Admirał Ernst Dallman podszedł do okna, co robił bardzo często od czasu, gdy Wembling oddał mu na biuro ukończone skrzydło budynku uzdrowiska, wyjrzał i zaczął obserwować kolorowe punkciki na horyzoncie. Były to łodzie myśliwskie tubylców. Pod ręką trzymał lornetkę, której używał, gdy chciał bliżej im się przypatrzeć.
— Wylądował „Spolon”, panie admirale — odezwał się głośnik interkomu. — Kapitan Protz jest już w drodze.
Dallman rzucił przez ramię podziękowanie w stronę interkomu i znów pomyślał, że będzie musiał zrezygnować z tego młodego chorążego, który trzymał służbę przy biurku koło wejścia. Wprawdzie dobrze wykonywał swoje obowiązki, ale z każdym dniem mówił coraz bardziej zgrzytliwym głosem. Taki nieprzyjemny głos, który nagle wdzierał się jak intruz w najbardziej skryte myśli oficera dowodzącego, mógł obniżyć jego sprawność o pięćdziesiąt procent.
Podniósł lornetkę do oczu i obserwował łodzie myśliwskie, póki nie usłyszał dochodzących z korytarza głosów.
— Udał się urlop, panie kapitanie? — spytał chorąży.
— Jak zwykle — odparł kapitan Protz.
Następnie wszedł przez otwarte drzwi i zamknął je za sobą. Dallman podszedł doń, by się przywitać, Protz zasalutował i dotknęli się dłońmi.
— Co „jak zwykle”? — spytał Dallman.
— Jak zwykle? Aha, pan myśli o… Tak. Urlop jak zwykle. Tłoczno i te okropne, rodzinne wizyty.
Dallman usiadł za biurkiem i wskazał fotel Protzowi, który zmęczony natychmiast się w nim zagłębił.
— A więc zrobiłem to — rzekł. — Podrzuciłem odpisy traktatu oraz raportów pańskich i Yorisha całej opozycji politycznej i wszystkim ważniejszym agencjom prasowym i publicystycznym. Ale nie mam większej nadziei. Kiedy rozmawiałem z adwokatami tubylców, okazało się, że próbowali robić już coś podobnego. Jednakże… jeśli będzie się o tym mówiło dostatecznie często, ktoś może zacząć w to wierzyć.
— Jak my uderzymy tym w nich po raz drugi, ktoś ewentualnie może dać się przekonać — zgodził się Dallman. — Niestety, kiedy nastąpi wybuch, jeżeli w ogóle nastąpi, będzie o wiele za późno. Czy adwokatom zabrakło już inwencji? Przez cały czas pańskiej nieobecności nie zaatakowali Wemblinga żadnym zakazem.
— Nie zwierzali mi się. A może tubylcom skończyły się pieniądze. I dlatego Wembling mógł już aż tyle zrobić. Poza tym ta jego technika budowlana. Po drodze zatrzymałem się, żeby sobie popatrzeć. Rozwijają folię, skrapiają ją i nagle staje się twarda jak metal, tak przynajmniej twierdzi majster. Dla mnie to nadal wygląda jak folia. Przy takim tempie Wembling będzie mógł otworzyć swój interes już za parę tygodni. Niemniej, jeśli jakiś polityk odważy się…
Dallman pokręcił głową z kamiennym wyrazem twarzy.
— Musiałby to zrobić już, bo będzie za późno. Niech pan spojrzy. Podszedł do okna, a za nim Protz.
— Widzi pan te łodzie myśliwskie na wysokości przylądka? — spytał Dallman.
— Tak, ale co pan ma na myśli?
— Nic jeszcze nie złapały. Obserwuję je całymi godzinami. Codziennie tam są, cierpliwie szukają tu i tam, ale nigdy jeszcze niczego nie złapały. Tubylcy umierają z głodu.
— A Wembling nie może ich karmić? — spytał Protz.
— Jeszcze nie znaleźliśmy pokarmu, który by mogli lub chcieli jeść. To dumni ludzie, Protz, i nie chcą jałmużny, szczególnie od Wemblinga. Są przy tym zdumiewająco pogodni. Wierzą, że Plan pozwoli im pozbyć się Wemblinga i jego uzdrowiska.
— Czy już pan ustalił, na czym on polega?
Dallman przecząco pokręcił głową.
— Mam tylko nadzieję, że jeśli zawiedzie, a musi tak się stać, tubylcy nie stracą głowy i nie zaatakują nas. Byłby to najsmutniejszy dzień dla Floty, gdybyśmy musieli masakrować głodujących tubylców, żeby chronić brudne interesy jakiegoś Wemblinga.
— Idzie na górę pan Wembling — zgrzytnął chorąży przez interkom. Protz skierował się ku drzwiom.
— Przepraszam, ale jeszcze się nie rozpakowałem.
— Niech pan idzie — rzekł Dallman. — Ja też chciałbym teraz móc dokądś pójść i coś rozpakowywać.
Protz otworzył drzwi i wyszedł. Dallman usłyszał głos Wemblinga.
— O, witam, kapitanie! Urlop się udał?
A potem odpowiedź Protza:
— Tak, bardzo, dziękuję.
Wszedł Wembling.
— Dzień dobry, Ernie.
— Dzień dobry, Harlow.
Wembling podszedł powoli do biurka Dallmana i z trzaskiem rzucił nań teczkę.
— Mam tu jeszcze trochę papierkowej roboty dla ciebie. Zejdziesz do klubu na drinka?
Dallman z roztargnieniem wziął teczkę do ręki, a następnie z powrotem ją położył.
— Czemu nie?
Górne kondygnacje wykończonego skrzydła wykorzystywano jako biura. Na dolnym poziomie zaś znajdowała się sala klubowa dla personelu kierowniczego Wemblinga i oficerów Floty. Wembling używał tej sali do szkolenia kelnerek, kucharzy i barmanów dla potrzeb przyszłego uzdrowiska. Dallman zwykle unikał tego miejsca — to ciemne wnętrze było zawsze pełne członków personelu, którzy akurat mieli wolny czas, a jękliwe zawodzenia i brzdąkanie muzyki były czasem tak głośne, że drżała podłoga w jego biurze dwa piętra wyżej.
Ale kiedy wszedł Wembling, muzyka przycichła i zapalono światła. Podbiegła do nich z powitaniem hostessa i dała znak kelnerce, a gdy dotarli do spiesznie posprzątanego stolika, który zwykli zajmować, kelnerka już tam czekała z ich ulubionymi drinkami. Dallman usiadł, a Wembling schwycił kelnerkę za rękę.
— Ernie! — wykrzyknął. — Nie zauważyłeś! Przyszły mundurki! Jak ci się ten podoba?
Obrócił kelnerkę dookoła jak modelkę. Dla Dallmana mundurek ten wyglądał jak kilka błyskotek i falbanek zawieszonych na nagim ciele, ale nic nie powiedział.
Wembling puścił kelnerkę i rzucił się w stronę innej, która akurat przechodziła.
— Momencik, Farica. A jak ci się ten podoba, Ernie? Nie mogę się zdecydować.
Dallman pomyślał, że mundurek ten wygląda tak samo, jak poprzedni, tyle że miał inny układ falbanek. Wembling obrócił kelnerkę — on niesłychanie serio, ona zaś rozchichotana. W końcu usiadł i patrzył za nią, jak odchodziła.
— Będziesz miał kilka sal klubowych i jadalni — rzekł Dallman. — Przecież kelnerki w każdej z nich mogą nosić jakiś charakterystyczny mundurek.
— Jasne! Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy!
W milczeniu sączyli swoje drinki, a Dallman, patrząc przez szczelinę w ciężkich draperiach, obserwował punkciki koloru na horyzoncie: z bohaterską cierpliwością głodujący tubylcy przemierzali wody w poszukiwaniu kolufów, które już dawno temu musiały przenieść się zupełnie gdzie indziej.
Wembling odstawił pustą szklankę i podniósł dwa palce do góry. Kelnerka tylko czekała na ten sygnał i pośpieszyła z nowymi drinkami.
— Miałem dziś rano kłopoty na czwórce — rzekł Wembling. — To, co zwykle: przekradł się jakiś tubylec i zatrzymał roboty. Nie mógłbyś postawić tam więcej wart?
Dallman zaprzeczył ruchem głowy.
— Po prostu mam za mało ludzi.
— Te dranie zmieniają taktykę. Teraz już się nie kładą i nie czekają, aż się ich wyniesie. Biegają i zmuszają robotników, żeby ich łapali. Ten z czwórki zatrzymał pracę na pół godziny. Naprawdę nie mógłbyś tam postawić więcej wart?
Dallman ponownie pokręcił głową.
— Nie. Tego się nie da zrobić.
— Robisz dobrą robotę, Ernie. Właśnie chwalę cię przed sztabem Floty. Ale bądź kolegą, zajdź po południu na budowę numer cztery i sam zobacz, dlaczego ci tubylcy nieustannie się tam przedostają.
— Po co zakładasz te idiotyczne pola golfowe na całej planecie? — spytał Dallman. — Gdybyś prowadził prace budowlane w jednym miejscu, zapewniłbym im dostateczną ochronę.
— Ernie, trzymaj się z dala od polityki i prawa — rzekł Wembling, uśmiechając się przebiegle. — Jesteś inteligentny i masz zdolności, ale nie w tym kierunku.
Dallman dobrodusznie wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział, chociaż pomyślał sobie, że w galaktyce byłoby znacznie lepiej, gdyby rzeczywiście ludzie byli mniej inteligentni i zdolni w tym kierunku. Łodzie myśliwskie halsowały w stronę brzegu i mógł już dostrzec ciemne linie kadłubów, rysujące się poniżej żagli.
— A propos — powiedział nagle Wembling — co się stało z komandorem Yorishem?
— Kiedy ostatni raz o nim słyszałem, awansowano go na dowódcę „Hilna”, z którym wybierał się na manewry.
— To znaczy… nie wyrzucili go?
Teraz Dallman chytrze się uśmiechnął.
— Przeprowadzili w jego sprawie dochodzenie, a potem udzielili mu pochwały za właściwą postawę w trudnej sytuacji. Przypuszczam, że roztrąbienie tej sprawy nadałoby jej większy rozgłos niż mogłyby sobie życzy e pewne osoby, a więc poklepano Vorisha po ramieniu i kazano mu o wszystkim zapomnieć. Mogę się mylić, wszak nie mam pojęcia o polityce i prawie. A co, chciałeś, żeby go wyrzucono?
Wembling wydawał się być zaskoczony.
— Ja? Skądże! Nie mam nic przeciwko niemu. Nic by mi to nie dało. Obaj mieliśmy coś do zrobienia, ale on wybrał niewłaściwą drogę. Gdyby go wykopali, sam dałbym mu pracę. To dobry człowiek i rozumiał tych biednych tubylców, a ja takiego kogoś mógłbym wykorzystać. Będę miał tutaj ogromne przedsiębiorstwo i są mi potrzebni wszyscy dobrzy ludzie, których tylko uda mi się ściągnąć.
Jeśli miałbyś zamiar odejść z Floty, Ernie, wracaj na Langri. Mam dla ciebie prace.
— Dziękuje, będę o tym pamiętał. Wembling dopił drinka, klepnął obiema rakami w blat stolika i podniósł się.
— Pójdziesz ze mną na czwórkę po południu?
— Cały dzień mam wypełniony, ale kogoś poślę. Wembling skinął głową i odszedł, kołysząc się jak kaczka. Dallman przez, jakiś czas trzymał szklankę z drinkiem w dłoni i obserwował halsujące łodzie myśliwskie. Zaraz po wyjściu Wemblinga muzyka zaczęła grać głośniej, a taniec, który jej towarzyszył był coraz bardziej niepokojąco zwariowany, więc Dallman uciekł w końcu do swego biura. Znów stanął przy oknie i obserwował łodzie. Przez pół dnia zastanawiał się, co ma zrobić ze wspólnym raportem Arica Horta i Talithy Warr. Podawał on liczby zgonów w poszczególnych wsiach w ciągu ostatniego miesiąca oraz zawierał oficjalnie potwierdzone oświadczenie własnego lekarza Wemblinga, dotyczące stanu fizycznego tubylców. Przedstawiał również niewesołe prognozy na temat przyszłych zgonów. Był to wzorowy raport: obiektywny, zwięzły i podawał sprawdzalne Takty, lecz gdyby przekazał go sztabowi, jak to robił z poprzednimi raportami, wraz z listem przewodnim, podkreślającym, że prace związane z budową uzdrowiska Wemblinga prowadzą do eksterminacji tubylców, sztab odłożyłby go do szuflady.
Ci w sztabie niewątpliwie pragnęli, żeby przestał się upierać i skończył z tym, ale nie śmieli powiedzieć mu tego wprost. Zgodnie z otrzymanymi rozkazami, Dallman miał chronić tubylców oraz zapewnić Wemblingowi możliwość korzystania ze swych uprawnień, lecz rozkazy nie uwzględniały tego, że obie te sprawy nie dadzą się ze sobą pogodzić.
Gdzieś w wyższych sferach władzy politycznej były osoby, które w porozumieniu z Wemblingiem pogwałciły traktat oficjalnie zawarty przez ich rząd, a jeśli dowiedzą się o dylemacie Dallmana, nieźle się wystraszą. Wykorzystają wszystkie swoje wpływy, by odłożyć do szuflady takie raporty i zatrzymać je tam, pozwalając zginąć całemu ludowi, gdyż jego uratowanie byłoby równoznaczne z ujawnieniem ich udziału w czynie przestępczym. W końcu wybuchnie skandal i wszyscy weń zamieszani będą zniszczeni, z wyjątkiem Wemblinga.
Jednak stanie się to za późno.
Kłopot Dallmana polegał na tym, żeby wysłać raport tam, gdzie zostanie właściwie zbadany i gdzie rozpocznie się odpowiednie działanie, a jeśli takie miejsce istniało, żadna z osób, z którymi kontaktował się w tej sprawie, nie wiedziała, gdzie się ono znajduje.
W końcu zrezygnowany zabrał się do pracy nad plikiem papierów leżących na biurku.
Było już dobrze po południu, kiedy do jego świadomości dotarł coraz bliższy, wibrujący gwizd silników podchodzącego do lądowania statku kosmicznego. Od tego przeraźliwego ryku zatrząsł się cały budynek, gdy statek przeleciał nad nim na niewielkiej wysokości. Ledwie go Dallman ujrzał, poderwał się i podskoczył do drzwi.
Dyżurny podchorąży wyglądał spod swego biurka z pobladłą twarzą. Wygramolił się stamtąd na czworakach i podniósł się.
— Co to było, panie admirale? — spytał zakłopotany.
Dallman przebiegł koło niego bez słowa. Na dworze kilku robotników gramoliło się spod jakiejś maszyny budowlanej. Kierowca Wemblinga jeszcze znajdował się pod jego pojazdem. Dallman wyciągnął go stamtąd i jak najszybciej kazał się zawieźć na lądowisko.
Kapitan Protz stał na szczycie trapu swego statku i ze złością patrzył w dal.
— Gdzie on wylądował? — zawołał doń Dallman.
— Gdzieś w lesie — rzekł Protz. Jego twarz była czerwona od gniewu.
— Co to za idiota?
— Nie wiem. Może spróbowalibyśmy to ustalić.
— A kiedy już ustalimy, chcę dostać licencję kapitana tego statku. Nie poprosił o zezwolenie, pogwałcił wszystkie przepisy i wylądował przynajmniej dwadzieścia kilometrów
od lądowiska.
W wyniku dochodzenia, które trwało całe pięć minut, ustalono dwie rzeczy: statek nie należał do Floty, a szef zaopatrzenia budowy Wemblinga nic o jego przybyciu nie wiedział — nie spodziewał się żadnego statku. Tymczasem helikopter zwiadowczy ścinał czubki drzew w pobliżu przypuszczalnego miejsca lądowania nieznanego statku, lecz pilot nie znalazł żadnego śladu.
— Może to oznaczać tylko jedno — rzekł Dallman — tubylcy mają gości.
— Dlaczego pan tak uważa?
— Myślę, że lądowanie nie było ani nieudolne, ani przypadkowe. Statek zachowywał się tak celowo, by uniknąć przechwycenia. Tubylcy zapewne zdążyli już dokładnie go ukryć, co oznacza, że ani helikopter zwiadowczy, ani patrole naziemne nie mają zbyt wielkich szans znalezienia go. Powiedzmy, jedną na milion.
— Poszukiwania naziemne i tak już się rozpoczęły — rzekł Protz. — Ja bym nie wydał ludziom rozkazu przeszukiwania tego lasu. Tak czy inaczej, nie sądzę, żeby na Langri był jakiś przenośny wykrywacz.
— Ja z całą pewnością nie słyszałem, żeby tu było coś takiego.
— Z czym ten obcy mógł przyjechać do tubylców?
— A może przemycają broń? — podsunął Dallman.
— W takim razie — mruknął Protz z wyraźnym niezadowoleniem — musimy przeprowadzić poszukiwania na-o ziemne. Ale jeśli nawet znajdziemy statek, broń będzie już wyładowana i ukryta.
— Jeżeli nas zaatakują, musimy ich rozgromić — rzekł przygnębiony Dallman. — Miałem nadzieję, że moje zadanie uda się wykonać bez jednego strzału do tubylców. O wiele bardziej bym wolał strzelać do Wemblinga.