Tubylec ubrany był jedynie w przepaskę na biodrach; wszedł do sterowni „Hilna” z taką pewnością siebie, jakby obejmował statek w posiadanie.
— Czy pan komandor Yorish? — spytał. — Jestem Fornri.
Yorish nie wyciągnął doń ręki na powitanie. Postanowił sprawiedliwie go wysłuchać, ale nie był zbyt zachwycony zamieszaniem, wskutek którego doszło do tego spotkania. Powodem niezadowolenia komandora było przede wszystkim to, że gdyby jego ludzie zachowali się tak czujnie, jak oczekiwał, człowiek ten powinien być trupem, a nie emisariuszem. Ponadto Yorish nie wyobrażał sobie, żeby to, co miał mu do powiedzenia Fornri albo jakiś inny tubylec, nie mogło zaczekać do rana lub nawet do przyszłego tygodnia. Wskazał Fornriemu taboret, a kiedy ten usiadł, przysunął dla siebie drugi.
Ton Fornriego był stanowczy.
— Rozumiem, że reprezentuje pan Flotę Kosmiczną Galaktycznej Federacji Niepodległych Planet. Chyba się nie mylę?
Zaskoczony tym pytaniem w momencie, gdy siadał, Yorish wyprostował się i wytrzeszczył oczy.
— Nie… — powiedział bezbarwnym głosem.
— W imieniu mojego rządu proszę pana o pomoc przy wypędzaniu najeźdźców z naszej planety.
— Ale szatan! — wykrzyknął dyżurny oficer łączności, zapomniawszy się z emocji. Przy drugiej próbie Yorishowi udało się usiąść.
— Przypuszczam, że mówiąc słowo „najeźdźcy”, miał pan na myśli budowę — powiedział spokojnie.
— Tak.
— Federacja zaliczyła waszą planetę do klasy 3-C, a więc podlega ona jurysdykcji Urzędu Kolonialnego. Urząd ten przyznał firmie Wembling and Company specjalne uprawnienia i trudno uważać ją za najeźdźcę.
— Mój rząd zawarł traktat z Galaktyczną Federacją Niepodległych Planet — powiedział Fornri przesadnie ważąc każde słowo. — Traktat ten gwarantuje niepodległość Langri oraz pomoc Federacji w przypadku najazdu. Żądam, aby Federacja wypełniła swoje zobowiązania.
— Poproszę wykaz — zwrócił się Yorish do oficera dyżurnego.
— Mam go wyświetlić na ekranie, panie komandorze?
— Tak. Proszę wykręcić numer Langri.
Ekran zamigotał i Yorish zaczął głośno czytać świecący tekst.
— Pierwszy kontakt w czterdziestym czwartym. Zaliczona do klasy 3-C w czterdziestym szóstym. Brak wzmianki o jakimkolwiek traktacie.
Fornri wyjął zza pasa tubę z polerowanego drewna i wyciągnął z niej zwinięty pergamin. Wręczył rulon Yorishowi, który rozwinął go i położył na stole. Tak długo wpatrywał się weń i z takim niedowierzaniem, że aż oficer dyżurny nie wytrzymał i spojrzał mu przez ramię.
— Pieczęć krążownika bojowego „Rirga”! — wykrzyknął oficer dyżurny. — To poświadczona kopia oryginału! Yorish popukał palcem w pergamin.
— Gdzie jest oryginał? — spytał.
— W bezpiecznym miejscu — odparł Fornri. — Poprosiliśmy o kopie przy podpisywaniu traktatu i dostaliśmy je od oficerów floty.
Yorish ponownie spojrzał na ekran.
— W tym jest coś bardzo dziwnego — powiedział. — Traktat nosi datę o dwa miesiące późniejszą od pierwszego kontaktu i zalicza planetę do kategorii 5-X. To znaczy, że w czterdziestym szóstym dokonano zmiany kategorii. Zmiana ta winna być uwzględniona w wykazie, a nie jest.
— To niemożliwe, żeby ustalanie kategorii jakiejś planety trwało bez mała dwa lata — rzekł oficer dyżurny. — A może traktat jest sfałszowany?
— Skąd tubylcy czerpaliby stosowną wiedzę i skąd by wzięli odpowiedni sprzęt, żeby dokonać fałszerstwa tej miary? — powiedział Yorish, a następnie zwrócił się do Fornriego:
— Jeśli traktat jest autentyczny, a ja nie widzę powodu, żeby w to wątpić, mamy do czynienia z oszustwem na wprost niewyobrażalną skalę. Proszę mi opowiedzieć, jak to było.
Następnego ranka Arie Hort zgłosił się na umówione spotkanie, ustalone poprzedniego dnia za pośrednictwem radiostacji Smitha. Zabrał Yorisha na spacer po plaży. W pewnym miejscu, poza terenem budowy, gdzie brzeg skręcał ku północy, spotkali się z ośmioma miejscowymi chłopcami, którzy czekali na nich z łodzią. Pomknęli nią wzdłuż wybrzeża, mijając po drodze kilka wiosek, a w końcu brzeg znowu skręcił na zachód i Yorish ujrzał okazałą sylwetkę nowoczesnego budynku, usytuowanego na urwistym cyplu.
— A więc to jest ten ośrodek zdrowia — rzekł. — Czy nie zechciałby mi pan wytłumaczyć…
— Nie, póki go pan nie obejrzy. Obiecałem Talicie pierwszeństwo, bo mógłbym nafaszerować pana błędnymi informacjami.
— Talicie?
— Pannie Warr. Siostrzenicy Wemblinga. Ośrodek zdrowia jest jej oczkiem w głowie.
— Domyślam się, że nie ma pan o nim najlepszego zdania.
— Uważam, że jest wspaniały. Tylko że tubylcy zbyt słono za niego zapłacili. Jeśli ktoś ma zakażenie w palcu u nogi, powinniśmy umieć go wyleczyć bez obcinania mu głowy.
Skręcili do brzegu, a dotarłszy tam, wciągnęli łódź na plażę między dwie inne, leżące na piasku łodzie tubylców. Ktoś zadał sobie ogromny trud, by zbudować utwardzoną dróżkę, wznoszącą się łagodnie serpentyną ku szczytowi cypla, ale była tam jeszcze jedna ścieżka, stroma i zwykła, lecz uczęszczana, która prowadziła bezpośrednio na szczyt i tę wybrał Hort bez słowa wyjaśnienia.
Talitha Warr z wdziękiem przyjęła Yorisha i przedstawiła go doktorowi Fenellowi, lekarzowi personelu firmy Wembling and Company, który dwa razy w tygodniu pracował pół dnia w ośrodku zdrowia, a poza tym udzielał pomocy w nagłych wypadkach. Panna Warr byłaby ozdobą każdego towarzystwa, a przy tym robiła wrażenie osoby kompetentnej. Dr Fenell był młodym, gamoniowatym, najwyraźniej niedoświadczonym mężczyzną, jakiego Yorish z pewnością nie spodziewał się zastać na tak odpowiedzialnym stanowisku. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie jest to jakiś kiepski lekarz, który tutaj próbuje się zrehabilitować.
Fenell dreptał za panną Warr w sposób sprawiający wrażenie, jakby to ona była lekarzem, a on jej podwładnym. Yorish zauważył, że Arie Hort w jakiś szczególny sposób patrzy na tych dwoje. Widocznie rywalizowali ze sobą o względy panny Warr i to być może było przyczyną niechętnego stosunku Horta do ośrodka zdrowia, a zatem jego opinia mogła nie być obiektywna, czym jednak Yorish się nie przejął. I tak wyrobi sobie własny sąd.
Grzecznie więc oglądał różne mikroskopijne gabinety, od magno- i hydroterapii po żywieniowy, których w większości od dawna nie używano. Oświadczył, że jest zachwycony oddziałem pediatrycznym wraz z przyległym placem zabaw, choć zastanawiał się, w jaki sposób tutejsze dzieci radzą sobie z zabawkami, pochodzącymi z tak obcej im cywilizacji.
Największe wrażenie wywarł na nim nie ośrodek, lecz fakt, że prawie nikt z niego nie korzystał. Jedynymi pacjentami, jakich zobaczył, było kilku dorosłych ze złamaniami, siedzących we wspaniałym parku z widokiem na morze. Obserwując, jak wyjeżdżali samobieżnymi wózkami inwalidzkimi z usytuowanych za głównym budynkiem domów w miejscowym stylu, postanowił poprosić personel medyczny „Hilna” o zbadanie tej tajemnicy. Albo Langryjczycy byli ludźmi niezwykle zdrowymi, albo korzystali z ośrodka tylko w przypadku kilku rodzajów dolegliwości, z którymi sami nie mogli sobie poradzić.
Poza tym, jeśli panna Warr spodziewała się zaimponować mu wielkodusznością swego wuja wobec tubylców, nie mogła się dowiedzieć o jego zamiarze złożenia raportu w tej sprawie. Yorish widział ośrodki zdrowia na wielu planetach.
Za każdym razem, gdy poważnie zachorował któryś z jego podkomendnych, a ze względu na odległość nie mógł skorzystać z pomocy regularnej służby medycznej Floty, Yorish musiał mu zapewnić najlepszą w danej sytuacji opiekę lekarską i dlatego zawsze sam przeprowadzał uprzednio inspekcję wybranego szpitala czy ośrodka. Nigdy z własnej woli nie umieściłby żadnego ze swych ludzi w ośrodku zdrowia na Langri. Sam budynek i jego otoczenie były atrakcyjne, ale sprzęt i inne urządzenia medyczne co najwyżej średnie, a dochodził do tego całkowity brak odpowiednio wyszkolonego personelu. Przy całym swym zapale panna Warr była tylko nowicjuszką, a doktorowi Fenellowi zapewne brakowało doświadczenia niezbędnego lekarzowi na kierowniczym stanowisku. Faktycznie ośrodek zdrowia dla tubylców był niczym więcej, jak tylko gestem ze strony firmy Wembling and Company.
Jednak Yorish nie miał nic przeciwko takim gestom. Dobrze bowiem wiedział, że nawet źle prowadzone ośrodki zdrowia mogą wiele zrobić na prymitywnych planetach, gdzie przedtem w ogóle nie było opieki lekarskiej.
— To byłoby już wszystko — rzekła na koniec panna Warr. — Uparłam się, żeby n a j p i e r w zbudowano ośrodek i oto jest. Zaszczepiliśmy już całą ludność przeciwko najgorszym chorobom i prowadzimy regularne szczepienia dzieci. Choroby, które dawniej kończyły się pewną śmiercią, obecnie nawet już nie wymagają hospitalizacji, a od czasu otwarcia ośrodka nie mieliśmy przypadku zgonu wskutek choroby. Robimy wyraźne postępy w ograniczaniu śmiertelności niemowląt i normalnie już leczymy złamania, które w przeszłości często kończyły się śmiercią lub powodowały trwałe kalectwo. Do dziś w koszmarnych snach widzę dziecko, którego śmierci byłam kiedyś świadkiem i mam wielką satysfakcję, wynikającą z przekonania, że nic takiego już więcej się nie zdarzy.
— Z pewnością — mruknął Yorish. — Widzę, że szkolicie personel pielęgniarski.
— Nazywamy ich asystentami medycznymi. Szkoli się tutaj młodzież płci obojga i pozwalamy im wykonywać pod nadzorem wszystkie normalne zabiegi. W miarę możności staramy się, by każdy przypadek był dla nich lekcją medycyny. Oczywiście tubylcy nie zdobędą w ten sposób dostatecznych umiejętności, żeby sami mogli prowadzić ośrodek, póki nie wyślą co zdolniejszej młodzieży do szkół medycznych na innych planetach, by uzyskać własną kadrę wykwalifikowanych lekarzy. To potrwa wiele lat, lecz sprawa nie jest pilna. Uzdrowisko będzie miało własny ośrodek zdrowia, co umożliwi nam korzystanie z tamtejszego personelu lekarskiego, dopóki tubylcy nie zapewnią własnej kadry.
— Bardzo pani dziękuję, panno Warr — rzekł Yorish. — Przyślę pani w odwiedziny mojego oficera służby medycznej. Jestem pewien, że go to zainteresuje.
Yorish i Hort opuścili ośrodek tylnym wyjściem, od strony chat tubylców, i zeszli na plażę utwardzoną dróżką. Kiedy ta skręciła i już jej nie było widać z ośrodka, Yorish zapytał Horta:
— Czy teraz odpowie pan na moje pytania?
— Sam pan widział — odparł Hort. — Ona uważa, że ośrodek zdrowia wszystko usprawiedliwia.
— Chcę wiedzieć, co pan o tym wszystkim myśli. Wiem, co powiedział Fornri i wierzę mu. W żaden sposób nie mógł sfałszować traktatu. Poza tym, przyszedł do mnie mój archiwista i przyniósł taśmę ze starym wykazem, którą szczęśliwie zapomniał skasować, a tam przy Langri figuruje kategoria 5-X. Jak Wemblingowi udało się zmienić ją na 3-C?
— A jak wszystko załatwia taka gruba ryba? — spytał z goryczą Hort. — Wiadomo: nacisk polityczny, przekupstwo, protekcja. Zawsze znajdzie jakiś sposób. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jak to zrobił. Trzeba raczej zadać sobie pytanie, co można zrobić, póki jest jeszcze czas na uratowanie tubylców?
— Uratowanie tubylców? Z pewnością najgroźniejszą rzeczą, jaką knuje Wembling, jest powstrzymanie ich od nękania go. Wszystko to rozpoczął, bo chciał im pomóc.
— Nic podobnego — zapalczywie powiedział Hort. — Wembling zawsze myślał tylko o tym, jak pomóc samemu sobie. Próbował dokonać czegoś wielkiego, żeby uzyskać stanowisko ambasadora na planecie, która dałaby mu większe korzyści. Z chwilą, gdy zorientował się, że uzdrowiska na Langri przyniosą mu więcej pieniędzy niż koncesje na wydobywanie kopalin gdzie indziej, wysłał Aynsa na Colomus, żeby załatwił zmianę kategorii Langri.
— Rozumiem. Ale mimo to, jeśli uzdrowisko będzie miało takie powodzenie, jak to przewiduje Wembling, dziesięć procent od zysków da ogromne dochody tubylcom. Dlaczego oni z nim walczą?
— Czyż nie mają prawa odmówić przyjęcia tych dziesięciu procent i nie zgodzić się na budowę uzdrowiska, jeśli nie życzą sobie ani jednego, ani drugiego?
— Oczywiście. To znaczy, według pogwałconego traktatu, powinni mieć takie prawo. Jednak wydaje mi się, że mogliby pójść na kompromis i czerpać korzyści z uzdrowiska, jednocześnie zachowując nad nim kontrolę. Fornri wspominał, że początkowo Wembling próbował uzyskać ich zgodę, a kiedy mu się to nie udało, dopiero wówczas załatwił zmianę kategorii.
Dotarli do plaży. Tubylcy zepchnęli łódź na wodę i oczekiwali ich na stojąco, ale Hort i Yorish skręcili w bok, w stronę lasu, na którego skraju znaleźli powalone drzewo i usiedli na nim. Chłopcy pokazali zęby w uśmiechu i z powrotem wciągnęli łódź na plażę.
— To sprawa życia i śmierci — odezwał się Hort.
— Musi pan to bliżej wyjaśnić — rzekł Yorish, patrząc nań z niedowierzaniem.
— Podstawy egzystencji tubylców są niepewne. Może jakieś małe, odpowiednio kontrolowane uzdrowisko nie miałoby wpływu na ekologię tej planety, ale Wembling nie robi niczego na małą skalę. Buduje ogromny ośrodek i planuje następny. Powiem tylko, że już w tej chwili jego budowa i zajęcia rekreacyjne robotników nad wodą i w morzu wywierają poważny wpływ na zaopatrzenie tubylców w pożywienie. Jeśli nikt nie powstrzyma Wemblinga, ludność miejscowa wyginie i nie będzie miał kto korzystać z tych dziesięciu procent, o ile przedtem firmie Wembling and Company nie uda się i od tego wykręcić.
— Czy mówi pan poważnie?
— Śmiertelnie poważnie. Stwierdzono naukowo, że pewne ludy mogą przyzwyczaić się do niektórych rodzajów pokarmu, a do innych nie. Istnieją dziesiątki planet, gdzie miejscowa ludność zajada się rosnącymi tam ziołami, które przybyszów przyprawiają o choroby.
— Flota Kosmiczna może coś na ten temat powiedzieć — rzekł Yorish. — Nasi ludzie pochodzą z różnych planet, zrzeszonych w Federacji. Statki Floty Kosmicznej muszą być podzielone na kategorie, stosownie do sposobu odżywiania się członków ich załóg, aby osobom przyzwyczajonym do określonych rodzajów pożywienia umożliwić wspólne odbywanie służby.
— Jednak w przypadku Langri sprawa jest o wiele poważniejsza. Od nie wiadomo ilu pokoleń, prawie wyłącznym pożywieniem tubylców jest mięso kolufa, pewnego langryjskiego zwierzęcia morskiego. Jest to pokarm bardzo pożywny, ale ze względu na zawarte w nim witaminy, minerały i inne składniki, które występują jedynie na Langri, w niczym nie przypomina on pożywienia ludności wszystkich pozostałych planet. Dzięki ewolucji czy przystosowaniu, organizmy tubylców przywykły doń i obawiam się, że nie będą zdolne przyswajać normalnej żywności. A prace budowlane prowadzą do spustoszenia łowisk.
Yorish zamyślił się.
— Innymi słowy — rzekł — tubylcy nie mogą jeść niczego poza kolufami, a firma Wembling and Company je tępi.
— Nie, nie tępi. Zmusza do ucieczki. Odkąd sięga pamięć tubylców, kolufy zawsze występowały na żerowiskach wzdłuż wybrzeża, a teraz szukają innych.
— Rozumiem.
— Czy pański personel lekarski mógłby przeprowadzić dla mnie pewne badania? — spytał Hort.
— Chodzi o możliwości przyswajania normalnego pokarmu przez organizmy tubylców? Oczywiście. A teraz chciałbym wiedzieć, co to za Plan i co to za „przekazy”?
Hort zaśmiał się w kułak.
— Fornri miał na myśli „zakazy”, a tych było sporo. Sąd na całe miesiące wstrzymywał Wemblingowi roboty.
— Słyszałem o tym. Kosztowało to tubylców fortunę i wszystkie sprawy przegrali.
— Jednak udało im się zyskać na czasie, a tego właśnie potrzebowali. Czasu na realizację Planu.
— Na czym polega ten Plan?
— Nie wiem. W każdym razie, absolutnie weń wierzą. W Planie było powiedziane, że Fornri powinien spotkać się z panem zaraz po waszym wylądowaniu i dlatego tak przy tym obstawał, by zobaczyć się z panem wczoraj wieczorem. Próbowałem go przestrzec przed niebezpieczeństwem utraty życia, na co odpowiedział, że musi słuchać Planu i że nic mu nie grozi, a liczy się każda godzina. Teraz wie pan o tym tyle, co ja.
— Mógł łatwo stracić życie — rzekł Yorish. — Jednakowoż nie zginął, może więc naprawdę nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Jeśli wziąć wszystko pod uwagę, sprawa wydaje się niesłychanie skomplikowana.
Yorish wstał.
— Mam umówione spotkanie z Wemblingiem — rzekł — i nie wolno mi dopuścić, by tak zajęty i ważny człowiek na mnie czekał.
Ruszyli w stronę łodzi, a uśmiechnięci chłopcy ponownie zepchnęli ją na wodę i stojąc czekali na nich.
— Nie sądzę, żeby tubylcom udało się wygrać jakiś proces przeciwko Wemblingowł — powiedział Yorish. — Ma zbyt dużo pieniędzy i wpływów oraz najsprytniejszych adwokatów, jakich można mieć za pieniądze.
— Po czyjej stronie pan stoi?
— Dokładnie pośrodku — odparł Yorish. — Jestem absolutnie bezstronny i Wemblingowi to się nie spodoba. Będę go chronił przed tubylcami, ale również zamierzam chronić tubylców przed Wemblingiem na wszystkie możliwe sposoby. Równocześnie złożę niezwłocznie raport na temat zaistniałej sytuacji i to bardziej szczegółowy niżby tego sobie życzył Sztab Floty, a przy tym poproszę o odtworzenie traktatu. Problem tej planety nie polega na tym, co mogą, czy też czego nie mogą jeść tubylcy. Prawdziwym problemem jest sprawa traktatu, który obie strony zawarły w dobrej wierze i który potem cynicznie pogwałcono. To sprawa honoru Floty Kosmicznej.
— Pan nie wie, jak daleko sięgają wpływy Wemblinga. Pański sztab odłoży ten raport do akt i zapomni o nim.
— Wówczas postaram się go stamtąd wydostać — odpowiedział Yorish z szerokim uśmiechem.
Tubylcy nikomu nie mówili o swoim Planie, ale Wembling o swoim opowiadał raczej zbyt wiele. Zabrał Yorisha ze Smithem do swego biura projektowego, gdzie wystawiono imponującą makietę uzdrowiska. Kiedy się tam znaleźli, nadgryzł kapsułkę, dmuchnął im w twarze gryzącym, kolorowym dymem i zaczął rozwodzić się nad statystyką.
— Tysiąc miejsc — powiedział z dumą — a większość z nich w apartamentach.
Smith pochylił się nad makietą, żeby przyjrzeć się jej z bliska.
— Czy te wgłębienia na tarasie słonecznym to baseny kąpielowe?
— Tak jest. I będzie jeszcze kryta pływalnia. Niektórzy ludzie nie znoszą nawet lekko słonej wody, inni zaś będą się bali morskich stworów, chociaż nie są niebezpieczne. No i co panowie o tym myślą?
— To bardzo… imponujące — mruknął Yorish.
— Będą tam dwie główne jadalnie i sześć mniejszych, specjalizujących się w przysmakach z różnych planet. Będę miał całą flotę łodzi, statków i jednostek podwodnych do celów rekreacyjnych i turystycznych. Mogą panowie wierzyć lub nie, ale w galaktyce żyją miliony ludzi, którzy jeszcze nie widzieli morza. Co mówię! Istnieją planety, których mieszkańcy nie mają nawet tyle wody, żeby się wykąpać. Niektóre muszą nawet sprowadzać powietrze do oddychania. Jeśli ludzie z takich planet będą mogli od czasu do czasu przyjechać na Langri i pomieszkać tu, znacznie zmniejszy się liczba lekarzy i psychiatrów. Całe to moje przedsięwzięcie ma jeden, jedyny cel: służyć ludziom. Yorish wymienił znaczące spojrzenia ze Smithem.
— Z tego, co widzę, jedynymi ludźmi, którym pan się przysłuży, będą biedni, załamani milionerzy — zauważył Yorish.
Wembling uniósł dłoń w uspokajającym geście.
— To tylko tak na początek — powiedział. — Panowie rozumieją, wszystko musi mieć solidne podstawy finansowe od samego początku. Później będzie mnóstwo miejsc dla zwykłych ludzi. Noo, może nie w hotelach stojących tuż nad morzem, oczywiście, ale będą też plaże publiczne, hotele z dostępem do nich i tym podobne rzeczy. Mój personel już to opracował. Kiedy uzdrowisko już ruszy…
Nagle odgłosy budowy za oknem ucichły. Wembling ruszył ku drzwiom jak strzała, a tuż za nim, depcząc mu po piętach, Yorish ze Smithem. Znalazłszy się na zewnątrz budynku, obaj przystanęli i obserwowali Wemblinga pędzącego w kierunku miejsca, w którym trzech jego ludzi szarpało się z jakimś tubylcem.
Młodzieniec ten przywarł do dźwigara, który miał być za chwilę uniesiony w górę. Robotnicy próbowali go odciągnąć, ale on przywarł doń kurczowo. Wembling gnał w ich stronę, machając rękami i wykrzykując polecenia, ale zarówno jedno, jak i drugie wydawało się zbędne.
Robotnicy musieli usunąć tubylca, nie wyrządzając mu krzywdy, a starali się, jak mogli. W końcu oderwali go siłą i odprowadzili.
— Co oni chcą w ten sposób zyskać? — spytał Smith.
— Czas — odrzekł Yorish. — Czas na realizację swego Planu.
— Czy nie przyszło panu do głowy, że ten ich Plan może zakładać prawdziwe powstanie z prawdziwymi materiałami wybuchowymi?
— Nie, a z tego, co wiem o tubylcach, byłaby to ostatnia rzecz, której mógłbym się po nich spodziewać. Co pan sądzi o Wemblingu?
— Przypomina samoczynny zespół napędowy.
— Przy całej mojej niechęci do niego podziwiam go za to, że umie postawić na swoim — rzekł Yorish. — Nie chciałbym być w skórze tubylca, który musi z nim walczyć o życie. Są na tyle inteligentni, by wiedzieć, że siłą go stąd nie wyrzucą. Obawiam się jednak, że próbują dorównać mu sprytem, a tu również nie mają żadnych szans.
Praca ruszyła na nowo i Wembling wrócił do swych gości.
— Gdyby pan zainstalował to, co chciałem, nie doszłoby do tego — żalił się.
— Obaj dobrze wiemy, że tego nie zrobię — rzekł mu na to Yorish. — Elektroniczna zapora kosztowałaby majątek i to ja bym odpowiadał za uśmierconych przez nią tubylców. Na pańskim miejscu nawet bym o niej nie wspominał. Znowu tak bardzo panu nie dokuczają.
— Denerwują mi ludzi. Każdy musi być bez przerwy czujny, by przypadkiem nie zabić któregoś z tych drani.
— Powinno to zwiększyć ich wydajność — oschle skomentował Yorish.
— Może, ale tubylcy wprowadzają rozgardiasz na budowie, co mi opóźnia prace. Chcę, żeby nie mogli przedostawać się tutaj.
— Szczerze mówiąc, uważam, że wyolbrzymia pan sprawę. Jedna czy dwie przerwy dziennie nie mogą tak bardzo opóźniać prac, a z całą pewnością nie do tego stopnia, żeby trzeba było tu trzymać krążownik bojowy floty. Niemniej jednak mam rozkazy. Zastosuję wszystkie środki, jakimi dysponuję, poza przemocą, żeby trzymali się z daleka.
Wembling uśmiechnął się dobrodusznie.
— Chyba już o nic więcej nie wypada mi prosić. Ujął Yorisha pod rękę i zaprowadził z powrotem do biura projektowego.