Fornri biegł. Z daleka okrążył wieś, w której leżało drobne ciałko Dabbi otoczone żałobnikami. Z największą szybkością pędził po leśnej ścieżce, zmuszał się do najwyższego wysiłku nie zważając na protestujące mięśnie i zmęczone płuca, pragnął jedynie, by jego ciało sprostało temu pośpiechowi.
W miejscu, gdzie przecinało się kilka ścieżek, przystanął zdyszany, rozejrzał się uważnie, a potem zaszył w pobliskim gąszczu, który wydawał się nie do przebycia.
Wynurzył się zeń na niewielkiej polance. Dwaj miejscowi młodzieńcy stali tam w niedbałych pozach przed chatą, znudzeni oczekiwaniem na nie wiadomo co. Niedaleko nich siedział po turecku na ziemi pogrążony w myślach Banu z głową opuszczoną na piersi i zamkniętymi oczami. Z boku wisiał hamak, w którym odpoczywał Starszy. Kiedy zobaczyli Fornriego, wszyscy poderwali się pełni oczekiwania, on zaś stał, dysząc ciężko.
W końcu mógł już mówić.
— Naszym wrogiem jest ambasador — wysapał.
Tajny sztab stanowił jeden z elementów Planu, których nie mogli zrozumieć. Było to miejsce spotkań osób odpowiedzialnych za Plan. Sztab był również centralą skomplikowanego systemu śledzenia wszystkich obcych na Langri. Dzieci zorganizowano w armię niewielkich patroli i gdy tylko ambasador lub któryś z członków jego personelu dokądś się udawał, natychmiast jakieś dziecko śpieszyło do tajnego sztabu, aby donieść o tym fakcie. Na kawałku wyrównanej ziemi przed chatą wyrysowano mapę, na której kamykami zaznaczano aktualne miejsce pobytu każdego przybysza, śledząc w ten sposób wszystkie jego poruszenia.
Wykonywali to skrupulatnie, choć nie widzieli w tym żadnego sensu, ale tak nakazywał Plan. Początkowo personel ambasady był liczniejszy i wielu jego członków poruszało się tu i tam bez specjalnego celu, lecz wkrótce ambasador zdecydował, że nie wszyscy są potrzebni i większość odesłał. Trzy spośród czterech pozostałych osób zawsze towarzyszyły ambasadorowi. Ponadto ambasador poprosił, aby kilku tubylców znajdowało się w jego obecności na wypadek, gdyby potrzebował jakichś informacji, więc nigdy nie poruszał się bez sporej świty. Rada kierownicza często zastanawiała się, po co zatrudniać dzieci ciągłym donoszeniem o wszystkich posunięciach ambasadora, skoro zawsze przebywają przy nim dorośli tubylcy.
Zresztą był tam także Arie Hort, który bardzo szybko stał się jednym z nich — prawdziwym przyjacielem, zawsze chętnym do pomocy w sporach z ambasadorem. Siedzenie go z ukrycia wydawało się bez mała wiarołomstwem, skoro wszystko, co robił, czynił tak otwarcie.
Plan mówił, że przez cały czas muszą wiedzieć, gdzie wszyscy obcy się znajdują, więc robili, co im nakazywał. Nie mieli wyboru.
Córka siostry ambasadora była powodem pewnej komplikacji, która ułatwiła realizację nakazów Planu. Niczego, co robiła, nie można było przewidzieć. Co gorsza, wszyscy dziwnie na nią reagowali. Arie Hort zazwyczaj mówił, dokąd idzie i co będzie robił, kiedy zaś spotykał ją po drodze, szedł zupełnie gdzie indziej lub czynił coś akurat na odwrót.
Już z tym było niedobrze, ale najgorsze dla rady kierowniczej nastąpiło, gdy ambasador popędził z córką swej siostry, żeby jej pokazać prom, a za nimi pośpieszył Arie Hort. Po tylu tygodniach i miesiącach starannych zabiegów, żeby używać promów, jeśli tylko w pobliżu znajduje się ambasador, prawdziwym szokiem dla rady było odkrycie tego sekretu przez pannę Warr. Arie Hort wiedział o tym, ale tubylcy czuli instynktownie, że nie powie o tym ambasadorowi. Natomiast nie wiedzieli, jak się zachowa panna Warr.
Incydent ten sprawił, że musieli się naradzić. Fornri usiadł na ziemi przed mapą i chmurnie spoglądał na kamyki oznaczające ambasadora, pannę Warr i Arica Horta, próbując rozszyfrować przyczynę tego, że tak szybko i nieoczekiwanie opuścili ambasadę i znaleźli się w lesie. Starszy, który zawsze uczestniczył w ich naradach, lecz rzadko zabierał głos, patrzył na wszystko z poważną miną, a pozostali zajadle debatowali nad ewentualnymi skutkami faktu, że panna Warr widziała, jak Rarnt i Mano przebyli strumień, nie korzystając z promu.
— Co o tym sądzisz, Banu? — odezwał się w końcu Fornri. Banu jak zwykle siedział po turecku z pochyloną głową.
— Nic. Ona nie jest ważna — odpowiedział, nawet się nie poruszywszy.
— A ja uważam, że córka siostry ambasadora jest ważna — powiedział Fornri.
— Ona wyśmiewa się z nas i naszej planety — zauważył lekceważącym tonem Narrif, który często miał zdanie odmienne od Fornriego. — Niedługo wyjeżdża. Tak przynajmniej powiedziała. Jak taka osoba może być ważna?
— W jaki sposób pobierają się rodacy ambasadora? — spytała Dalia. — Airk czuje do niej sympatię, a on jest naszym przyjacielem. Jeśli mieliby się pobrać…
— A czy ona coś czuje do niego? — zapytał Tollof. — Airk potrzebuje zgody jej czy ambasadora?
W ciszy, która potem nastąpiła, przyszedł jakiś chłopiec z meldunkiem. Fornri przyjaźnie go poklepał i kazał mu odpocząć.
— Następnym razem, kiedy Airk będzie kogoś z nas pytał o nasze zwyczaje związane z małżeństwem — rzekł — osoba ta powinna zapytać jego o ich zwyczaje.
Ostatecznie nic nie uczynili, a jeśli nawet córka siostry ambasadora powiedziała mu o tym, jak naprawdę pokonują rzeki, on sam nigdy o tym nie wspominał. Ale jeszcze raz jasno im się ukazała cała mądrość Planu Langriego i już nikt nigdy nie kwestionował tego, że zawsze trzeba wiedzieć, gdzie znajdują się obcy.
Fornri zamartwiał się, że tak niewiele spraw mogli rozwiązać i że coraz więcej członków rady wypowiadało się za nie przemyślanymi posunięciami, czasem nawet nie uwzględniając Planu. Zdawał sobie sprawę, iż wkrótce straci przywództwo na rzecz Narrifa, który występował przeciwko prawie wszystkim jego decyzjom, czym się przejmował nie dlatego, żeby Narrii nie mógł sobie poradzić z tą funkcją, ale ponieważ obawiał się, że nie będzie postępował zgodnie z Planem.
Wszystkie wydarzenia następowały tak, jak przewidywał Plan, każda instrukcja, do której się zastosowali, z łatwością przynosiła spodziewane skutki i Fornri nie potrzebował przedstawiać dalszych dowodów nieomylności Langriego. Albo będą robili wszystko zgodnie z Planem, albo stracą swoją planetę i sami ulegną zagładzie.
Los jego ludu zależał od tego, czy pozostanie przywódcą, a było mu coraz trudniej kierować tymi ludźmi. Nawet jeśli Plan jasno podawał, co należy robić, czasem niemożliwością było ustalenie, kiedy to trzeba uczynić.
— Rozmawiałeś już z Airkiem w sprawie kontaktu z prawnikami? — prawie codziennie pytał Fornriego Narrif.
— Pytam go po kolei w sprawach, o których mówił Langri — odpowiadał Fornri.
— Czy ciągle jeszcze sprawdzasz jego przyjaźń!? — wykrzykiwał Narrif. — Z całą pewnością Airk jest przyjacielem godnym zaufania.
Fornri mógł po prostu odpowiedzieć, że zgadza się z tą opinią, ale kiedy tylko się dało, wolał raczej postępować zgodnie ze wskazówkami mądrości Langriego, niż opierać się na własnym sądzie; wówczas jednak Banu przypominał im, co trzeba.
— Langri powiedział, że prawdziwy przyjaciel nie ma nic przeciwko sprawdzaniu, czy jest godny zaufania, czy nie.
Pozostawała jeszcze sprawa tych kryształów. Langri mówił, że trzeba je jak najszybciej zamienić na kredytki, lecz obawiali się wspominać o nich komukolwiek, dopóki w pełni nie zrozumieją, co mają zrobić i nie znajdą sprawdzonych przyjaciół. Sam Langri ciągle im powtarzał, że jeśli nie będą czujni, obcy ich wykorzystają.
Najtrudniej było ustalić, przeciw komu skierowany jest Plan. Nie mogli zidentyfikować swego wroga. Niektórzy uważali, że jest nim ambasador, ale nie było na to dowodów, a poza tym wydawało się, iż ambasador szczerze pragnie im pomóc. Ponadto sam Langri powiedział, że główny wróg może równie dobrze przybyć dopiero po wielu latach od czasu lądowania pierwszego statku kosmicznego.
Fornri czuł się coraz bardziej wyobcowany wśród pozostałych członków rady. Najbardziej go bolało, że Dalia często przyłączała się do jego przeciwników. Upłynęło wiele czasu od momentu, gdy spędzali razem chwile radości, a i spoczywające na nim obowiązki przywódcy były mu coraz większym ciężarem.
Ale teraz znali już wroga.
Wszyscy wysłuchali Banu recytującego bezbarwnym głosem to, co Langri powiedział o pierwszej osobie, która wpadnie na pomysł zbudowania ośrodka wczasowego na ich planecie, po czym niezdecydowanie zgodzili się, że osobą tą jest ambasador.
— Co robimy? — spytała Dalia. Fornri nie wiedział.
— Langri tak wiele nam powiedział — rzekł powoli — a my tak mało rozumiemy.
— Co zrobi ambasador? — zapytała Dalia. — Co on może zrobić? Nikt nie wiedział.
— Musimy w dalszym ciągu wszystko uważnie obserwować — zaproponował Fornri i przynajmniej z tym nikt nie mógł się nie zgodzić.
Obserwowali i czekali, ale nic się nie wydarzyło. Jeden z członków personelu ambasady, Hirus Ayns, odleciał na pokładzie statku kurierskiego, by odwiedzić rodzinę. Ich przyjaciel, Arie Hort, był coraz bardziej czymś zaaferowany, a kiedy Fornri go spytał, czym się tak martwi, odpowiedział tylko, że dzieje się coś dziwnego i że nie może ustalić, co to jest.
Wszystko jakby pozostało po staremu. Ambasador codziennie przechadzał się i coś im proponował, a oni zwykle odmawiali, uprzejmie dziękując. Córka siostry ambasadora w dalszym ciągu spędzała całe dnie na plaży, nie robiąc w ogóle nic, i to także uznali za niezrozumiałe. Posępny nastrój Arica Horta przestał być dla nich zagadką, gdy Dalia zauważyła, że już się go nie widuje w towarzystwie panny Warr.
Idąc na przełaj przez las w pobliżu ambasady, Fornri nagle usłyszał słaby, przenikliwy gwizd zbliżającego się statku kosmicznego. Zdziwiony zatrzymał się i nasłuchiwał. Statek kurierski miał wylądować dopiero za wiele tygodni, a inne statki nie przylatywały na Langri.
Po chwili mógł już rozróżnić drugi gwizd, a potem trzeci i rzucił się do biegu. Kiedy dotarł na skraj lasu, zobaczył, że dwa statki stoją już na lądowisku, a trzeci właśnie siada na ziemi. Stanął, żeby im się przyjrzeć, gdyż poza krążownikiem bojowym były to największe statki, jakie kiedykolwiek widział.
Pobiegł w ich stronę.
Człowiek, z którym rozmawiał ambasador, miał na sobie mundur przypominający nieco Fornriemu ubranie kapitana Dallmana. Rozmawiający przeglądali gruby plik plastykowych kartek, na których obcy zazwyczaj coś notowali.
Po długim biegu, w dalszym ciągu głęboko wciągając powietrze, Fornri zwolnił i przeszedł w marsz, próbując wyrównać oddech, jeszcze zanim się do nich zbliżył. Ambasador powitał go swym zwykłym, szerokim uśmiechem.
— Kapitanie — rzekł — to jest Fornri, szef rządu langryjskiego.
— Jestem zaszczycony — mruknął kapitan, salutując. Fornri odpowiedział na powitanie z poważną miną.
— Czy mogę spytać — zwrócił się do ambasadora — dlaczego te statki wylądowały bez oficjalnego zezwolenia? Ambasador wydawał się zdziwiony.
— Przecież daliście nam pozwolenie na lądowanie statków z dostawami!
— Pozwolenie dotyczyło tylko statku kurierskiego — odrzekł Fornri. Zawahał się: to, co miał teraz zrobić nie było przyjemne, ale Plan nie dopuszczał żadnej alternatywy.
— Muszę poprosić, aby te statki natychmiast stąd odleciały.
Ambasador znowu się uśmiechnął.
— Szczerze mówiąc, chciałem wam zrobić niespodziankę, ale wobec tego muszę panu powiedzieć o wszystkim już w tej chwili. Niemniej może pan zachować to w tajemnicy i jednak zrobić niespodziankę swojemu ludowi. Statki te przywiozły część przyszłego ośrodka zdrowia na Langri.
— Ośrodka zdrowia? — powiedział jak echo Fornri.
— Sprowadzam tu również lekarza, który przeprowadzi badania nad chorobami występującymi na tej planecie, by już żadne dziecko nie spotkał los Dabbi. Jest to dar dla ludu langryjskiego od firmy Wembling and Company. Fornri patrzył nań szeroko otwartymi oczami.
— Firmy Wembling and Company?
Byli wściekli. Członkowie rady często okazy — sali niechęci Fornriemu, ale teraz otwarcie zbuntowali się przeciwko niemu.
— Nie uwierzę, żeby jakiś wróg chciał nam podarować ośrodek zdrowia! — wykrzyknął Narrif.
Siedząc jak zwykle z pochyloną głową i zamkniętymi oczami, Banu skończył przeszukiwanie pamięci.
— Langri nie wspominał o żadnym ośrodku zdrowia — rzeki.
— Musimy odmówić przyjęcia tego daru — powiedział z uporem Fornri — i poprosić statki, by opuścih planetę.
— A cóż złego widzisz w ośrodku zdrowia? — zaatakowała go z furią Dalia. — Czy może przynieść szkodę, ratując komuś życie?
— Langri mówił, że za podarki zawsze się czymś płaci — odrzekł powoli Fornri. — Powiedział, że musimy na nie uważać, bo kiedy już się zorientujemy, że sprzedaliśmy i planetę, i siebie samych, będzie za późno.
— Czy to możliwe, żeby płacić za coś, co zostało podarowane z wolnej woli? — spytała Dalia. — Nie jesteś przypadkiem zbyt dumny, by przyznać, że ośrodek zdrowia jest nam potrzebny? Czy naprawdę musimy patrzeć, jak nasze dzieci umierają tylko z powodu twojej dumy?
— Zwracam się do was o pomoc — rzekł znużony Fornri — Musimy odmówić przyjęcia tego ośrodka zdrowia i poprosić, żeby statki stąd odleciały.
Popatrzył na otaczający go krąg milczących, wrogich twarzy.
— Doskonale — oświadczył w końcu. — Zgodnie z Planem musicie wybrać nowego przywódcę.
Zamierzał po prostu zrezygnować z funkcji przywódcy i pozostać członkiem rady, ale gdy usiadł obok Dalii, ta demonstracyjnie odwróciła się od niego. Czując ogromne zmęczenie, Fornri przecisnął się przez gęste podszycie i odszedł w las.
Później odnalazł go Starszy i po długiej rozmowie poszli razem w stronę ambasady, by poszukać Arica Horta. Dojrzeli go, gdy rozmawiał z Talithą Warr na skraju lądowiska, lecz usłyszawszy ich gniewne, podniesione głosy, ukryli się za pobliską kępą krzaków, skąd zaczęli ich dyskretnie obserwować.
— Jest coś, co się nazywa zbyt wysoką ceną! — wykrzyknął Hort.
— Zbyt wysoka cena, ale dla kogo? — odpowiedziała panna Warr. — Dla Dabbi? Ktoś musi pogwałcić prawa tubylców, żeby ocalić im życie!
— To wcale nie jest takie proste. Musi pani zrozumieć…
— Rozumiem, że może pan obojętnie patrzeć na umierające dziecko! — przerwała mu z furią. — Ale ja nie!
Odeszła jak burza, pozostawiając spoglądającego na nią Horta samego. W końcu i on odszedł, zbliżył się do kilku dużych kamieni, usiadł i zaczął obserwować krzątaninę przy rozładowywaniu statków.
Kiedy Starszy i Fornri podeszli doń, powitał ich bladym uśmiechem.
— Moi przyjaciele — rzekł — potrzebuję waszej pomocy. Ambasador chce mnie wysłać na inną planetę. Ponieważ ja wolałem tu pozostać, więc nie jestem już jego pracownikiem. Czy otrzymam waszą zgodę na pobyt na Langri?
— To my błagamy pana o pozostanie — powiedział Starszy. — Obawiam się, że mój lud jest w poważnych tarapatach.
— Ja też tak sądzę — odrzekł Hort ze śmiertelną powagą.
— Cieszymy się na pańską obecność tu jako przyjaciela i to my potrzebujemy pana pomocy — oświadczył Fornri.
— Jeszcze nigdy nie była nam tak potrzebna. Czy znalazł już pan sposób na skontaktowanie się z tymi prawnikami?
— Sprawa polega na tym, żeby to był sposób pewny, a takiego nie znalazłem. Każdy statek, który od tej chwili tutaj wyląduje, będzie albo własnością firmy Wembling and Company, albo też będzie przez nią wyczarterowany. Podejrzewam, że statku kurierskiego już nie zobaczymy. Jeśli przekupimy któregoś z członków załogi, pomyśli sobie, że ambasador chętnie zapłaci mu więcej, aby poznać treść listu i będzie miał rację. Sprawa jest trudna.
— A co by pan powiedział, gdyby jeden z nas osobiście pojechał zobaczyć się z prawnikami? — spytał Starszy. Hort uśmiechnął się do nich.
— Uważacie, że łatwiej byłoby przemycić człowieka niż list? Nie sądzę. Ale chyba można wyjechać normalnie, jako pasażer; a kiedy pasażer płaci za przejazd, są prawa, które go chronią i wcale nie musi mówić kapitanowi, ani dokąd wyjeżdża, ani dlaczego to robi. Jednak ten, kto choć raz podróżował w Kosmosie, wie, że to okropne przeżycie. Kogo chcecie wysłać?
— Fornriego — powiedział Starszy — Skoro nie jest już przywódcą…
— Co takiego!?
Hort badawczo spoglądał w ich twarze.
— Aaa, więc to tak — rzekł w końcu. — Pan chciał, żeby odrzucili dar, prawda? A oni się nie zgodzili. Ale czy to by coś zmieniło? Wprawdzie nie wiem — jeszcze nie wiem — jak Wembling pragnie to osiągnąć i co zrobi, żeby mu to uszło bezkarnie, ale wiem na pewno, że zamierza zbudować uzdrowisko, czy chcecie tego, czy nie. Godząc się na ośrodek zdrowia, jedynie znacznie mu ułatwiają osiągnięcie tego celu. I dlatego chcecie się widzieć z prawnikami.
— Jeśli tylko to możliwe — rzekł Fornri.
— Jednak może to być nie tylko okropne przeżycie, lecz gorsze nawet od przerażającego.
— Jeżeli tylko powie mi pan, czego mam się spodziewać i co muszę zrobić — rzekł Fornri. — Z całą pewnością wyjadę.
— Z podróżą nie będzie żadnych problemów — stwierdził Hort. — Powiem Wemblingowi, że to ja wyjeżdżam, będzie więc zadowolony i sam wszystko przygotuję. Tuż przed odlotem statku zajmie pan moje miejsce na pokładzie. Będzie pan potrzebował ubrania. Zobaczę, co uda mi się kupić od członków załogi.
— Kiedy wyjadę? — spytał Fornri.
— Jeden ze statków odlatuje dziś wieczorem, ale to jeszcze za wcześnie. Jeśli mi się to uda, poleci trzecim statkiem. Musimy mieć tylko tyle czasu, ile tylko można. Najpierw skieruję pana do jednego z moich przyjaciół, który także jest antropologiem. Będzie zachwycony, że może udzielić panu lekcji cywilizacji. Pomoże też odszukać tych prawników, albo też, jeśli firma ta już nie istnieje, pomoże znaleźć inną.
— I jeszcze jedno — rzekł Fornri. — Mamy trochę kryształów retronu.
— Naprawdę!? — wykrzyknął Hort. — Naprawdę je macie? A to niespodzianka!
— Chcemy je zamienić na pieniądze. Czy mam je zabrać ze sobą?
— Skądże znowu! Kryształy trzeba przewozić w specjalnych zasobnikach, bo inaczej ich emisja zakłóca funkcjonowanie instrumentów pokładowych. Poprosiliby pana o opuszczenie statku jeszcze przed startem. Może ci prawnicy pomocą panu znaleźć jakieś wyjście.
Wszyscy trzej siedzieli przez chwilę w milczeniu, patrząc na statki. W końcu Hort zwrócił się do Starszego:
— Czy na Langri wymyślono już jakieś przysłowia o przewrotności kobiet?
— Mnóstwo — odrzekł Starszy — ale raczej o ich przekorności.
— Taak — Hort pokiwał głową. — To jest właściwe określenie.