranka uważnie rozglądał się po twarzach uczniów, by stwierdzić, ilu jeszcze brakowało, a potem z determinacją walczył dalej.
Uczył, ile mógł, improwizując, kiedy musiał, co często się zdarzało. Podczas gdy wykładał, Larno stał na skraju polany i zajmował się zadaniami matematycznymi, rozwiązując je na swej własnej tablicy. Z niezbyt pewną pomocą „Podręcznika astronawigacji dla amatorów” Obrien przygotowywał zadanie, po czym Larno z zapałem wypełniał tablicę symbolami matematycznymi ku zdumieniu tych, którym chciało się na to patrzeć. W końcu Larno przerywał Obrienowi:
— Skończyłem zadanie. Mogę prosić o następne? Obrien sięgał po „Podręcznik”.
— Dobrze. Szybkość twego statku, którego pozycja jest taka jak poprzednio, wynosi pięćdziesiąt tysięcy jednostek. Oblicz ilość paliwa potrzebnego na dotarcie do planety X i wejście na orbitę wokół niej.
— Tak, tak! A to zadanie? Czy dobrze rozwiązałem?
— Skąd, u diabła, mam wiedzieć? — mruczał Obrien pod nosem, wracając do przerwanego wykładu.
Kiedy tylko złapał Banu na drzemce, co często się zdarzało, brutalnie ją przerywał.
— Banu! Jak się nazywają ci adwokaci?
— Klarouse, Hraanl, Picrawley, McLindorffer i Webluston, miasto Schwalofro, planeta S chwała, Sektor 9138.
Obrien gorąco dziękował losowi nawet za tak skromne dowody łaski: miał matematycznego geniusza, rozwiązującego zadania, których nie rozumiał, oraz geniusza o doskonałej pamięci, który zapamiętywał wszystko podczas snu, co dobrze się składało, bo właśnie najczęściej spał. Banu zdawał się nigdy niczego nie zapominać, chociaż tak mało rozumiał z tego, co zapamiętał, że przekopywanie jego pamięci w poszukiwaniu potrzebnej informacji było zajęciem bardzo uciążliwym i zniechęcającym.
Resztę uczniów stanowili po prostu zwykli kretyni.
— Adwokaci… — zaczął Obrien i nagle zgiął się wpół, chwytając się za brzuch. Pośpieszyli doń Fornri i Dalia, ale powstrzymał ich ruchem ręki, wyprostował się, otarł pot z twarzy i mówił dalej.
— Przyjdzie dzień, że adwokaci będą wam bardziej potrzebni niż powietrze do oddychania, a ta firma prawnicza nie bała się wystąpić w mojej sprawie przeciwko rządowi pewnego świata.
Nie będzie też bała się wystąpić w waszym imieniu przeciwko całej Federacji Galaktycznej, ale gdy umrę, możecie mieć trudności z odnalezieniem tej firmy. To było tak dawno i nazwiska mogły się już zmienić. Adwokaci kosztują, czego nie rozumiecie, ale może zrozumiecie to. Spójrzcie!
Rozwinął kawałek sukna i pokazał garść wspaniałych kryształów.
— Dobrze się przypatrzcie — powiedział, a uczniowie gapili się z rozdziawionymi ustami. — To są kryształy retronu. Umożliwiają podróże międzygwiezdne, są wystarczająco rzadkie i wartościowe, by można je było zamienić na kredytki w każdym ośrodku finansowym galaktyki.
W tylnych rzędach powstało jakieś zamieszanie, wiec przerwał, aż w akompaniamencie gwałtownych szeptów i pojedynczych pisków zapanował spokój. Niektórzy chłopcy wciąż zaczepiali dziewczęta, które przeważnie były tym zachwycone, a kilka par wręcz nie przerywało wzajemnych zalotów w czasie zajęć. Obrien nie całkiem zapomniał, że sam był kiedyś młody.
— Kredytki to pieniądze — kontynuował — a adwokaci żądają mnóstwa pieniędzy. We wraku mojego statku jest dość kryształów, żeby można było opłacać ich usługi przez dłuższy czas. Kryształy trzeba zakopać w bezpiecznym miejscu — najlepiej w tej głębokiej jaskini pod wzgórzem o dwóch szczytach. Wrak statku będzie pierwszą rzeczą, którą przeszukają ludzie z nieba, gdy się zjawią, a jeśli kryształy nie będą dostatecznie głęboko zakopane, wykryją je specjalnymi instrumentami.
— Mówiłem o rządach — ciągnął Obrien. — Ludzie z innych światów nie rozumieją takiego systemu jak wasz, gdzie przywódcy po prostu stają się i nie są ani wybieram, ani mianowani, a więc będziecie musieli…
Powrócił przeszywający ból. Tym razem Obrien zwolnił uczniów i pozwolił Fornriemu i Dalii, by ułożyli go w hamaku. Leżał z zamkniętymi oczami; twarz pokrywał mu pot. Trzymając się rękami za brzuch, powiedział cicho:
— Jeszcze tyle do zrobienia, a tak mało czasu. Prawo, rządy, ekonomia i administracja kolonialna, i cała reszta, a ja jestem tylko głupim mechanikiem i umieram.
Nagle otworzył oczy i raptownie usiadł.
— Dziś znów pięć osób odeszło. Co z nimi?
Fornri i Dalia z zażenowaniem wymienili ukradkowe spojrzenia.
— Może potrzebowali ich we wsi — powiedział przepraszająco Fornri. — Połowy…
— Połowy! Czymże jest pusty żołądek w porównaniu z niewolą lub śmiercią? Czyż nie rozumieją, że nie będzie żadnych połowów, jeśli nie będą mieli Planu?
— Nie rozumieją tego, co chcesz, żeby zrobili — rzekł Fornri. — Może jakbyś powiedział im o tym Planie…
— Jeszcze nie są gotowi. Powinienem był zacząć wcześniej.
Opadł na hamak i zamknął oczy. Słyszał, jak Dalia szepnęła:
— A może Starszy by pomógł?
— On robi co może — odpowiedział Fornri — ale trudno mu kazać im tu siedzieć, skoro uważają, że są potrzebni gdzie indziej. Jutro będzie jeszcze gorzej. Obrien poczuł powracający ból.
Pewnego dnia na zajęciach było tylko piętnastu uczniów, a następnego zaledwie dwunastu. Ból powracał coraz częściej, ale Obrien, gdy tylko mógł, nie zwracał nań uwagi i uparcie kontynuował naukę.
— Musicie zrozumieć ustrój Federacji. Istnieją planety niepodległe, które są jego członkami, planety niepodległe, nie wchodzące w jego skład, oraz planety zależne, będące faktycznie własnością tych pierwszych.
Nudził ich; większość wydawała się spać. Znał prawdę — część prawdy; był po prostu marnym nauczycielem, ale nic lepszego nie mógł wymyślić, by osiągnąć swój cel, a czas uciekał.
— Musicie zacząć jako niezrzeszony świat niepodległy, i uzyskać członkostwo w Federacji, bo w przeciwnym razie, jak mi Bóg miły, skończycie jako czyjaś własność. Nie wiem, jakie warunki muszą spełniać nowi członkowie i dlatego będą wam potrzebni adwokaci. Banu?
Monotonnym głosem Banu wyrecytował nazwiska i adres.
— Wiem, że będziecie musieli umieć pisać i czytać — mówił dalej Obrien. — Wszyscy. Cała ludność, nawet dzieci powyżej pewnego wieku. Dobrze, że znacie już galaktycki, ale nie wystarczy mówić. Jeśli nie będziecie umieli pisać i czytać, nigdy nie dowiecie się, co się dzieje w galaktyce i nie będziecie mogli dbać o własne interesy. W każdym razie ten warunek przyjęcia do Federacji przewiduje, by chyba dziewięćdziesiąt pięć procent ludności umiało pisać i czytać. Po południu zaczniemy lekcje czytania, a kiedy już nauczycie się, będziecie uczyli innych, codziennie, przy każdej okazji. Wszyscy muszą się uczyć.
— Musicie również coś wiedzieć o biurokracji. Istnieje w każdym rządzie. Im większy rząd, tym większa biurokracja. Rząd daje, a biurokracja zabiera, być może nawet nieświadomie. Jeśli nie będziecie wiedzieli, jak z-nią walczyć, ukradnie wam wasz świat spod nóg. Istnieje wprawdzie Urząd Kolonialny, który ma nadzorować administrację zależnych planet, ale w rzeczywistości…
I znów atak bezlitosnego bólu. Schwycił się za brzuch.
— Na co to wszystko? — załkał.
Fornri i Dalia podskoczyli do niego.
— Czy któryś z nich wróci? — jęknął zesztywniały z bólu Obrien.
— Wszyscy mówią, że może jutro — powiedział Fornri.
— Jutro mogę już nie żyć. Wszyscy możemy już nie żyć.
Odtrącił rękę Fornriego, chwiejnym krokiem podszedł do pnia leżącego na skraju polany i usiadł.
— Zbyt długo czekałem, a teraz nie ma już czasu. Nie potrafię was przekonać o grożącym niebezpieczeństwie. Żaden uczeń już nie spał, niektórzy wstali.
— Ta planeta jest uboga — powiedział Obrien — ale ma coś, co jest bezcenne. Jest rajem. Jej ocean i plaże są cudowne. Klimat jest cudowny. Wszystko tu jest piękne.
Z trudem wstał, chwiejąc się na nogach. Fornri chciał go podtrzymać, by nie upadł, ale Obrien odzyskał równowagę i odsunął się.
— Jeśli komuś przyjdzie do głowy założyć na tej planecie ośrodek wypoczynkowy — mówił z przejmującą powagą — jesteście zgubieni. Człowiek ten będzie waszym wrogiem i musicie z nim walczyć na śmierć i życie. Jeśli pozwolicie mu zbudować choć jeden dom wypoczynkowy, powstaną ich dziesiątki lub setki, zanim ktokolwiek zdąży się zorientować. Będziecie musieli przenieść wasze wioski w głąb lasu i jeśli nawet pozwolą wam korzystać z morza, nie będzie mowy o połowach. Uzdrowiska spowodują ucieczkę kolufów i będziecie umierać z głodu. A ja nie umiem was o tym przekonać…
Zmoczył się i usiadł na pniu. Uczniowie stali bez ruchu.
— Z kim ja mam tu pracować — powiedział zrezygnowanym głosem. — Banu, który wszystko pamięta, ale nigdy niczego nie rozumie. Fornri, mój praprawnuk, który wolałby raczej łowić w tym czasie kolufy, ale jest lojalny, i który rozumie, lecz rzadko pamięta. Fornri połykał łzy.
— A Dalia — Obrien z trudem wstał i chwiejąc się objął ją czule, ona zaś płakała z twarzą ukrytą w jego ramionach — jest tutaj nie po to, żeby się uczyć, lecz by uważać, abym się nie rozchorował, a ja jestem bardziej chory niż wam się wydaje.
Odwrócił się.
— A reszta, wszyscy lojalnie zostaniecie tu ze mną, póki nie znajdziecie wymówki, by odejść. To wszystko, co mam i niech mnie szlag trafi, jeśli nie zrobię wszystkiego, co mogę, żeby mi się z wami udało. Chodźcie tu, wszyscy.
Usiadł na pniu, a uczniowie otoczyli go kołem. Skinął na Fornriego, który podał mu podniszczony dziennik pokładowy rozbitego statku kosmicznego. Przez wszystkie lata Obrien używał go czasem jako notatnika. Teraz jego pieczołowicie opracowywana treść była jedyną nadzieją tej planety na przetrwanie.
— Daję wam Plan — powiedział — choć nie jesteście jeszcze dostatecznie przygotowani. Jest długi i skomplikowany, i większość z was go nie zrozumie. Mogę tylko mieć nadzieję, że kiedy będzie wam potrzebny, sami dojdziecie do sedna tego, o czym mówiłem. Jeżeli nie możecie uważać, przynajmniej nie pozwólcie spać Banu. Ktoś musi tego wysłuchać i wszystko zapamiętać. Przedstawię wam Plan z najdrobniejszymi szczegółami, które tylko przyjdą mi do głowy. A potem jeszcze raz i jeszcze, póki będę mógł mówić, będę mówił o Planie. I wtedy będę mógł przysiąc przed Bogiem — przed moim Bogiem i waszym — że zrobiłem wszystko, co mogłem.