14

H. Harlow Wembling nabrał nawyku wyglądania tylko przez jedno, upatrzone okno swego biura w ambasadzie. Obecnie biuro znajdowało się w innym miejscu — wszystkie budynki ambasady przesunięto w dół zbocza, bliżej terenu budowy, gdzie domy mieszkalne, biura i warsztaty tworzyły niewielką osadę — ale w wolnych chwilach Wembling w dalszym ciągu wyglądał przez to samo okno.

Wychodziło ono na ocean, a obecnie plaża była zatłoczona tak, jak to przewidywał, kiedy snuł plany uzdrowiska, z tym, że tłum ten stanowili bezczynni robotnicy firmy Wembling and Company. Rozbrykani wskakiwali do wody i wyskakiwali z niej, zajmowali się głupimi zabawami, zaś Wembling posyłał im wściekłe spojrzenia.

Wszedł Hirus Ayns i usiadł.

— Są jakieś wiadomości? — spytał Wembling, nie odwracając głowy.

— O uchyleniu nakazu, nie — odparł Ayns. — Poza tym tylko jedna drobnostka. Wrócił Fornri. Wembling odwrócił się.

— Powiedział mi o tym Narrif — rzekł Ayns. — Wrócił wraz z urzędnikami sądowymi; był tym trzecim, tajemniczym pasażerem i nikt go nie zauważył, kiedy wymykał się ze statku… Znowu zrobili go przewodniczącym rady.

— Szkoda — powiedział Wembling. — Uważam, że z Narrifem doszlibyśmy do porozumienia, ale nigdy nie uda nam się tego zrobić z Fornrim. Takiego przebiegłego łajdaka, jak on, jeszcze nie widziałem. A więc, przyjechał z urzędnikami sądowymi…

Przerwał na moment.

— Więc to Fornri złożył ten pozew! — wykrzyknął.

— Zgadłeś. I dopóki tubylcy nie wydadzą tego pół miliona kedytek, uzyskanych z grzywien, możesz się spodziewać więcej takich numerów. Powinniśmy ograniczyć liczbę pracowników do minimum i przeczekać do chwili, gdy tubylcom skończą się pieniądze lub gdy ich adwokatom zabraknie konceptu.

Wembling przecząco pokręcił głową.

— Czas jest znacznie ważniejszy od pieniędzy. Musimy zrobić jak najwięcej, zanim wyda się sprawa traktatu. Jeśli uda nam się przeprowadzić prace między procesami sądowymi, to i tak będzie lepiej niż nie robić w ogóle nic.

Rano doszedłem do porozumienia z nadzorcami. Do zakończenia procesu zgodzili się pracować za pół pensji. I tak zarobią na życie, a w dodatku mają wspaniały urlop. Prawie nie protestowali. Bali się, że zamknę cały ten interes na dobre. Nie, jednak zatrzymam wszystkich na miejscu. Czy Narrif przekazał ci coś jeszcze? Ayns zaprzeczył ruchem głowy.

— Boi się. Przecież kupił ten numer z ośrodkiem zdrowia. To samo zrobili inni, ale on decydował i oczywiście muszą teraz zrzucić na kogoś odpowiedzialność. Był wniosek, żeby wykopać go z rady, ale Fornri zamknął usta wnioskodawcy mówiąc, że gdyby należało karać wszystkich członków rady, którzy kiedykolwiek popełnili jakiś błąd, wkrótce by się okazało, że nie ma komu w niej zasiadać. Ale nie sądzę, byśmy od tej chwili zbyt często widywali Narrif a.

— Szkoda. Mógłby się przydać — rzekł Wembling i ponownie podszedł do okna. — Jedno, co w tej chwili możemy zrobić, to czekać.

Dwa dni później Wembling zwolnił połowę robotników. Sławna firma Khorwiss, Qwaanti, Milo, Byłym i Alaffro, która reprezentowała jego interesy, przysłała mu bowiem wnikliwą analizę jego sytuacji prawnej. Z analizy tej wynikało, że w przyszłości należy się prawdopodobnie spodziewać więcej pozwów ze strony adwokatów wynajętych przez tubylców i że Wembling będzie musiał całkowicie przerwać prace na najbliższe pół roku, jeśli tubylcy wykorzystają wszystkie możliwości prawne i jeśli starczy im pieniędzy. Wembling zarządził odesłanie robotników, zatrzymując jedynie geodetów i konserwatorów sprzętu. Sąd orzekł, że paliki miernicze w żaden sposób nie mogą trwale uszkodzić planety. Wemblingowi pozwolono wbijać ich tyle, ile mu się podoba, zaś tubylcom zabroniono mu w tym przeszkadzać. Wembling był zadowolony, gdyż mógł kontynuować wstępne planowanie, a tym samym strata czasu będzie mniejsza niż oczekiwał.

Ostatnia wiadomość, którą otrzymał, nie była już tak przyjemna. Arica Horta mianowano zastępcą urzędnika sądowego, żeby mógł oficjalnie informować o sytuacji na Langri. Hort osobiście przyniósł mu tę wiadomość w formie zawiadomienia podpisanego przez urzędników sądowych, którzy mieli wkrótce wyjechać.

— Noo! Teraz dopiero będę miał zabawę z parszywym cwaniaczkiem, wysyłającym fałszywe raporty! — wybuchnął Wembling.

— Na pewno nie — powiedział Hort z szerokim uśmiechem. — Prawdziwe raporty.

Robotnicy wyjechali; czekanie przeciągało się. Kwestię, czy ośrodek wczasowy jest sposobem wykorzystania zasobów naturalnych, ostatecznie rozstrzygnięto na korzyść Wemblinga. Ku zaskoczeniu jego adwokatów, Jarnes nie odwołał się od wyroku. Uradowany Wembling najął nowych robotników, przetransportował ich na Langri i znów zaczął rozkopywać łąki i lasy, a wtedy Jarnes zaatakował ponownie. Nieoczekiwanie złożył apelację od wyroku w sprawie wykorzystania zasobów naturalnych do sądu drugiej instancji i chytrze uniknął obowiązku złożenia kaucji, uzasadniając to tym, że Wembling sprowadził robotników przed uprawomocnieniem się wyroku. Sąd drugiej instancji najzwyczajniej przedłużył zakazy wydane w pierwszej instancji i znów Wembling rzucał wściekłe spojrzenia z okna swego biura na robotników baraszkujących w falach przypływu.

— I co ja mam teraz robić? — spytał Wembling. — Jeśli zatrzymam ich tutaj, zaatakuje mnie kolejnymi nakazami. Jeśli odeślą ich do domu, będzie czekał z następnym pozwem póki nie sprowadzę nowych.

— Więc zatrzymaj ich tutaj — rzekł Ayns. — Jeśli czas jest ważniejszy od pieniędzy, to w pełni go wykorzystaj, czekając, aż Jarnes zgra wszystkie swoje karty. Wtedy będziesz mógł zabrać się do roboty.

— No cóż… może. Tylko że nie wszyscy robotnicy są mi potrzebni. Zatrzymam tylko tylu, aby tamci myśleli, że muszą mi przeszkadzać w zatrudnieniu ich.

Po procesie, w którym podawał w wątpliwość prawa Wemblinga do budowy ośrodka wczasowego, mecenas Jarnes założył nową sprawę, kwestionując jego prawa do pro-wadzenia uzdrowiska po zakończeniu budowy. Wrembling stracił tydzień, zanim sąd drugiej instancji unieważnił zakaz, sucho stwierdzając, że jeśli Wembling chciał skorzystać ze swych praw do budowy uzdrowiska, którego później nawet nie miałby prowadzić, mógł tak uczynić. Podczas gdy sądy rozważały te kwestię, Jarnes wystąpił z kolejnym pozwem, w którym domagał się, aby firma Wembling and Company zaprzestała niszczenia langryjskich zasobów naturalnych wskutek budowy uzdrowiska i zapłaciła tubylcom odszkodowanie za zasoby już unicestwione. Budowę wstrzymano na pięć tygodni, a wściekły Wembling musiał liczyć wszystkie wyrwane drzewa, sześcienne metry usuniętej ziemi i tony skał wrzuconych do morza, a także zmiażdżone, wyrwane lub zakopane krzaki, zioła i trawy łąkowe oraz zwierzęta zmuszone do ucieczki z. tych terenów. Wiedział, że z chwilą, gdy wygra ten idiotyczny proces, Jarnes założy następną sprawę.

Tak też się stało.

Mijały tygodnie, potem miesiące, a Wembling mógł tylko dumać nad rosnącymi kosztami i czekać. W końcu nadszedł dzień, gdy mecenas Khorwiss zawiadomił go, że Jarnes nie ma już żadnej karty w tej grze. Poza tym sądy zaczęły już tracić cierpliwość z powodu tych dobrze umotywowanych, lecz pozbawionych podstaw prawnych pozwów. Wembling zwiększył liczbę robotników, aby z chwilą zniesienia ostatniego zakazu mógł rozpocząć pracę na dwie zmiany.

Wiadomość tę przyniósł Arie Hort tak, jak poprzednio. Wembling wiedział już o wszystkim dzięki własnej stacji łączności i raz jeszcze musiał niechętnie przyznać, że Hort równie szybko dostarczał wiadomości o uchyleniu zakazów, jak i o ich wprowadzeniu.

— A więc to już koniec tej farsy — rzekł Wembling, kiedy Hort wręczył mu oficjalną notę. — To ostatnia.

— No, jeśli pan tak uważa — zgodnie stwierdził Hort. Wembling popatrzył nań podejrzliwie.

— Co oni znowu knują?

— Tyle razy już panu mówiłem, że tubylcy nikomu się nie zwierzają. Jeżeli kiedykolwiek postanowią mi zaufać, będzie pan ostatnią osobą, która się o tym dowie.

Hort odszedł, a Wembling, jeżąc się z wściekłości, podbiegł do komunikatora i kazał swym robotnikom na nowo podjąć przerwane prace.

Kilka minut później patrzył z satysfakcją, jak gigantyczne maszyny wgryzają się w langryjską ziemię i miażdżą drzewa. Nagle jedna z nich przechyliła się na bok pod nieprawdopodobnie ostrym kątem i gwałtownie zatrzymała. Wembling pognał do niej i stwierdził, że operator przygląda się z zakłopotaniem lewemu przedniemu kołu, które mocno utkwiło w głębokiej dziurze.

— Trzeba być idiotą, żeby to zrobić! — ryknął Wembling. Operator zaprotestował, mówiąc, że nie widział dziury.

— Co mi pan tu będzie opowiadał! Takiej dziury nie można nie zauważyć. Nie stój pan tak, trzeba ją wyciągać i to szybko! A następnym razem niech pan uważa, gdzie jedzie.

Kiedy Wembling odwrócił się, by odejść, pod nogami rozstąpił mu się grunt. Z głuchym odgłosem wylądował po pas na dnie zręcznie wykopanej dziury. Przez chwilę nie zwracał uwagi na pomocną dłoń, którą mu podał operator, i głęboko się zastanawiał. Dziurę najwyraźniej wykonano niedawno, a wokół niej nie było nawet śladu wykopanej ziemi. Na sobie doświadczył, że była chytrze zamaskowana. Jej wymiary świadczyły, iż była zamierzoną pułapką dla kół jego maszyn.

— To sprawka tubylców! — ryknął.

Odtrącił rękę operatora i sam wygramolił się z dziury. W pośpiechu zbliżył się Ayns i Wembling pokazał mu otwór.

— Musieli prześliznąć się w nocy. Chcę, żeby cały teren otoczono oświetlonymi posterunkami wartowników.

— Nie mamy dość ludzi — zaprotestował Ayns.

— Ale będziemy mieli. Chcę, żeby posterunki działały już od tego wieczora.

Odwrócił się i spojrzał na inną maszynę, która ich mijała z łoskotem. Wtem skoczył w jej stronę.

— Staaać! — wrzasnął.

Maszynę aż zarzuciło, ale zatrzymała się kilka centymetrów od tubylca, który wyskoczył nie wiadomo skąd i rzucił się jej pod koła.

Kiedy Wembling biegł w jej stronę, operator pochylił się nad tubylcem.

— Nic mu się nie stało — powiedział. — Położył się tam, żeby przeszkadzać w robocie. Niech mi pan pozwoli go przejechać i skończą się te wygłupy.

— Pan chyba oszalał! — ryknął Wembling. — Takie coś może mnie kosztować utratę uprawnień! Nie mogę sobie pozwolić, by któremuś z nich coś się stało i oni o tym wiedzą. Oni też muszą uważać, by nam nic się nie stało i o tym również wiedzą. Weźcie go i wrzućcie do lasu. W przyszłości uważajcie na takie rzeczy.

Skinieniem ręki przywołał kilku robotników, którzy podnieśli tubylca i odeszli. Operator wdrapał się na maszynę, ale nim zdążył ją uruchomić, wyskoczył nagle jakiś inny tubylec i rozciągnął się przed jej kołami.

— Ta robota przestaje mi się podobać — warknął operator.

Wembling nie zwrócił na to uwagi. Dostrzegł właśnie jakieś dziwne poruszenie na skraju lasu. Podniósł lornetkę do oczu i puścił się pędem w tym kierunku. Zanim tam dotarł, jedna z maszyn uniosła się w górę, by przewrócić się do tyłu, kiedy z łoskotem zwaliło się na nią jakieś drzewo.

— Na tym drzewie był tubylec — paplał operator jak najęty. — Przymocował pnącze do obracającego się bębna wyciągu. Nie sądziłem, że takie marne pnącze może zaszkodzić tak dużej i ciężkiej maszynie. Zanim zdążyłem wrócić i wyłączyć bęben…

Wembling bez słowa odwrócił się na pięcie i odszedł. Już nie miał siły się wściekać. Przez pozostałą część dnia obserwował w milczeniu, jak pod jego maszynami nagle zapadała się ziemia i jak tubylcy uporczywie powodowali przestoje w pracy, a pod koniec dnia wcale się nie zdziwił, kiedy przyszedł Ayns i oświadczył, że zaginęło siedmiu ludzi.

— W ten sposób tylko ułatwiają nam zadanie — rzekł Wembling z zawziętością w głosie. — Tym razem przesadzili i nie ujdzie im to bezkarnie.

— Ludzie się niepokoją — powiedział Ayns. — Jeśli nie oświetlimy terenu wokół domów mieszkalnych i nie postawimy tam silnej warty, stracimy robotników.

— Jeśli tak zrobimy, nie będziemy mogli pilnować terenu budowy — zaprotestował Wembłing. — Tubylcy podziurawią go jak rzeszoto i będą wyczyniali te swoje diabelskie sztuczki.

— Stracimy robotników — z naciskiem powtórzył Ayns. Wembłing rozłożył ręce.

— No więc dobrze. Postawcie warty przy budynkach mieszkalnych.

Wyglądając przez okno swej sypialni, Wembłing przeklinał światła na dworze. W ich blasku doskonale było widać teren wokół budynków, lecz poza jasnym kręgiem, wyciętym przez nie z cichego, langryjskiego wieczoru, nie mógł w ogóle niczego dojrzeć. Znaleźliby się w beznadziejnej sytuacji, gdyby tubylcy mieli jakąś broń, która może razić na odległość.

Siedmiu jego ludzi zaginęło bez śladu. Każdy z nich pracował samotnie na skraju lasu, a wszyscy zniknęli w ciągu kilku sekund.

„Tubylcy zaatakowali ich prawdopodobnie przeważającymi siłami i porwali” skomentował to Ayns. Nie sprawiało to jednak żadnej różnicy, czy siły były przeważające, czy nieczyste. Wśród robotników zapanował popłoch. Wembłing ciągle powtarzał, że nic im się nie może stać, a jednak tubylcy się odważyli. Przypuszczalnie pomyśleli sobie, że nie mają nic do stracenia i, według kalkulacji Wemblinga, mieli rację. On nie odważył się zastosować żadnych środków odwetowych.

Należało zmienić organizację pracy. Na przyszłość jego ludzie powinni pracować w grupach, a teren budowy musi być strzeżony dniem i nocą. Można się pogodzić z dodatkowymi wydatkami, ale poza tym prace ulegną dalszemu opóźnieniu.

Nagle noc eksplodowała. Okrzyki, wrzaski, piekielne dudnienie bębnów i trąbienie tykw sygnałowych — wszystko to mieszało się w przerażającej kakofonii. Wembłing podbiegł do drzwi i wyjrzał. Coś ogromnego toczyło się po terenie budowy z towarzyszeniem trzasków i głuchych odgłosów. Tylko jeden raz spojrzawszy na potworny, niewyraźnie majaczący kształt, który z łoskotem pojawił się w kręgu światła, Wembłing jak błyskawica uciekł w głąb budynku. To coś uderzyło w ścianę z przypominającym wystrzał armatni hukiem, który długo jeszcze dźwięczał mu w uszach. Potem usłyszał następne uderzenie i jeszcze jedno, a czwarte przesunęło w bok biuro, które zatrzymało się dopiero na ścianie sąsiedniego budynku.

Na moment zapanowała cisza, a potem rozległy się krzyki i przekleństwa robotników. Wembłing wyczołgał się spod stołu, obmacał swe ciało drżącymi rękami i stwierdził, że wszystkie kości ma całe, a potem wyszedł, by ocenić szkody.

Ayns z kilkoma strażnikami badał pozostałości obiektu, który uderzył w biuro.

— Tubylcy spuścili po stoku parę tych idiotycznych tykw — rzekł, a potem nagle krzyknął: — Co to!?

Ze śluzowatej papki strażnicy wyciągali wijącą się postać. Był to jeden z zaginionych. Pogrzebali w papce z obrzydzeniem i znaleźli jeszcze jednego. Inni wartownicy przeprowadzili podobne operacje ratunkowe w śluzowatych resztkach pozostałych tykw.

— Nic im się nie stało? — spytał Wembłing.

— Jeszcze nie wiemy — odpowiedział Ayns.

Okazało się, że związano ich, zakneblowano i wsadzono do wielkich tykw, po zabezpieczeniu im głów osłonami z mniejszych. Nie tylko nie okazali wdzięczności za uwolnienie, ale wszyscy byli piekielnie wściekli — nie, nie na tubylców, lecz na Wemblinga. Rozprostowując zdrętwiałe członki i przytupując, by przywrócić czucie w ścierpniętych nogach, wylewali potoki przekleństw na firmę Wembling and Company i na to, czym się zajmowała.

— Chwileczkę, panowie — powiedział Wembling. — Może przeżyliście ciężkie chwile, ale nic wam się nie stało i takiego zachowania nie będę tolerował. Zgłosicie się jutro rano do karnych robót.

— Rano zgłoszę się do wyjazdu — warknął jeden z robotników. — Wymawiam pracę.

— Chwileczkę…

— Ja też — powiedział inny.

— Wszyscy wymawiamy! — wykrzyknęli chórem przyglądający się temu robotnicy i wznieśli okrzyk radości.

Wembling odwrócił się i poszedł w stronę biura. Budynek biurowy był przesunięty w dół zbocza i stał pochylony pod zwariowanym kątem.

— Życzę sobie, żeby stał na swoich fundamentach, zanim się rozwidni — powiedział Wembling, zwracając się do Aynsa, który wszedł za nim do biura.

Schwycił ręcznik i zaczął ścierać tykwową papkę z dłoni.

— Sądzę, że oni naprawdę chcą wymówić — rzekł Ayns, — i co my teraz zrobimy? Mamy wydać broń?

— Wiesz przecież, że nam nie wolno. Jeden ranny tubylec, a nasz przyjaciel, zastępca urzędnika sądowego, wysmaruje taki raport, że odbiorą nam uprawnienia. Z drugiej strony, nie będziemy się martwić, jeśli ktoś inny zrani jakiegoś tubylca.

— Co masz na myśli?

— Flotę Kosmiczną. Jesteśmy przecież obywatelami Federacji. Nasze życie i mienie znajduje się w niebezpieczeństwie i przeszkadza się nam w prowadzeniu legalnych prac. Mamy prawo do ochrony.

Ayns obdarował Wemblinga jednym ze swych bardzo rzadkich uśmiechów.

— No, jak już ty to mówisz, jestem pewien, że je mamy. Wembling uderzył pięścią w blat biurka.

— H. Harlow Wembling ma dość wpływów, by otrzymać to, do czego ma prawo.

Загрузка...