Oficer służby medycznej „Hilna” nie zgodził się wystąpić w roli specjalisty żywieniowca, jednak nie uznał za bezsensowne przypuszczenia Arica Horta, że prawdopodobnie tubylcy nie mogą przyswajać innego pokarmu poza mięsem kolufa, którym odżywiali się przez całe pokolenia.
— Łatwo to sprawdzić — rzekł. — Wystarczy im dawać racje żywnościowe floty i patrzeć, co się dzieje.
Hort przeprowadził taki eksperyment i absolutnie nic się nie stało. Yorish z ulgą wykreślił tę sprawę z listy swych zmartwień.
Mijały dni i tygodnie, a Yorish sumiennie zacieśniał pas ochronny wokół terenu budowy; jego ludzie coraz lepiej poznawali taktykę tubylców przy próbach przekradania się na budowę i liczba przestojów w pracy spadła prawie do zera. Wembling był zadowolony, a wznoszone konstrukcje coraz bardziej przypominały swym kształtem wspaniałą makietę z jego biura projektowego.
Yorish widywał Arica Horta tylko wówczas, gdy potrzebował od niego informacji. Jedynymi tubylcami, jakich oglądał, byli schwytani na terenie budowy. Grzecznie odmawiał przyjęcia zaproszeń zarówno na święta ludowe, jak i na spotkania towarzyskie Wemblinga. Panująca w wioskach tubylców atmosfera oczekiwania zbliżającej się tragedii oraz ich ślepa wiara w jakiś nieskuteczny Plan martwiły Yorisha. Łatwo mógł z tego powodu stać się zbyt życzliwy w stosunku do nich. Wembling natomiast, jeśli tylko chciał, był czarujący z tym swoim zaraźliwym entuzjazmem, ale zbyt częste przebywanie w jego towarzystwie mogło z łatwością odstręczyć Yorisha, nastawiając go przychylniej do strony przeciwnej.
Widział się w roli obiektywnego sędziego i gdyby jego stosunki z którąś ze stron stały się bardziej zażyłe, ucierpiałaby na tym jego neutralność. Głęboko przeżywał fakt, że coraz bardziej był przekonany o słuszności planów Wemblinga: uzdrowisko będzie naprawdę wspaniałym nabytkiem dla planety i jej mieszkańców. Obawy Horta i tubylców były niewątpliwie niemądrym panikarstwem, które bez żalu puszczą w niepamięć z chwilą, gdy pożytki z uzdrowiska staną się rzeczywistością.
Jeśli zaś idzie o skandalicznie pogwałcony traktat, mógł jedynie zawzięcie walczyć o sprawiedliwość, o przywrócenie tubylcom pełni praw do kierowania własnym losem.
Wyglądało na to, że nie ma wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji.
Ponieważ tubylcy nie chcieli wyrazić zgody na coś, co może przynieść im wiele korzyści, należało ich do tego zmusić, jak zmusza się dziecko do połknięcia lekarstwa, które jest mu potrzebne. Z drugiej strony, Arie Hort, jako antropolog, kategorycznie twierdził, że tego rodzaju bezsensowne, dobre uczynki już niejednokrotnie doprowadziły do zagłady całej ludności planet, których nazwy może w każdej chwili podać.
Jeśli nawet działalność Wemblinga w jakiś sposób przeszkadzała tubylcom, Yorishowi nie udało się tego ustalić. Codziennie wypływała flotylla łowców kolufów, a zaproszenia do udziału w ludowych świętach i ucztach napływały z regularnością zegara. Nie podzielał przekonania Horta, że uzdrowisko stanowi zagrożenie dla egzystencji tubylców. Lecz pozostawała jeszcze sprawa traktatu i czegoś, co się nazywa honor — honor Federacji i Floty Kosmicznej. Chociaż uzdrowisko miało przynieść pożytek tubylcom, Yorish doskonale wiedział, że znacznie bardziej skorzysta na nim Wembling. Należało przywrócić moc prawną traktatowi i wówczas Wembling będzie musiał zrobić to, co powinien uczynić na samym początku, a mianowicie przekonywać tubylców o czekających ich ogromnych korzyściach i budować uzdrowisko za ich zgodą. Może dadzą mu dziesięć procent, a w takim przypadku byłoby rzeczą interesującą spytać go, czy w dalszym ciągu uważa ten udział za tak przyzwoity, jak wówczas, gdy sam proponował go tubylcom.
Zgodnie z przewidywaniami Horta, sztab zignorował raport w sprawie traktatu. Kiedy grzecznie zapytał, jakie kroki poczyniono w tej sprawie, otrzymał ze sztabu równie uprzejmą odpowiedź, która wskazywała na próbę tuszowania: „Mamy stosowne kompetencje i odpowiadamy za załatwienie tej sprawy”.
Wtedy zjawił się u niego Hort i mówił krótko, a po jego odejściu Yorish ponownie miał zmartwienie ze sprawą, którą uważał za załatwioną. Mianowicie, biorący udział w teście żywnościowym tubylcy, oszukiwali. Zjadali tylko niewielką część otrzymanych racji żywnościowych floty, a naprawdę żywili się, jak dawniej. Zatem test był farsą.
— Twierdzą, że byli głodni i musieli tak zrobić — powiedział skwaszony Hort. — To powinno dać nam coś do myślenia. Mam nadzieję, że da, bo niczego więcej się nie dowiemy.
Jeśli Hortowi uda się znaleźć ochotników, którzy będą przynajmniej sprawiali wrażenie, że rozumieją test, mpżna by spróbować jeszcze raz. Jednak Hort żywił pewne obawy co do powodzenia tej próby. Tubylec przyzwyczajony do mięsa kolufa musiałby być prawdziwym męczennikiem, żeby dobrowolnie przestrzegać diety opartej na racjach Floty Kosmicznej, nawet przez krótki czas.
Kiedy Yorish jeszcze rozmyślał nad sprawą testu żywnościowego, przyszedł Wembling z prośbą o zwiększenie strzeżonego obszaru wokół terenu budowy. Pragnął rozszerzyć budowę. Chciał również rozpocząć prace na nowym placu budowy, położonym nad brzegiem morza w znacznej odległości od obecnego.
Yorish bezceremonialnie odmówił. Miał zbyt mało ludzi nawet do pilnowania terenu, którego strzegł dotychczas. Ponadto zaczynał się o nich martwić. Przebywali przecież na tej rajskiej planecie wystarczająco długo. Specjaliści, którzy nie wykorzystują swych umiejętności, przestają być specjalistami. Nadszedł czas, by „Hiln” z powrotem znalazł się w Kosmosie, gdzie było jego właściwe miejsce.
Talitha Warr zaprosiła go na kolację w ośrodku zdrowia. Yorish uznał, że jest to teren neutralny i poszedł tam. Jedzenie, którym go poczęstowała, było wprost przysmakiem nie do opisania.
— To koluf — wyjaśniła. — Stanowi główny składnik pożywienia tubylców. Wyobraża pan sobie kuchnię opartą na czymś takim!? Ale niech pan nigdy nie prosi o pokazanie żywego kolufa, bo może pan stracić apetyt na jego mięso na dłuższy czas.
Następnego dnia Yorish posłał po Arica Horta, którego spytał o możliwość zdobycia mięsa kolufa na kilka obiadów dla Floty.
Hort popatrzył na niego z przerażeniem.
— Przecież tyle razy już panu mówiłem, że nawet tubylcom go nie wystarcza. Czyżby pan mi nie wierzył?
— Jakoś sobie nie pokojarzyłem — przyznał się Yorish. — Wiem, że to główny składnik ich pokarmu. Już o tym mówiliśmy, ale panna Warr podała kolufa na kolację, a…
— Szpital ma priorytet, ale dostarczana tam żywność przeznaczona jest dla chorych. Ponieważ Talitha zawsze dostaje wszystko, o co by nie poprosiła, nie wierzy, że panuje niedobór kolufa.
— Rozumiem.
— Nie, pan tego nie rozumie. A ja wiem, że tubylcom nie wystarcza jedzenia. Połowy kolufa zmalały co najmniej o jedną czwartą. Oni po prostu umierają z głodu, ale tak wolno, że trudno to zauważyć. Jeśli połowy będą w dalszym ciągu spadały, co na pewno się stanie, zaczną umierać szybciej. Musimy znaleźć jakieś uzupełnienie ich diety. Chciałbym przeprowadzić jeszcze jedno doświadczenie.
— Jakie?
— Ponieważ część pańskich ludzi mieszka przy ambasadzie, czy nie można by sprowadzić kilkorga miejscowych dzieci na „Hilna” na jakiś czas? Będą tam jadły wyłącznie to, czym karmi się we flocie i nie uda im się nas oszukać, bo zatrzymamy je na statku. W ten sposób może czegoś się dowiemy.
— Może — zgodził się Yorish. — Niech pan ustali, czy tubylcy nie mają nic przeciwko temu, a spróbuję poprosić mój personel medyczny o zgodę na prowadzenie przedszkola przez kilka dni.
Zgodę wyraził jedynie personel medyczny „Hilna”. Tubylcy nie widzieli potrzeby przeprowadzenia takiego eksperymentu. Mieli swój Plan. Hort obiecał, że w dalszym ciągu będzie próbował ich przekonać.
Na początku była sprawa pogwałcenia traktatu, później raport, który sztab trzyma w szufladzie, a teraz niepodległa planeta Langri upadła tak nisko, że tubylcy nie mogli nawet poufnie naradzać się ze swymi adwokatami. Wembling bowiem przechwytywał całą korespondencję wysyłaną w eter przez ich stację łączności i zapoznawał się z jej treścią. Nie chcieli korzystać z możliwości wysłania listu za pośrednictwem jego statku dostawczego, gdyż obawiali się, że go również przeczyta.
Komandor porucznik Smith omówił tę sprawę z Forn-rim, a potem przyszedł z nią do Yorisha.
— Tubylcy oczywiście mają prawo do poufnej korespondencji ze swymi adwokatami — rzekł Yorish — ale ponieważ sztab utrzymuje, że żaden problem Langri nie istnieje, okazalibyśmy brak rozsądku, angażując się w oficjalne próby rozwiązania nieistniejącego problemu.
— A co by pan powiedział o próbach nieoficjalnych? Wyślę tym adwokatom telegram z prośbą o reprezentowanie moich interesów w jakiejś tam sprawie, tak na wszelki wypadek, gdyby się ktoś pytał — zaproponował Smith. — A jeśli idzie o ich listy do tubylców, mogliby je wysyłać w podwójnych kopertach, zewnętrzną adresując do mnie. Słowo honoru, że wewnętrzną przekażę tubylcom nietkniętą.
— Świetny pomysł — rzekł Yorish. — W regulaminie Floty nie ma przepisu, który zabrania pośredniczenia w korespondencji wysyłanej przez znajomych.
— Szkoda, że ci w sztabie odłożyli pański raport do szuflady. Sądziłem, że jakoś zareagują i albo publicznie narobią hałasu, albo po cichu każą się panu zamknąć.
— Zareagują — z uporem zapewnił Yorish. — Wembling był tu dziś rano i zabrał mnie na objazd obszaru, który chce włączyć do terenu budowy. Wie pan, co on chce tam urządzić? Pola golfowe! Po południu spotkam się w tej sprawie z Fornrim. I jeszcze jedno. Jestem pewien, że postarają się zareagować na mój raport.
Kiedy Yorish szedł główną aleją wioski tubylców, kordialnie wymieniając pozdrowienia z tubylcami, których mijał, na jednej z bocznych ulic zauważył siedzącą nieopodal Talithę Warr, a obok niej jakieś okutane w koce dziecko. Zajmowała się nim z pełną powagi troskliwością.
Skręcił w jej stronę i usiadł obok.
— I cóż my tu mamy? — spytał, badawczo przyglądając się poważnej twarzyczce dziecka.
— To coś nowego — odrzekła. — Zapadła na to pewna liczba dzieci, a my nie umiemy powiedzieć, co to jest.
— Mam nadzieję, że nic poważnego.
— Nie wiadomo. Nie przestają chorować, a my nie mamy odpowiednich warunków do walki z epidemią. Zajęte są wszystkie łóżka w ośrodku.
— Czy tylko dzieci na to chorują?
Skinęła głową.
— Małe dzieci. Tubylcy są niezwykle zdrowym ludem, ale na tej planecie występują jakieś bardzo dziwne choroby.
Yorish pożegnał się i poszedł dalej główną aleją.
Z samotnej chaty za wsią wyszedł mu na spotkanie Fornri. Dotknęli się dłońmi i Yorish rozłożył jakąś dużą mapę na stole z tykwy.
— Czy Arie powiedział panu, o czym chciałem porozmawiać? — spytał.
— Tak.
— To jest mapa placu budowy Wemblinga i pobliskich terenów. On chce przesunąć granice budowy w głąb lasu, wykarczować drzewa i urządzić tam pole golfowe. Czy wie pan, co to golf?
— Airk mi wytłumaczył — odparł Fornri.
— Jeśli pan nie rozumie, o co idzie w tej grze, proszę się tym nie przejmować. Niektórzy gracze również tego nie rozumieją. Ten nowy obszar znacznie wydłuży granice terenów Wemblinga i ja już mu powiedziałem, że mam za mało ludzi. Sądzę, że będzie musiał użyć do jego pilnowania swoich robotników.
— Chyba zwrócimy się do naszych adwokatów, żeby wytoczyli proces o to pole golfowe — rzekł Fornri. — Uprawnienia Wemblinga mówią o wykorzystywaniu naturalnych zasobów planety. Czy pola golfowe są zasobami naturalnymi?
— Nie wiem — powiedział Yorish. — Na takie pytania radują się serca prawników. Niech im pan to koniecznie podsunie. Właśnie w tej sprawie chciałem zobaczyć się z panem. W tym lesie jest opuszczona wioska — pokazał na mapie. — O, tutaj. Czy to Wembling usunął stamtąd pańskich ludzi?
— Nie.
— Bardzo żałuję — rzekł Yorish, smutno się uśmiechając. — Gdyby zmusił ich do opuszczenia domów, mógłbym coś z tym zrobić. Dlaczego ta wieś leży samotnie w głębi lasu, podczas gdy pozostałe położone są nad brzegiem morza?
— To wieś naszego nauczyciela i nikt już w niej nie mieszka.
— Nauczyciela? — jak echo powtórzył machinalnie Yorish. — W jakim znaczeniu nauczyciela?
— W każdym — odparł Fornri z uśmiechem.
— Pan mnie zaciekawia.
Yorish bez pytania usiadł na krześle z tykwy.
— Proszę mi szczerze powiedzieć, czy wioska ta ma dla was jakieś szczególne znaczenie?
— Bardzo szczególne.
— Nauczyciel? Guru? Mędrzec? Prorok? Mówi pan, że szczególne znaczenie.
— Tak. Wyjątkowe.
— A wioska o wyjątkowym znaczeniu, szczególnie gdy nauczyciel jest równocześnie przywódcą religijnym, może stać się świętym miejscem — podsunął pomysł Yorish. — Czy można powiedzieć, że zostawiliście ją w niezmienionym stanie dla upamiętnienia waszego nauczyciela?
— Tak. To prawda.
— I od czasu jego odejścia nikomu nie wolno tam wchodzić, żeby nie sprofanować tego miejsca. To mi się podoba! To może być ten haczyk, którego szukałem.
Szeroko uśmiechnął się do Fornriego.
— Myślę że załatwię wam trochę czasu na realizację tego Planu. Sadzę również, że będą musieli odkurzyć mój raport.
Wracając z wioski, Yorish spotkał Arica Horta i obaj ruszyli w kierunku łodzi Yorisha.
— Czy widział pan chore dzieci? — spytał Hort.
— Opowiadała mi o nich panna Warr. Dochodzę do wniosku, że na tej planecie występuje kilka dość dziwnych chorób.
— Nie byłoby żadnych chorób, gdyby głód nie osłabił dzieci! — wypalił ze złością Hort. — Cała ludność jest osłabiona z głodu, ale dzieci są najbardziej podatne na choroby. Ani ona, ani ten jej beznadziejny doktor nic tu nie poradzą.
— Dopóki nie ma dowodów…
— Nie wystarczy panu, że połowy kolufów spadły o jedną czwartą!?
— Czy tubylcy zgodzili się na pański eksperyment?
— Jutro zaczynamy.
— Dziwne, że na tak żyznej planecie ktoś może być głodny — powiedział w zadumie Yorish, patrząc na okazały las.
— Nie wie pan, że to, co jedzą ludzie, nie chce tutaj rosnąć?
— Nie. Nic o tym nie słyszałem.
— Kiedy wylądowaliśmy tu po raz pierwszy, na moją prośbę Wembling sprowadził wszelkiego rodzaju nasiona — rzekł Hort. — Uzyskałem z nich tylko kilka mutantów o wątpliwej wartości odżywczej.
— Tak więc, tubylcy skazani są na jedzenie mięsa kolufów, co byłoby cudowne, gdyby go wystarczało.
— Otóż to. Zabawy i sporty wodne uprawiane przez pracowników budowy i personel floty, docierające przez wodę odgłosy budowy i pracujących maszyn oraz zanieczyszczenie morza wskutek odprowadzania ścieków i zrzucania odpadów przy brzegu — wszystko to i może jeszcze coś powoduje ucieczkę kolufów na głębokie wody, gdzie tubylcy nie mogą ich złowić. Sytuacja ta znacznie się pogorszy i może nigdy nie ulec poprawie, gdyż po otwarciu uzdrowiska turyści doprowadzą do całkowitego spustoszenia łowisk. Tak, tak, tubylcy głodują, a dzieci pierwsze objawiają skutki głodu.
— Dziwne — rzekł Yorish. — Należałoby się spodziewać, że ośrodek zdrowia powinien niezwłocznie wykryć coś takiego i odpowiednio zareagować.
— Ten ośrodek zdrowia może co najwyżej zapewnić tubylcom śmierć z głodu w higienicznych warunkach — powiedział Hort z goryczą.
Po powrocie Yorish udał się do Wemblinga.
— Jeszcze w sprawie tego pola golfowego — rzekł. — Co pan zamierza zrobić z tą wioską tubylców?
— Rozwalę ją — odparł Wembling. — Jest opuszczona i prawdopodobnie nikt w niej nie mieszka od lat.
— Obejrzyjmy ją sobie — zaproponował Yorish.
Wembling chętnie się zgodził. Przypuszczalnie miał nadzieję przekonać Yorisha, żeby ten przesunął linię posterunków. Jego dobrze pilnowane maszyny wgryzały się już głęboko w las. Wembling poprowadził bokiem, wokół nich, a potem ścieżką biegnącą do wioski. Zobaczyli owalną polanę z grupą tubylczych chat w głębi.
— Widzi pan? To tylko opuszczona wioska — rzekł Wembling i zaczął myszkować po chatach.
Rozglądając się dokoła, Yorish zauważył bardzo dziwną rzecz: rozciągnięty między dwoma drzewami kawałek wykonanej przez tubylców tkaniny z warstwą wygładzonej gliny, pokrytej zaschniętymi w niej symbolami matematycznymi.
— Cóż to, u licha? — wykrzyknął.
Wembling wynurzył się z wnętrza jakiejś chaty.
— Od lat nikt tu nie mieszka — zawołał do Yorisha. — Tak czy inaczej nie mogę jej tu zostawić, bo stoi akurat na ósemce.
Yorish wpatrywał się w symbole matematyczne.
— Toż to zadanie z astronawigacji! Więc to jest wioska nauczyciela! Ale do czego mogła być potrzebna tubylcom matematyka na tym poziomie?
Odwrócił się i odszedł, kręcąc głową.
Dołączył do Wemblinga, kiedy ten wychodził z innej chaty po przeszukaniu jej wnętrza.
— Przykro mi — rzekł Yorish — ale nie wolno panu tknąć tu niczego bez pozwolenia tubylców.
Wembling dał mu żartem lekkiego kuksańca w żebra.
— Niech pan się nie wygłupia. Nie wstrzyma pan chyba całej mojej budowy z powodu tych kilku chat z trawy. Niech tubylcy wytoczą mi proces. Sąd nie wstrzyma mi prac; przyzna im jedynie równowartość tych chat, która nie przekroczy półtorej kredytki, ale proces będzie kosztował ich pięćdziesiąt tysięcy. Im szybciej wydadzą wszystkie swoje pieniądze, tym wcześniej przestaną mnie nękać.
— Mota nie jest wyłącznie do pańskiej dyspozycji — powiedział Yorish ostrym tonem. — Moje rozkazy dotyczą przede wszystkim ochrony tubylców i ich mienia, tak samo, jak mam obowiązek chronić pana i pańską własność. Może sąd nie wstrzyma panu prac, ale zrobię to ja.
Odszedł zamaszystym krokiem, zostawiwszy Wemblinga, który patrzył za nim pełnym wściekłości wzrokiem.
— Ale on myśli, że blefuje — powiedział później Smithowi. — Widzę, że skierował maszyny w stronę wioski. Niektórzy ludzie nie mogą powstrzymać się przed sprawdzaniem blefu, nawet jeśli wiedzą, że może ich to drogo kosztować.
— Czy pan zdaje sobie sprawę, że nadstawia pan karku? — spytał Smith.
— Komandor floty, który nie nadstawia karku, jest nic nie wart.
Kiedy maszyny przedarły się na polanę, na której stała wioska, ludzie Yorisha już czekali. On sam stał ze Smithem na wzniesieniu w pobliżu lądowiska i obserwował Wemblinga, który kaczym chodem podszedł do robotników, gestykulował przez chwilę i cofnął się. Jedna z maszyn ruszyła do przodu i rozniosła najbliższą chatę. Yorish dał swym ludziom sygnał do akcji. Uzbrojony oddział Floty zszedł ze wzniesienia z bronią gotową do strzału i zajął wioskę. Maszyny zatrzymały się ze zgrzytem, a kiedy Yorish i Smith zaczęli się zbliżać, Wembling wybiegł im naprzeciw jak burza.
— Czy otrzymał pan pozwolenie tubylców? — spytał Yorish.
Wiele wysiłku kosztowało Wemblinga opanowanie wściekłości.
— Mam uprawnienia! To nie pański interes, jak z nich korzystam!
— A ja uważam, że mój — rzekł Yorish. — Mamy iść z tym do sądu? Może przysądzi panu równowartość tych chat.
Następnie zwrócił się do Smitha.
— Umieścić tych ludzi w areszcie ochronnym i wstrzymać wszystkie prace na terenie budowy. Zbezczeszczono święte miejsce i musimy zastosować wszelkie środki ostrożności, żeby zapobiec buntowi tubylców.
Wrócił do swej kwatery na pokładzie „Hilna” i zabrał się do pisania raportu. Po jakimś czasie nadszedł roześmiany Smith.
— No, skończone — rzekł. — Wembling siedzi w areszcie domowym, budowa jest zamknięta, a cały jego personel i wszyscy robotnicy mają bezterminowy urlop. Robotnicy są zachwyceni, a Wemblinga ciska apopleksja. Jest pan pewien, że właśnie tego pan chciał?
— Tak, tego właśnie chciałem. Istnieje jakaś zmowa o szerokim zasięgu, której celem jest ukrywanie tutejszych szwindli Wemblinga. Znam tylko jedną osobę, która dzięki swym wpływom, może narobić tyle hałasu, by zmusić sztab do działania.
— Kogo?
— Wemblinga. Pan i ja musimy używać drogi służbowej, on zaś może kierować swe skargi przez radio wszędzie, pełnym głosem. I zrobi to, jeśli będzie dostatecznie wściekły.
— On już jest dostatecznie wściekły. Wysyła depesze jak wariat. Miałem właśnie zamiar zaproponować, żeby zamknąć stację łączności.
Yorish przecząco pokręcił głową.
— Chcę, by każdą jego depeszę przekazywano jak najszybciej. Zanim ci w sztabie zrozumieją, jak ważny jest mój raport, posypią się na nich jego skargi ze wszystkich stron. Chciałbym ich widzieć, jak tym razem odkładają sprawę Langri do szuflady!
Już od trzech tygodni na budowie Wemblinga panowała martwa cisza, kiedy Yorish ponownie odwiedził wioskę tubylców. Talitha Warr zajęła pewną dużą chatę na szpital dla dzieci i zobaczył ją tam przy pracy, lecz ona była zbyt zaabsorbowana swymi małymi pacjentami, by go zauważyć.
Zastanawiał się, czy Hort powiedział jej o rzeczowym raporcie personelu medycznego „Hilna”: dzieci badane z inicjatywy Horta były rzeczywiście niedożywione i to wszystkie, a z tego, co dotychczas ustalono, za pomocą racji żywnościowych Floty nie udało się poprawić ich stanu. Eksperyment jeszcze trwał, ale prowadzący go personel mógł już fachowo potwierdzić teorię Horta: tubylcy są całkowicie przystosowani do odżywiania się mięsem kolu-fów i tylko bardzo podobny pokarm może stanowić uzupełnienie ich normalnej diety. Obecnie próbowano ustalić, co by mogło być takim uzupełnieniem.
W zagajniku na szczycie, przy końcu alei, w fotelach z tykwy siedzieli Fornri i Arie Hort, cicho ze sobą rozmawiając. Przywitali się z Yorishem i poprosili o przyniesienie jeszcze jednego fotela i tykw z napojami. Kilku starszych tubylców rozmawiało ze sobą, leżąc nieopodal w hamakach, które łagodnie kołysała morska bryza. Yorish zauważył, że dłuższe okresy pełnego zadumy milczenia przerywały ich niespieszne rozmowy i pomyślał sobie o mądrości tubylców, którą okazali, składając cały ciężar kierowania wszystkimi sprawami na barki Fornriego, a nie Starszego. Rozmawiającym w hamakach starcom nie udałoby się przeciwstawić zagrożeniu ze strony Wemblinga.
— Czy to prawda, że pańska pomoc dla nas może panu zaszkodzić? — spytał Fornri z przejęciem.
— Grozi mi się wszelkiego rodzaju surowymi konsekwencjami — odparł Yorish. — Wembling już to zrobił nie dalej, jak dziś rano. Najgorsze, co może się wydarzyć, to odwołanie mnie i surowa reprymenda. Wszystkie inne poważniejsze konsekwencje wymagać będą wyciągnięcia całego tego bałaganu na światło dzienne, a jest to ostatnia rzecz, jakiej życzyliby sobie przyjaciele Wemblinga.
— Pan komandor jest optymistą — rzekł Arie Hort. — Zapewnił wam czas na realizacje tego cennego Planu i może zapłacić za to swoją karierą we Flocie. Ma tu przylecieć jakiś admirał i pierwszą rzeczą, jaką zrobi po wylądowaniu, będzie uwolnienie Wemblinga i jego ludzi oraz aresztowanie pana Vonsha.
— Ten admirał jest akurat moim starym znajomym — powiedział Yorish z uśmiechem. — Jeśli mnie zaaresztuje, zrobi to z sympatii do mnie.
Hort z oburzeniem machnął ręką.
— Jeśli Wembling ma cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie, a jestem pewien, że ma, przyniosą mu głowę komandora na tacy. Byłbym znacznie lepszej myśli, gdybyście jakoś wykorzystali ten czas, który dla was wywalczył komandor. Jeśli wasz Plan zakłada powstrzymywanie Wemblinga i przeszkadzanie mu, by go zmusić do wyjazdu, to mogę wam powiedzieć, że on tego nie zrobi.
Opuszczając wioskę, Hort i Yorish spotkali Talithę Warr, siedzącą na skraju plaży. Przygnębiona patrzyła na morze.
— Nie mogę tego pojąć — rzekła. — Z każdym dniem lista chorych robi się coraz dłuższa.
W czasie rozmowy z Fornri m Hort był w paskudnym nastroju i teraz wściekle naskoczył na Talithę.
— Nie pojmuje pani!? Chce pani przez to powiedzieć, że dalej pani nie rozumie, co się dzieje!? Czy pani jest ślepa!?
— Co… co pan ma na myśli?
— Cała ludność jest w początkowym stadium wycieńczenia z głodu a pani nie może zrozumieć, dlaczego lista chorych robi się coraz dłuższa. Czy pani wie, ile ta wieś złapała wczoraj kolulow? Tylko dwa i to bardzo małe. Normalnie trzeba od szesnastu do dwudziestu kolufów, żeby wyżywić wieś tej wielkości. Proszę spróbować jeść zaledwie jedną ósmą tego, co zjada pani normalnie, a zobaczymy, jaka pani będzie silna.
Chciała spojrzeć mu w oczy, lecz się nie odważyła. Przez pełną napięcia chwilę, z pozornym zainteresowaniem przyglądała się rowkom, które żłobiła stopą w mokrym piasku. Potem wstała i odeszła w stronę wsi.
— Dokąd pani idzie? — zawołał za nią Hort.
Nie odpowiedziała. Yorish i Hort popatrzyli na siebie i ruszyli za nią. Szła w kierunku dużej chaty, której używała jako szpitala. Obaj mężczyźni czekali na dworze, podczas gdy ona chodziła od jednego dziecka do drugiego. Kiedy wyszła, jej twarz była zupełnie biała.
— Naprawdę byłam ślepa — szepnęła.
— Czy ostatnio przyglądała się pani starcom? — zapytał Hort. — Łowcy kolufów muszą mieć siłę, ponieważ polowanie wymaga znacznego wysiłku i gdy łowcy osłabną, ludzie natychmiast zaczną umierać z głodu. Łowcy więc jedzą pierwsi, a ludzie starsi, których udział w połowach jest najmniejszy, na końcu. Leżą w hamakach i wyglądają śmierci. Czy nie zauważyła pani, że ogień śmierci pali się w każdej wsi prawie co noc?
— Byłam ślepa — szepnęła jeszcze raz. — Ale dlaczego nie poznał się na tym doktor Fenell?
— W żadnej cywilizacji nie występuje niedożywienie. Prawdopodobnie jeszcze się z nim nie zetknął.
— Wuj będzie musiał sprowadzić żywność dla tubylców.
— Za późno — rzekł Hort. — Należało o tym pomyśleć przed rozpoczęciem budowy. Lekarz komandora Yorisha próbuje karmić miejscowe dzieci racjami żywnościowymi Floty. Nie udało mu się jednak znaleźć takiego jedzenia, które mogłoby je pożywić. Ludzie przyzwyczajeni do spożywania wyłącznie mięsa kolufa nie przyswajają innego pokarmu.
Talitha ukryła twarz w dłoniach.
— To moja wina. Ja podsunęłam wujowi pomysł z uzdrowiskiem. Ja go do tego namówiłam.
— Może tak, a może nie — rzekł Hort posępnie — ale nie sądzę, by komukolwiek udało się go namówić, żeby z tego zrezygnował.
Admirała Milforda Corninga, który przyleciał na pokładzie „Maldaro”, krążownika dowództwa, przywitała kompania honorowa Yorisha. Admirał — stetryczały i zrzędzący oficerek, którego za plecami nazywano starą babą — zatrzymał się na szczycie trapu, by przyjąć honory wojskowe od Yorisha, a potem pomaszerował w dół i ich dłonie się zetknęły.
— Miło mi cię widzieć, Jim — rzekł.
— Dobrze pan wygląda, admirale — odpowiedział Vorish i obaj przeszli przed frontem kompanii honorowej.
— Na dziś wystarczy mi tych honorów — odezwał się Corning, kiedy zakończyli przegląd. — Teraz chodźmy gdzieś porozmawiać.
— Do twojej kwatery czy mojej? — spytał Yorish. Admirał wciągnął w nozdrza zapach morza.
— Byłem w Kosmosie przez pół roku, Jim. Chodźmy popatrzeć sobie na plażę.
Wyszli poza linię posterunków i usiedli na kamieniach tam, gdzie fale łagodnie obmywały brzeg morza u ich stóp. Stamtąd nie było widać zniszczeń spowodowanych pracami budowlanymi; najbliższy wartownik stał w odległości pięćdziesięciu metrów.
— Ładnie tutaj — zauważył Corning, ponownie wciągając w nozdrza zapach morza. — Twoim ludziom najwyraźniej tu się podoba. Ty też całkiem nieźle wyglądasz.
Przerwał.
— Jim, powiedz mi po prostu, co się tutaj dzieje.
— Nie sądzę, żeby w sztabie pokazali ci moje raporty — rzekł Yorish — i dlatego kazałem zrobić dla ciebie ich odpisy.
Wręczył je Corningowi, odszedł kilka kroków po plaży, zatrzymał się i patrzył na fale, podczas gdy admirał naprędce przeglądał raporty.
— No, dobrze — rzekł w końcu Corning. — Przejrzałem je na tyle, żeby się zorientować. Przeczytam je dokładnie wieczorem. Jaka była oficjalna reakcja?
— Żadna.
— To znaczy, oficjalnie złożyłeś te raporty, a sztab w ogóle nie zareagował?
— Nawet nie potwierdzili przyjęcia żadnego raportu. Kiedy spytałem, co zamierzają z tym zrobić, sztab po prostu mnie zbył.
Corning gwizdnął bezgłośnie.
— Całkowicie się z tobą zgadzam. To jakaś paskudna sprawa i pewnie w końcu polecą czyjeś głowy, ale to ciebie nie obchodzi. Twoim obowiązkiem jest meldować o sytuacji, co zrobiłeś. Siadaj tu.
Yorish usadowił się na pobliskim kamieniu.
— A teraz, co to za bzdura z tymi chatami tubylców?
— Zgodnie z rozkazami, jakie otrzymałem, jestem tu bezstronnym arbitrem — rzekł Yorish. — Mam tu utrzymywać spokój, to znaczy chronić Wemblinga przed jakimikolwiek ekscesami ze strony tubylców, ale również zabezpieczać tubylców przed naruszaniem ich prawa własności, świętych miejsc, obyczajów i tak dalej. Paragraf siódmy.
— Czytałem.
— Sprowadza się to do tego, że, jak sądzę, jeśli zapewni się właściwe traktowanie tubylców, nie trzeba będzie chronić obywateli Federacji i ich majątku. Te kilka chat tubylcy nazywają Wioską Nauczyciela i miejsce to ma dla nich jakieś religijne znaczenie.
— Aha! Więc to jest według ciebie to święte miejsce. Domyślam się, że Wembling wepchnął się tam i zaczął wszystko rozwalać.
— Otóż to.
— A ty go zawczasu uprzedzałeś, że musi mieć pozwolenie tubylców, lecz on wziął to za żart. Twoje postępowanie było nie tylko właściwe, ale i godne pochwały. Ale kto ci kazał zamykać Wemblinga i całkowicie wstrzymywać mu roboty? Dlaczego nie zaproponowałeś mu przeniesienia pola golfowego w inne miejsce? Gdyby na to złożył zażalenie, naraziłby się na śmiech. Wstrzymanie prac spowodowało stratę czasu i pieniędzy, więc teraz ma podstawy do skargi, a jego wpływy w kołach politycznych są ogromne.
— Zamknąłem go dla jego własnego bezpieczeństwa — rzekł Yorish.
— Dla jego… bezpieczeństwa? — powtórzył Corning jak echo.
— Sprofanował święte miejsce. Gdyby tubylcy chcieli się mścić, ja bym ponosił za to odpowiedzialność. A więc zamknąłem go pod strażą i ograniczyłem swobodę poruszania się jego robotnikom.
Corning wybuchnął śmiechem.
— A to świetne! Dla jego własnego bezpieczeństwa!
W porządku, poprę to. Przypuszczam, że uda mi się uchronić cię przed rozstrzelaniem.
— A co, zamierzali mnie rozstrzelać? — spytał Yorish z uśmiechem.
— Chcieli… chcą ci zaszkodzić ile tylko się da — powiedział admirał rzeczowo. — Nie podoba mi się to, ale mam rozkazy. Zostaniesz aresztowany, wrócisz „Hilnem” na Galaxię i staniesz przed sądem wojskowym.
— Bardzo mnie to cieszy. Tylko czekam, aż będę mógł opowiedzieć o niegodziwościach Wemblinga, które zostaną oficjalnie zaprotokołowane.
— Jest to ostatnia rzecz, jakiej życzyłby sobie sztab, a jeśli się uprzesz, by rozprawa odbywała się publicznie, prawdopodobnie każą ci o wszystkim zapomnieć i dostaniesz pochwałę. A więc, upieraj się!
— Uprę się — obiecał Yorish. — Rozprawa za zamkniętymi drzwiami nic by nie dała, może tylko tyle, że dostałbym po łbie. Cieszę się, że pozostawiam Langri w godnych rękach.
— O, nie, nie w moich — rzekł Corning. — Ze mną będziesz krótko. Wszystkim zajmie się Eskadra 984, która już jest w drodze. Jedenaście statków. Sztab nie może sobie pozwolić na żadne ryzyko, żeby sytuacja na Langri nie wymknęła się spod jego kontroli. Dowódcą jest wiceadmirał Ernst Dallman. Porządny człowiek. Znasz go?