20

Szeroki pas światła otaczał cały teren budowy, a na lądowisku każdy statek stał we własnym owalu jasności. Na jego skraju widać było garbatą sylwetkę helikoptera zwiadowczego z jego charakterystyczną, małą kabiną, umieszczoną na olbrzymiej, okrągłej obudowie turbiny. Kiedy zbliżali się tam Dallman z Protzem, pilot helikoptera zeskoczył na ziemię i zasalutował.

— Mogę startować w każdej chwili, panie admirale — rzekł.

— Szkoda, że Langri nie ma księżyca — zauważył Protz, rozglądając się dokoła. — Pięknie by wyglądała w jego świetle.

— Niech pan to powie Wemblingowi — rzekł Dallman — to zbuduje księżyc.

Weszli do kabiny helikoptera, który wystrzelił stromo do góry i mknął wzdłuż wybrzeża, stale się wznosząc. Patrząc w dół w zupełną czerń, Dallman zauważył nagle jakąś plamkę światła na horyzoncie. Nabierając wysokości, widzieli coraz więcej takich plamek.

Dallman dotknął ramienia pilota.

— Czy możemy zbliżyć się do nich? — spytał.

Polecieli w dół, jak do przepaści i sunęli nad wsią na niewielkiej wysokości, a plamki światła zmieniły się w rzędy ognisk, które rozświetlały swym blaskiem cały owal wsi. Panowała tam jakaś ożywiona bieganina, ale Dallman nie miał pojęcia, z jakiego powodu.

— Uważa pan, że to nienormalne? — spytał pilota.

— Całkowicie nienormalne, panie admirale. Swój wieczorny posiłek jedzą o zmierzchu, po powrocie łodzi myśliwskich. To znaczy, jeśli jest coś do jedzenia. Czasami nie ma. Kiedy skończą kolację, można oblecieć całe wybrzeże i nie zobaczyć nawet jednego błysku światła poza miejscami, gdzie prowadzi się budowę.

— To wstyd, że tak mało wiemy o tubylcach — rzekł Dallman. — Nigdy nie wiem, o czym myśli Fornri i wątpię, by Arie Hort lepiej ode mnie go rozumiał. Urząd Kolonialny powinien był wysłać zespół naukowców, żeby przeprowadzili nad nimi badania. Nic panu nie przychodzi do głowy? — zwrócił się do Protza.

— To daje dużo do myślenia, ale niech mnie kule biją, jeśli wiem o co tu idzie.

— A ja sądzę, że wiem — rzekł ponuro Dallman. — Po południu wylądował jakiś obcy statek i dziś żaden tubylec nie będzie spał. Przygotowują się do czegoś. Wracajmy lepiej i my również zabierzmy się do przygotowań. Pilot zawrócił. Kiedy znaleźli się na lądowisku, Dallman skierował się ku granicy terenu i przeszedł kilometr wzdłuż stanowisk wart, myśląc o tajemniczym spokoju tej nocy. Protz podążał za nim w milczeniu.

— Zamierza pan podwoić warty? — spytał w końcu.

— Czy mógłby pan opracować taki układ zmiany wart, żeby wszystkie znalazły się na służbie od czwartej zero zero?

— Oczywiście.

— A więc zróbmy to tak. Ponieważ większość tubylców znajduje się jeszcze we wsiach, powinno minąć co najmniej kilka godzin, zanim tutaj cokolwiek się wydarzy. Wyciągnę Wemblinga z łóżka. Powiem mu, by niezwłocznie wydał polecenia — jego ludzie będą mieli jutro dzień wolny i muszą pozostać w swych kwaterach aż do odwołania. Dotyczy to również Wemblinga. Jego kantyna może już zabierać się do przygotowywania prowiantu dla ludzi przebywających w kwaterach.

— Wembling się wścieknie — rzekł Protz.

— Na mnie niech się lepiej nie wścieka. Chcę, żeby natychmiast zawiadomiono wszystkich kierowników budów. Tymczasem zapomnimy o polach golfowych i skrócimy linie wart tak, by mogły skutecznie osłaniać robotników i sprzęt. Każę również zaopatrzeniu zorganizować podręczne magazyny broni na każdej budowie, żeby w razie potrzeby uzbroić robotników.

Wrócili na lądowisko, a Dallman podszedł do czekającego pojazdu i wsiadł doń.

— Rano najpierw zobaczę się z Hortem — rzekł. — A także z siostrzenicą Wemblinga, jeśli przyjdzie. Niech mi pan powie, co by pan zrobił na miejscu tubylców, żeby wstrzymać Wemblingowi roboty?

— To proste. Zabiłbym go.

— W porządku — rzekł Dallman z niechęcią. — Dam mu uzbrojoną wartę.

Dallman spał na siedząco przy biurku. Od czasu do czasu budził się, by wysłuchać meldunku, ale nic ciekawego nie meldowano. Wszystkie większe wsie tubylców były oświetlone licznymi, małymi ogniskami, ale nikt nie zauważył, by tubylcy poruszali się gdzie indziej. W końcu Dallman postanowił nie przyjmować więcej meldunków i przespać się trochę.

Obudził go zgrzyt interkomu i przypomniał mu, że poprzedniego dnia postanowił zastąpić chorążego kimś innym.

— Panie admirale, zameldował się kapitan Protz z panną Warr i panem Hortem.

Dallman ruszył się sennie, ziewnął i opuścił nogi na podłogę.

— Proszę ich tu przysłać.

Wstał, żeby przywitać się z nimi, a Protz pomógł mu ustawić krzesła i cała trójka usiadła.

— Miło, że państwo przyszli — rzekł Dallman. — Bardzo chciałbym wiedzieć, co się dzieje.

Hort i panna Warr popatrzyli na siebie z zakłopotaniem, a potem obojętnie spojrzeli na Dallmana.

— Państwo niewiele nam pomogą — rzekł Protz. — Nic nie wiedzą o tych ogniskach. Nawet nie wiedzieli, że wczoraj przyleciał ten statek.

— Czy tubylcy wspominali o przylocie jakiegoś statku? — spytał ich Dallman. Pokręcili przecząco głowami.

— Czy wczoraj nie zauważyli państwo czegoś niezwykłego w zachowaniu tubylców?

— Byli tylko głodniejsi niż przedwczoraj, ale to nic niezwykłego — rzekł Hort. — A co z tym statkiem?

— Wiem tylko tyle, że przyleciał — odparł Dallman. — Wylądował w lesie, jakieś dwadzieścia kilometrów od brzegu morza.

Machinalnie wstał i podszedł do okna.

— Jak to się stało, że państwo nic nie wiedzą o tych ogniskach? — spytał. — Przecież zwykle pozostajecie we wsi jeszcze po zapadnięciu zmroku.

— Zwykle — przyznał Hort — ale wczoraj… wydawało mi się to całkiem naturalne, lecz kiedy teraz o tym myślę… w każdym razie odprowadzono nas stamtąd po południu.

— Czy poproszono was o opuszczenie wsi?

— Nic podobnego. Fornri powiedział, że idzie do sąsiedniej wsi i zaproponował, że odprowadzi nas do ośrodka. Jeśli w ten sposób chciał się nas pozbyć, muszę przyznać, zrobił to bardzo zgrabnie. A co to były za ogniska?

Dallman ponownie odwrócił się w stronę okna. Przez chwilę patrzył na horyzont, a potem pochylił się w przód wytężając wzrok.

— Spójrzcie! — wykrzyknął. Cała trójka podbiegła do okna.

— Co się stało? — spytał Protz.

— Proszę spojrzeć na horyzont na wysokości przylądka.

— Tam nic nie ma — oświadczył Protz.

— Słusznie.

Po tylu godzinach niepewności Dallman był w fatalnym nastroju.

— Od czasu, gdy tu przybyłem — rzekł — codziennie na wysokości przylądka widziałem flotę myśliwską — do dziś.

— Miałem właśnie to panu powiedzieć — rzekł z żalem Protz. — Pilot helikoptera zwiadowczego zameldował przed chwilą, że dziś nie wypłynęła żadna łódź.

— Aha, rozumiem. Wczoraj przylatuje jakiś dziwny statek. Dzisiaj wszyscy tubylcy na Langri biorą sobie wolny dzień. Co oni robią?

— Pilot powiedział mi tylko, że zbierają się po większych wsiach — odparł Protz.

— W tej sytuacji możemy zrobić tylko jedno. Szczerze sobie porozmawiamy z Fornrim.

— Ilu ludzi chce pan wziąć?

— Pójdziemy sami, chyba że panna Warr i pan Hort zechcą nam towarzyszyć. Nie będziemy naciskać tubylców. Po prostu poprosimy, żeby zrobili nam przysługę i udzielili informacji.

Zatoczyli szeroki łuk, by zbliżyć się od morza i dyskretnie wylądować na plaży pod wsią. Pilot został przy helikopterze. Dallman powoli wspinał się zboczem w stronę wsi, a jego śladem podążali Protz, Hort i panna Warr. Kiedy doszli do miejsca, w którym pierwsza łukowata ulica poprzeczna przecinała główną aleję, Dallman zatrzymał się i rozejrzał dokoła z niedowierzaniem.

Tubylcy byli ubrani w odświętne stroje i wszędzie panowała uroczysta atmosfera. Powitali swych gości z uśmiechami na twarzach i rozstępowali się z szacunkiem, kiedy ci szli powoli główną aleją. Choć ich wygląd zdradzał wycieńczenie, wydawali się nie tyle radośni, ile wręcz szczęśliwi.

Na centralnym placu paliły się ogniska do gotowania potraw. Kiedy tam dotarli, Dallman ponownie zatrzymał się i z uznaniem wciągnął w nozdrza powietrze.

— Głodują — rzekł — ale z całą pewnością w wielkim stylu. To pachnie wspaniale.

— Bo też i jest doskonałe — z goryczą powiedział Hort. — O ile jest. Tubylcom jedynie to pozostało: zapach.

— Wystarczy, żeby mi przypomnieć o nie zjedzonym śniadaniu — z humorem rzekł Dallman.

Szli dalej, a po drugiej stronie placu Dallman zatrzymał się nagle.

— Do diabła! — wyrwało mu się.

Stali, patrząc w zdumieniu na centralną aleję. N a szczycie wzgórza, na którym leżała wioska, przed jednym z większych domów stali w kolejce spokojnie czekający tubylcy.

Wówczas dojrzał ich Fornri. Spiesznie skierował się w ich stronę. Dallmanowi trudno było wywnioskować, czy ich obecność zaalarmowała Fornriego, czy też rozgniewała. Jego twarz była bez wyrazu.

— Po co tu przyszliście? — spytał.

— Popatrzeć sobie — odparł Dallman.

— Dawniej nie wtrącaliście się do życia mego ludu. Czyżby się coś zmieniło?

— Ależ skądże — rzekł Dallman. — Nie mamy zamiaru się wtrącać.

— W takim razie wasza obecność tutaj jest niepożądana. To, co się tu dzieje, dotyczy wyłącznie nas.

— Wszystko, co się dzieje na tej planecie, dotyczy również mnie — powiedział stanowczo Dallman. — Pragnę dowiedzieć się, co tu się dzieje.

Popatrzyli na siebie — admirał Floty Kosmicznej i langryjski tubylec — a Dallman nie wątpił, że to właśnie on był bardziej zdenerwowany z tej dwójki. Milczenie wydawało się trwać wiecznie. W końcu odezwał się Fornri.

— Wiem, że jest pan dobrym przyjacielem mego ludu. Wy wszyscy tacy jesteście, ale pan ma ponadto obowiązki i pan odpowiada za innych. Obawiamy się, że pan Wembling chce się dziś wtrącić do naszych spraw.

— Nie będzie się wtrącał — obiecał mu Dallman. — Zamknąłem go i wszystkich robotników w kwaterach. Jeśli to, co robicie, dotyczy wyłącznie was samych, nikt nie będzie się wtrącał.

— Bardzo dobrze.

Fornri zamilkł, a potem z dumą rzekł:

— Przeprowadzamy wybory.

— Wybory?

Dallman poczuł, jak ręka Protza zaciska mu się na ramieniu. Odwrócił się i spojrzał nań pytająco. Tak samo patrzyli na siebie panna Warr i Hort.

— Wybieramy delegatów na zjazd konstytucyjny — rzekł Fornri.

Dallman spojrzał obok Fornriego na kolejkę czekających tubylców. Pomyślał sobie: „Jaka wspaniała oprawa wyborów!” Wakacyjny nastrój, piękny widok na morze, przygotowania do uroczystości, obywatele czekający na swą kolej przed komisjami wyborczymi w utkanych z trawy chatach — zasady demokracji nigdy jeszcze nie miały tak wspaniałej oprawy.


Nikt się nie odzywał. Prawdopodobnie żadne z nich nie mogło mówić ze wzruszenia — Dallman z całą pewnością nie mógł.

— Kiedy uchwalimy konstytucję — kontynuował Fornri — wybierzemy rząd. A potem poprosimy o członkostwo w Galaktycznej Federacji Niepodległych Planet.

— Czy to zgodne z prawem? — wyrwało się Protzowi.

— Tak, zgodne. Działamy w porozumieniu z naszym adwokatem.

— Czy to Plan? — z przejęciem zapytał Hort.

— To należy do Planu — rzekł Fornri. — Mogliśmy to zrobić już wcześniej, ale nie wiedzieliśmy, że wystarczy, jeśli sześćdziesiąt procent ludności umie czytać i pisać. A my mamy ponad dziewięćdziesiąt procent.

Uznając powagę i uroczysty nastrój chwili, Dallman stanął na baczność.

— Mam zaszczyt złożyć moje gratulacje — rzekł — i jestem pewien, że mogę to zrobić również w imieniu rządu Federacji. Składam również zobowiązanie, że nikt nigdy nie będzie wam przeszkadzał w dążeniu do samorządu. Jeśli ktokolwiek spróbuje, proszę mnie natychmiast o tym zawiadomić.

Fornri drgnął w nagłym ukłonie, co mu się czasem zdarzało w rozmowie z obcymi.

— Dziękuję panu w imieniu ludu langryjskiego.

— Przypuszczam, że pierwszą oficjalną akcją waszego rządu będzie wyeksmitowanie Wemblinga — rzekł wesoło Protz.

Wyraz grzecznej obojętności nie zniknął z twarzy Fornriego.

— Będziemy oczywiście kierowali się prawem.

Jeszcze raz popatrzywszy na chatę z kabinami do głosowania, wszyscy odwrócili się i ruszyli z powrotem do helikoptera. Czekał tam na nich pilot, który chciał im pomóc wejść do kabiny, lecz oni odwrócili się jeszcze raz i patrzyli na wieś.

— I to — mruknął Protz — wykończy Wemblinga.

— Przynajmniej wyjaśniła się tajemnica nieznanego statku — rzekł Dallman. — To był po prostu ich adwokat, który przyleciał pomóc im w opracowywaniu konstytucji. Co zaś do wykończenia Wemblinga, nie ma pan racji. Tacy jak on nie dają się tak łatwo wykończyć. On jest na to przygotowany. Można wręcz powiedzieć, że się tego spodziewa.

— A co on może zrobić? — zapytał Protz.

— Żaden sąd nie zmusi go do rezygnacji z tego, co już ma. Oficjalnie nie ma śladu przekupstwa i zmowy politycznej, dzięki którym załatwił sobie nielegalne uprawnienia, a więc sąd nie będzie mógł wziąć tego pod uwagę. Przyjmie założenie, że na podstawie swych uprawnień Wembling działał w dobrej wierze. Teraz już wiemy, po co mu były tak wielkie pola golfowe. Korzysta z tego terenu zgodnie z przepisowymi uprawnieniami, które dała mu Federacja, a sąd pozwoli mu zatrzymać tę ziemię.

Hort i panna Warr patrzyli nań skonsternowani.

— Ależ to nie może być prawdą! — wykrzyknął Hort.

— A jednak jest. Poczekamy i zobaczymy. A jeśli już sąd raz potwierdzi jego prawa własności do tej ziemi, będzie mógł swobodnie jej używać. Może teraz budować dziesiątki uzdrowisk i zalać tłumami turystów wybrzeże. Jeśli tubylcy będą próbowali go powstrzymać, sądy Federacji poprą Wemblinga siłą, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Dallman wskazał ręką stojących w oddali wyborców.

— Czy zdajecie sobie sprawę, jakie to ogromne osiągnięcie? Tylko niespełna dziesięć procent analfabetów. Jakże ciężko musieli pracować! A zaczynali od zera. Czy państwo wiedzieli — zwrócił się do Horta i panny Warr — że cała ludność uczy się czytać i pisać?

— Ja sam uczyłem dzieci — rzekł Hort — ale były to tylko dzieci z najbliższych wsi.

— A potem te dzieci uczyły dorosłych, a jedna wieś uczyła następną. Sami tego dokonali i w dodatku w tajemnicy. Czy kiedykolwiek w całej historii ludzkości ktoś tak ciężko pracował i osiągnął aż tyle? Tylko dziesięć procent analfabetów… A przegrali, zanim jeszcze zaczęli walkę. Biedacy!

Загрузка...