We wsi panowała śmiertelna cisza. Zatrzymawszy się na ulicy po wyjściu z zaimprowizowanego szpitala, Talitha Warr usiłowała przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz słyszała tu śpiew. Niegdyś tubylcom przy każdej okazji towarzyszyła jakaś stosowna pieśń, od czułych melodii miłosnych młodzieży po szanty pobudzające do ciężkiej pracy przy zakopywaniu kolufów, lecz obecnie tak wielu tubylców było osłabionych, że ciężkiej pracy nie wykonywano, a te kilka kolufów, które udało się schwytać, zakopywano w dramatycznym milczeniu.
Pieśni już nie śpiewano, poza opłakiwaniem zmarłych i właśnie teraz usłyszała początek jakiejś lamentacji. Roztrzęsiona i przygnębiona schodziła na plażę, gdzie miała spotkać się z Arikiem Hortem. Siedział samotnie na dużej połaci piasku. Nie było już zdrowych i wesołych dzieci tubylców, które mogły się tam bawić.
— Słyszałeś? — spytała. Skinął głową.
— Tubylcy dali twojemu wujowi wszystko, o co prosił.
Ruszyli plażą w kierunku ośrodka zdrowia i przez jakiś czas szli w milczeniu wpatrując się w pofalowany wiatrem, nie noszący żadnych ludzkich śladów piasek.
— To była ostatnia szansa, żeby sąd mógł im pomóc — odezwał się w końcu Hort. — Fornri nawet nie wydaje się tym martwić. Mówi, że to część Planu.
— Jutro mam spotkać się z wujem — powiedziała Talitha. — Jeszcze raz spróbuję go przekonać, żeby zatrudnił doświadczonego specjalistę-żywieniowca. Musimy znaleźć coś, co będą mogli jeść. Gdyby tylko chcieli nam zaufać…
— Ale nie chcą — rzekł Hort. — Najważniejszym powodem ich obecnych kłopotów jest właśnie ten brak zaufania do nas. Rozpaczliwie potrzebują pomocy, a nie mają do nikogo zaufania. Odwróć powoli głowę i spójrz na ten krzak na wzgórzu.
Zrobiła, co kazał i zobaczyła dwoje miejscowych dzieci, które podglądały ich zza krzaka.
— To tylko dwójka dzieci — rzekła.
— Za każdym razem, gdy zauważysz dwoje, możesz być pewna, że ukrywa się tam dziesięcioro innych, których nie widzisz. Bez względu na osłabienie, śledzą na Langri każdego obcego, który oddala się nawet na krok od placu budowy. Obserwują każdy jego ruch i regularnie składają meldunki jakiemuś tajnemu sztabowi tubylców. Zaczęli to robić od chwili, gdy twój wuj założył ambasadę i w dalszym ciągu to czynią, bez względu na niedożywienie. Można by pomyśleć, że w końcu zaczną wierzyć albo mnie, albo tobie, ale tak się nie stało. Nas również śledzą, dokądkolwiek idziemy. Wiedziałaś o tym? Pokręciła głową.
— Jednak wcale mnie to nie dziwi. Mają do tego oczywiście wszelkie prawa…
Schwycił ją za rękę. Oboje zatrzymali się i popatrzyli na siebie.
— Czy wzięłabyś udział w pewnym eksperymencie? Jest coś, co chciałbym zbadać od tygodni, ale wiem, że tubylcy nie pozwolą mi tego zrobić, jeśli mnie na tym złapią. Znam tylko jeden sposób, żeby zgubić te dzieci.
Ledwie oparła się pokusie ponownego spojrzenia w stronę krzaka.
— A co to za eksperyment?
— Chodź, pokażę ci.
Odwrócili się i skierowali w lewo od plaży, przecinając nadmorską łąkę w kierunku leśnej ścieżki. Ścieżka rozwidlała się w pewnej odległości; jedno jej odgałęzienie szło stromo do góry, a kiedy tam skręcili, daleko przed sobą zobaczyli idącą młodą parę tubylców w objęciach.
— Gdzie jesteśmy? — spytała Talitha. Hort pokazał gestem szczyt wzgórza.
— To jest jedno z Altanowych Wzgórz.
— Altanowych Wzgórz? — powtórzyła jak echo. — Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Rozejrzała się wokół siebie.
— Nigdy tu jeszcze nie byłam.
— Mam nadzieję! — rzekł Hort z uśmiechem.
— Co chciałeś przez to powiedzieć? Pokręcił głową i obejrzał się ukradkiem.
— Przyprowadziliśmy ze sobą całe stado — rzekł niezadowolony.
— A więc to miał być ten eksperyment? Sądziłeś, że nie pójdą za nami?
— Miałem nadzieję, że nie, ale prawdopodobnie chciały wiedzieć, dokąd idziemy.
— A dokąd my idziemy?
— Na Altanowe Wzgórze.
Kiedy dotarli do szczytu, sami zobaczyli, dlaczego w tej nazwie jest słowo „altanowe” — po obu stronach ścieżki znajdowały się wejścia na niewielkie, leśne polanki. Na jednej z nich dostrzegli obejmującą się młodą parę, za którą podążali ścieżką. Talitha odwróciła wzrok i zaskoczona popatrzyła na Horta. Ten ponownie obejrzał się za siebie, a potem przeszli kawałek dalej. Później, zanim całkowicie uświadomiła sobie, co się dzieje, wciągnął ją do altanki po drugiej stronie ścieżki.
Zaczęła zaciekle walczyć, kiedy próbował ją objąć.
— Więc to tak wygląda ten twój eksperyment! — warknęła.
Na próżno biła go po twarzy pięściami.
— Ćśś! — szepnął. — To jedyny sposób, żeby pozbyć się eskorty!
Dalej walczyła.
— Dziewczyna w twoim towarzystwie musi mieć eskortę!
— Ćśś! Jeśli nie będziemy dobrze grali, nie przestaną za nami chodzić!
I wtedy usta jego znalazły jej wargi i przestała walczyć.
Minęła chwila, godzina, wieczność — Talitha leżała w jego ramionach na miękkim, sprężystym materacu z liści i nagle zaskoczona otworzyła oczy, gdy wtem Hort puścił ją i wstał.
— Sądzę, że poszły sobie — rzekł.
— To i dobrze — powiedziała i przyciągnęła go do siebie.
Jego broda pieściła jej twarz, a wargi całowały oczy. Słuchała jego słów w przypływie ogromnej radości.
— Jeśli mielibyśmy myśleć tylko o sobie… świat ten nazywano rajem, ale nie był nim, póki tu nie przyjechałaś.
Ale tubylcy…
Jej radość odpłynęła; niechętnie usiadła.
— Tubylcy głodują. A czego chciałeś się dowiedzieć? Podniósł się i pomógł jej wstać.
— W lesie jest ukryta ścieżka. Chciałbym wiedzieć, dokąd prowadzi.
Podszedł do ścieżki i ostrożnie wyjrzał. Potem wrócił do Talithy.
— Odeszły. To była znakomita gra.
Z ochotą padła mu w ramiona, a kiedy w końcu odsunęli się od siebie, rzekła:
— Starasz się teraz przekonać samego siebie, ale czy po to musieliśmy się wspinać aż tutaj? Uśmiechnął się do niej.
— Naprawdę nie wiesz, gdzie jesteśmy?
Pokręciła przecząco głową.
— To jest jedno z Altanowych Wzgórz. Każde takie wzgórze służy dwóm, trzem wsiom i jest miejscem zalotów dla młodych. Są to jedyne miejsca na Langri, w których nie wolno parom zakłócać spokoju. Chodźmy, dzieci będą na nas czekały u podnóża, musimy więc przemknąć się z drugiej strony.
Zeszli ze wzgórza w przeciwnym kierunku wąską, mało używaną ścieżką. Przez jakiś czas rozglądali się uważnie, aby się upewnić, czy nie są obserwowani, potem szybko przebiegli przez łąkę do lasu, którego skrajem dotarli do jednej z głównych ścieżek.
Ruszyli nią gęsiego — Hort prowadził. Przecinająca ją inna ścieżka była tak dobrze ukryta, że jej w ogóle nie zauważył i musiał przetrząsać podszycie, by w końcu ją znaleźć. Prowadzące do niej wejście było zmyślnie oplecione pnączami, które rozsunęli jedynie na tyle, by móc się przecisnąć.
Znaleźli się w szerokiej alei — była nie tylko szersza od wszystkich, znanych Talicie leśnych ścieżek, ale także po obu jej stronach wycięto podszycie. Wyglądała jak porządnie utrzymana droga, a co dziwniejsze, biegła absolutnie prosto. Inne ścieżki wiły się po lesie, omijały drzewa, miejsca pokryte gąszczem, trzęsawiska; przemykały brzegami potoków i rzek — ta zaś była prosta, jak strzelił. Nie zbaczała ani na centymetr i nie było śladu po drzewach, które należało wyciąć, aby mogła biec tak prosto.
Musieli wrócić na Altanowe Wzgórze, zanim dzieci zaczną podejrzewać podstęp, więc ruszyli szybkim marszem. Szeroka ścieżka dawała pewną wygodę — mogli iść obok siebie i Hort czule obejmował Talithę.
— Czy kiedykolwiek widziałeś tak prostą ścieżkę w lesie? — spytała Talitha. Pokręcił przecząco głową.
— Ani tak szerokiej — rzekł.
— Co tam może być w tym lesie, że wymaga aż takiej drogi?
— Właśnie to chcemy ustalić.
Jedyną przeszkodą, na jaką się natknęli, był niewielki strumień. Przeprawili się przezeń, a ścieżka przed nimi wydawała się kończyć w blasku słonecznego światła. Odsłoniła się przed nimi duża, leśna polana, niemal okrągła, pokryta dywanem traw i kwiatów. Zatrzymali się na moment, by się rozejrzeć, gdy wtem prawie równocześnie to dostrzegli — rdzewiejący, zarośnięty, roztrzaskany kadłub starego statku badawczego. Leśna roślinność, porastająca go przez dziesiątki lat, tak zatarła jego kontury, że gdyby nie otwarty właz i rdzewiejący trap, w ogóle by go nie zauważyli.
Podbiegli do statku. Hort zatrzymał się przy trapie i cicho gwizdnął.
— Ktoś tu miał raczej ciężkie lądowanie. Było to bardzo, bardzo dawno temu, ale prawdopodobnie wyjaśnia wiele rzeczy.
Oboje wspięli się po chybotliwym trapie i weszli do wnętrza statku. Ostrożnie, po omacku przeszli ciemnym korytarzem do sterowni, gdzie przez pęknięcia w kadłubie dostawało się nieco światła. Na stole leżały resztki zmurszałych map, a na nich dziwny zestaw przedmiotów: dziennik pokładowy statku, kilka książek, zardzewiały scyzoryk, złamany cyrkiel i różaniec.
Środek stołu zajmowała góra świeżych kwiatów.
— Toż to świątynia! — wykrzyknęła Talitha. Hort podniósł dziennik pokładowy.
— To dziennik pokładowy tego statku. Może udzieli odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałem od chwili przybycia tutaj. Zabierzmy go stąd i przejrzyjmy go sobie na zewnątrz.
Usiedli obok siebie na szczycie trapu trzymając dziennik na kolanach.
— To jakieś stare pismo — rzekł Hort, przewracając kartki. — Rozumiesz coś z tego?
— Niewiele.
— Wydaje mi się, że po rozbiciu statku używano go jako pamiętnika oraz jako…
Uważnie przyglądał się dziennikowi.
— Właściwie to nie wiem, jako co. Zacznijmy od początku i zobaczymy, co się nam uda zrozumieć.
Zaczęli więc czytać razem, stronę po stronie.
Nazywał się Cerne Obrien. Samotnie działał w Kosmosie na niewielką skalę. Udało mu się kupić albo ukraść rządowy statek badawczy z demobilu, przeznaczony na złom. Włóczył się po galaktyce, robiąc wiele szumu i w ogóle nieźle się bawiąc. Prowadził też pewne nielegalne prace poszukiwawcze, kiedy mu się chciało, lecz chciało mu się raczej rzadko. Kiedy zdarzył się cud i nagle został bogaczem, fakt ten zdawał się go rozzłościć. Wracając do cywilizowanego świata, rozbił statek, ale zachował ducha wolnego strzelca i szalał wśród prostych tubylców. Wiele podróżował, odkrywał złoża metali, zainstalował pływaki boczne w łodziach myśliwskich, zapewniając im w ten sposób stabilność podczas zażartych bojów z kolufami.
Cerne Obrien, wędrowiec, osiadł w końcu w jednym miejscu, ponieważ nie mógł już odlecieć. Wziął sobie za żonę jakąś miejscową kobietę, awansował w hierarchii tubylców i ostatecznie został przywódcą. W ciągu długich lat, gdy tak przeglądali stronę za stroną, coraz bardziej zaznaczała się pewna zmiana. Obrien coraz bardziej utożsamiał się z tubylcami, stał się jednym z nich i zaczął się martwić o ich przyszłość. Zawarł w dzienniku pokładowym wnikliwy opis możliwości Langri jako planety uzdrowiskowej, który mógłby sporządzić nawet Wembling. Dalej następowało ostrzeżenie co do przyszłego losu tubylców. Pisał tam: „Póki ja żyję, nie dojdzie do tego. Jeśli umrę, muszą mieć jakiś Plan, którego będą się trzymali”.
— Tal! — wykrzyknął Hort. — To niemożliwe! Jeden człowiek nie mógł dokonać tego wszystkiego! Uczył tubylców ustrojów państwowych i prawa, ekonomii i historii, nauk ścisłych i języka, politologii i procedury kolonialnej na poziomie uniwersyteckim. Uczył ich nawet przedmiotów wojskowych. Jak mógł tego dokonać jeden człowiek, najwyraźniej niewykształcony, jakże on mógł tego dokonać?
— Dokonał znacznie więcej — rzekła Talitha. — Nauczył ich tego Planu.
Pierwsze lądowanie, prawdopodobnie statek badawczy (rządowy lub prywatny). Co należy zrobić, żeby schwytać załogę. Następne lądowanie, statki szukające pierwszego. Jak porozumieć się ze statkiem Floty Kosmicznej. Negocjacje, wykaz wykroczeń i kar. Uzyskanie statusu planety niepodległej. Co czynić w przypadku pogwałcenia tego statusu. Przygotowania do uzyskania członkostwa w Federacji.
Były tam wszystkie szczegóły. Wszystko, co zrobili tubylcy od chwili wylądowania statku Wemblinga, wyszczególniono w formie drobiazgowych instrukcji: wybuchające tykwy, których tak przestraszyła się Flota Kosmiczna, chytre sztuczki i podstępy, jakich używali, by przeszkadzać w pracy Wemblingowi, instrukcje dla adwokata… Wszystko. Z niesłychanym zdumieniem patrzyli na tajny Plan tubylców, zaskoczeni jego wyczerpującym charakterem, aż do ostatniego, mistrzowskiego posunięcia, wypisany pracowicie przez niewykształconego człowieka, który miał wizję, mądrość i cierpliwość. Przez wielkiego człowieka. Były to genialne przewidywania, w których brakowało jedynie nazwiska jej wuja i Talitha odniosła wrażenie, że Cerne Obrien wiedział więcej od kilku razem wziętych H. Harlowów Wemblingów jego czasów.
— Ale nie jeden człowiek! — jeszcze raz wykrzyknął Hort. — Jeden nie dałby rady!
A jednak dał.
Talitha patrzyła z niepokojem na wydłużające się cienie na polanie.
— Robi się późno — rzekła. — Jak sądzisz, ile czasu ich zdaniem mogą trwać zaloty pary początkujących kochanków?
— Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby ich pytać o zasady tej gry. Mhm…
Hort z szacunkiem zamknął książkę i wstał.
— Cerne Obrien, oddajemy ci cześć. Będziemy chcieli kiedyś tu wrócić i dokładnie to przeczytać. W końcu Langri będzie miała własnych historyków, którzy podejdą do tego z należytym szacunkiem.
— Tego właśnie się boję — rzekła Talitha. — Rozgłoszą imię Cerne Obriena po całej galaktyce w książkach napisanych suchym stylem i czytanych wyłącznie przez innych historyków. Ten człowiek zasługuje na coś więcej.
Hort odniósł dziennik pokładowy, położył go na miejsce na stoliku nawigacyjnym i oboje zeszli po trapie. Na dole odwrócili się, popatrzyli na siebie, a potem z namaszczeniem uklękli.
— Zapisałem jego nazwisko i numer rejestracyjny statku — rzekł Hort. — Ktoś, gdzieś, może zapragnie kiedyś dowiedzieć się, co się z nim stało.
Zostawili polanę za sobą i pośpieszyli szeroką aleją — aleją pamiątkową — prowadzącą do świątyni Cerne Obriena.
— Może pamięć o nim zachowa się w ustnym przekazie jeszcze w dalekiej przyszłości — rzekł zamyślony Hort. — Być może nawet w tej chwili, kiedy w pobliżu nie ma obcych, dzieci zebrane wokół ogniska słuchają opowieści o tym, co robił i mówił wielki Obrien. Ale zgadzam się z tobą. Zasługuje na coś więcej. Kiedyś chyba porozmawiam na ten temat z Fornrim.
Przed ukrytym wejściem na ścieżkę Talitha zatrzymała Horta i popatrzyła mu w oczy.
— Aric, kiedy już wiemy, jak wygląda ten Plan, może udałoby się im pomóc?
Hort przecząco pokręcił głową.
— Absolutnie się nie zgadzam. Obrien powiedział tubylcom, aby nikomu o nim nie mówili, nawet adwokatowi, i miał rację. Może pod pewnymi względami naraziło ich to na dodatkowe kłopoty, na przykład, gdy nie znali wymagań dotyczących analfabetyzmu, ale równocześnie może właśnie dlatego ich Plan im się powiódł. Gdyby twój wuj choćby podejrzewał, że za pozornie niemądrymi działaniami tubylców kryje się po mistrzowsku opracowany plan, domyśliłby się na czym on polega.
— A zatem, najlepiej pomożemy tylko w ten sposób, że nic nie zrobimy, jakbyśmy w dalszym ciągu nic nie wiedzieli.
— Słusznie — rzekł Hort. — Nie mieszajmy się do dzieła geniusza i nie przeszkadzajmy tubylcom niepożądaną pomocą.
— W porządku — rzekła. — Nie wiem nic. Jutro zobaczę się z wujem i poproszę go o żywieniowca. Będę musiała grać dalej.
— Chcę, abyś wiedziała — powiedział Hort — że ja nie grałem.
Spiesznie się objęli, a potem ruszyli pędem w stronę Altanowego Wzgórza.
Wuj zapomniał o spotkaniu z Talithą. Dopadła go w wytwornej sali konferencyjnej wykończonego skrzydła uzdrowiska i odbyli krótką rozmowę, zanim zaczęło się zebranie, w którym miał uczestniczyć. Był tam Hirus Ayns wraz z całym personelem, składającym się z młodych, inteligentnych ludzi, których zatrudnił Wembling, żeby mu zbudowali i prowadzili uzdrowiska. Siedzieli dokoła okrągłego stołu, rozmawiając i żartując przyciszonymi głosami. Od czasu do czasu wybuchali gwałtownym śmiechem, a Talitha próbowała rozmawiać ze swym wujem.
— Tal — rzekł stanowczo — nawet nie biorę tego pod uwagę.
— Nie możesz być tak nieczuły, żeby narazić na zgubę całą ludność.
— Tal, interes to interes. Dałem tubylcom wszelkie możliwości, ale oni nie chcą ze mną współpracować. Otrzymają te swoje dziesięć procent od dochodów, tego nie cofam, ale dopiero wówczas, gdy zamortyzują się moje inwestycje.
Talitha popatrzyła nań z wyrzutem, mając nadzieję, że wygląda dostatecznie blado i szczerze.
— No, pewnie… — powiedziała.
— Tal, mam tu zaraz zebranie. Jeśli zaczekasz, porozmawiam z tobą potem.
Wuj wstał.
— No, dobrze. Wszyscy już przeczytali wyrok. Sąd uznał wszystkie nasze roszczenia. Niektóre z nich były tak bezpodstawne, że, przyznaję, wstydziłem się je przedstawić, ale adwokat tubylców był zbyt głupi, żeby je obalić. Tak więc, to już załatwione.
Skwitował tę sprawę gestem.
— A teraz, jak już jesteśmy zabezpieczeni przed dalszym nękaniem, możemy poświęcić trochę uwagi planowaniu długofalowemu. Prowadzimy już rekrutację i szkolenie personelu, który nam będzie potrzebny w tym uzdrowisku, a będziemy gotowi do jego otwarcia z chwilą zakończenia budowy. Dzisiejsze zebranie zwołałem w celu omówienia naszego drugiego uzdrowiska: co to ma być za uzdrowisko i gdzie należy je zlokalizować? Hirusie?
Wembling usiadł, zaś Hirus Ayns wstał.
— Jeśli wolno mi wtrącić pewną uwagę, sądzę, że tubylcy w końcu poddadzą się i zaczną dla nas pracować.
Wembling wzruszył ramionami, nadgryzł kapsułkę do palenia i wydmuchnął kółko dymu.
— Może. Z tym, że zapłacimy im co najwyżej jedną dwudziestą tego, co płacimy pracownikom, których sprowadzamy, a jeśli nie, to nie. My im zaproponowaliśmy uczciwy interes, a oni roześmieli się nam w twarz. Jeżeli zmienią zdanie, sami będą musieli do nas przyjść. Mów dalej, Hirusie.
— Zwracam państwa uwagę na budowę numer dziesięć — rzekł Ayns. — Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, kiedy wytyczaliśmy to pole golfowe, włączyliśmy doń górę, która akurat znajdowała się w jego środku.
Przy stole wybuchnął śmiech. Ayns czekał z uśmiechem aż ucichnie.
— Uzdrowisko górskie byłoby pięknym uzupełnieniem tego uzdrowiska nadmorskiego, a ponadto nasi goście mogliby stamtąd szybko dostać się na brzeg morza po krótkim spacerze lub też zjechać po zboczu góry albo w jej wnętrzu. To bardzo piękne miejsce, a zatem…
Wyjął kilka rysunków z teczki, która leżała przed nim na stole.
— Mamy szkice trzech architektów, przedstawiające budynek uzdrowiskowy w tym miejscu. Numer pierwszy: budynek okrągły, całkowicie pokrywający górę.
Uniósł szkic do góry, a potem podał go młodemu człowiekowi, siedzącemu po jego prawej stronie.
— Na szczycie góry architekt umieścił pawilon widokowy, gdzie będzie można również spożywać posiłki. W środku góry znajdą się szyby TP dla tych, którzy zechcą oglądać widoki bez konieczności odbywania wspinaczki. Oczywiście znajdą się tam również szyby, prowadzące na plażę.
Odwrócił się i spojrzał w stronę drzwi.
— Tak? O co chodzi?
W otwartych drzwiach stała młoda sekretarka Wemblinga z niepewnym uśmiechem na twarzy.
— Przepraszam pana, bardzo przepraszam — zwróciła się do Wemblinga — ale przyszedł Fornri.
— Nie mam czasu, żeby teraz z nim rozmawiać — rzekł Wembling. — Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł później.
— Czy to rozsądne, Harlow? — zapytał Ayns. — Przecież jest prezydentem Langri.
— To nie daje mu prawa do przerywania, kiedy tylko mu się spodoba — powiedział Wembling.
— To nie kwestia prawa — stwierdził Ayns — lecz kurtuazji.
— Czy powiedział, czego chce? — zwrócił się Wembling do sekretarki.
— Nie, proszę pana.
— A może zmienił zdanie na temat tych parcel? — podsunęła jakaś młoda kobieta.
— Powiedz mu, że ich nie odzyska i lećmy dalej — zawołał ktoś inny.
— Sądzę, że masz rację, Hirusie — zwrócił się Wembling do Aynsa. — To rzeczywiście sprawa kurtuazji. Zobaczę się z nim i umówię na później — rzekł i zwrócił się do sekretarki: — Proszę go tu przysłać.
Wszystkie oczy patrzyły na drzwi, kiedy ukazał się w nich Fornri. Talitha pomyślała sobie, że pewnie każdy był ciekaw, jak przyjął swoją porażkę. Wszedł, uśmiechając się, i stanął w drzwiach.
— Jestem teraz bardzo zajęty, Fornri — rzekł doń Wembling. — Czy moglibyśmy umówić się po południu?
— Nie ma potrzeby, proszę pana — odparł Fornri. — Przyszedłem tylko po to, żeby przekazać zestawienie podatków.
Zapanowała konsternacja i jedynie Wembling zdobył się na uśmiech.
— Zestawienie podatków? Patrzcie, nawet w raju każą płacić podatki!
Jego młodzi, inteligentni asystenci wybuchnęli śmiechem, a Wembling mówił dalej.
— Dobrze, Fornri, ale takich rzeczy nie musisz przekazywać mi osobiście. Możesz je zostawiać sekretarce.
— Myślałem, że może zechce pan zadać mi kilka pytań na ten temat — rzekł Fornri.
Obszedł stół, przyjaźnie skinął Talicie głową i wręczył plik dokumentów Wemblingowi, który skinął głową z podziękowaniem i rzucił je na stół. Potem spojrzał na podsumowanie.
Schwycił dokument, gwałtownym ruchem podniósł go do oczu, popatrzył jeszcze raz i z wściekłością zerwał się na równe nogi.
— To jest zestawienie podatków!? Toż to oszustwo! Zdzierstwo! Rozbój! Żaden sąd na to nie pozwoli!
Siedzący najbliżej asystent wziął do ręki plik dokumentów, spojrzał na podsumowanie, również zerwał się na równe nogi i przekazał go dalej. Członkowie personelu po kolei okazywali wściekłość, zdumienie lub oburzenie. A tymczasem Wembling perorował.
— Tylko dlatego, że nazywacie się rządem, nie oznacza, że wolno wam wejść tutaj… tak, popatrz sobie na to. Tylko dlatego, że nazywacie się rządem, nie oznacza, że wolno wam wejść tutaj i konfiskować, bo do tego to się sprowadza: te podatki są właściwie konfiskatą. Prawo tego zabrania od wieków! Oto cała planeta i tylko jeden podatnik, firma Wembling and Company, a jeśli sądzicie, że wolno wam, ot, tak sobie wejść tutaj… Czy kiedykolwiek widzieliście podobne zestawienie podatków? Pójdziemy z tym do sądu i zażądamy odszkodowania, oto, co zrobimy!
Fornri grzecznie słuchał, a Talitha, posyłając mu od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia, pomyślała sobie, że ten jego wspaniale obojętny wyraz twarzy był prawdziwym majstersztykiem. Z trudem opanowała wybuch śmiechu, słysząc pełen wściekłości głos wuja.
— Pójdziemy z tym do sądu i zażądamy odszkodowania! Podatki, które równają się konfiskacie, tylko tak to można określić. Konfiskata i karne podatki. A jeśli myślicie, że w firmie Wembling and Company jesteśmy frajerami i pozwolimy wam załatwić nas grabieżczymi podatkami…