5

Minęło osiem dni gorączkowej wymiany depesz ze sztabem, zanim Uallman mógł ostatecznie zakończyć negocjacje z tubylcami. Przed ostatnim spotkaniem poprosił o pozwolenie na skontaktowanie się z zatrzymanymi w areszcie załogami i teraz Fornri prowadził go szybkim marszem po krętej, leśnej drodze. Dallman był absolutnie pewien, że obóz aresztantów znajduje się gdzieś w głębi kontynentu, gdy nagle znowu ujrzał brzeg morza. Wiedział tylko, że na początku przepłynęli kawałek łodzią wzdłuż wybrzeża, a potem przeszli parę kilometrów.

Nie dowierzają mi — pomyślał. — Ale właściwie dlaczego mieliby mi wierzyć?

Tuż przy plaży, na opadającej ku morzu łące, zbudowano niewielką osadę. Nigdy przedtem nie oglądał z bliska wioski tubylców i zdurniał się, widząc olśniewająco kolorowe domy o precyzyjnie wymodelowanych dachach, które wyglądały jak uformowane z plastyku.

W osadzie nie było nikogo. Wszyscy jej mieszkańcy znajdowali się na plaży. Niektórzy aresztanci pływali, inni wylegiwali się w słońcu lub bawili z miejscowymi chłopcami. Jakiś młody tubylec uczył żonglowania kulami o dziwnym kształcie, pomalowanymi podobnie jak dachy domów. W wodzie blisko brzegu, nieco od niego starszy chłopiec pokazywał kilku aresztantom, jak się łowi harpunem zwierzęta morskie. Jeden z aresztantów cisnął harpunem w wodę, ale chłopiec krzyknął — Nie, nie tak! — rzucił swój i po chwili wyciągnął wijącego się, metrowego potwora morskiego o koszmarnym wyglądzie. Dalej od brzegu odbywały się zawody wioślarskie między Flotą Kosmiczną a miejscowymi chłopcami, którzy w większości bardziej pękali ze śmiechu niż wiosłowali, z ledwością udając, że walczą zawzięcie. Reprezentanci floty wyłazili ze skóry niewiele osiągając, ale wszyscy świetnie się bawili.

Fornri uśmiechnął się i gestem dał do zrozumienia Dallmanowi, że może czuć się tu swobodnie, po czym usiadł na skraju lasu i czekał.

Dallman zszedł na plażę i zatrzymał się przy jednym ze swych ludzi, leżącym wśród opalających się. Człowiek ten w pierwszej chwili nie poznał swego dowódcy. Poniewczasie próbował wstać, ale Dallman powstrzymał go ruchem ręki.

Aresztant uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Pański widok prawie mnie zmartwił, panie kapitanie — powiedział. — Przypuszczam, że urlop się skończył.

— Jak was traktowano?

— Doskonale. Nie można było lepiej. Świetnie karmią. Mają taki napój, który, mógłbym przysiąc, jest najlepszy w całej galaktyce. Te chaty, które dla nas zbudowali, są bardzo wygodne, a każdy z nas ma swój hamak. Powiedzieli, gdzie wolno nam się poruszać i co nam wolno robić, a potem zostawili nas samym sobie. Poza chłopcami prawie nie widujemy tubylców. Chłopcy przynoszą nam jedzenie i cały czas kręcą się tutaj. Proszę popatrzeć — wskazał na ścigające się łodzie, ginące w oddali — to wprost rozpusta.

— I pewnie na każdego przypadają trzy kobiety — oschle odezwał się Dallman.

— Niestety, nie. Kobiety nie zbliżają się do nas. Gdyby nie to, mógłby pan nazwać tę planetę rajem, panie kapitanie.

Ludzie z załóg statków badawczych mówili mniej więcej to samo.

— Nie zrobili wam krzywdy? — spytał Dallman.

— Nie, panie kapitanie. Zaskoczyli nas i użyli siły tylko po to, żeby nas rozbroić. Jeden z załogi statku Wemblinga zmarł z powodu jadowitego kolca, który wbił sobie w nogę, ale nie z winy tubylców. Chciał się rozejrzeć, czy coś takiego.

Dallman znalazł w końcu komendanta Protza. Usiedli obaj z dala od innych i zaczęli rozmawiać.

— Pól miliona kredytek! Rząd tego nigdy nie zapłaci! — wykrzyknął Protz.

— Pieniądze już przekazano. Co pan wie o tym całym Wemblingu?

— Więcej niż chciałby, żebym wiedział. Rzecz jasna jest to Bardzo Ważny Wielki Biznesmen o ogromnych wpływach w sterach politycznych.

— Co ten człowiek tu robi? — spytał Dallman.

— Ani on, ani jego załoga nie mówią o tym zbyt wiele. Z przypadkowych, nieostrożnych uwag wywnioskowałem, że coś kombinuje ze zbankrutowanymi korporacjami wydobywczymi. Jeśli znajdzie im nowe złoża rud, zarobi miliard, więc tłucze się po tym nie zbadanym rejonie i szuka planet do złupienia. Innymi słowy, podejrzana sprawa.

— Bardzo podejrzana — zgodził się Dallman. — Prawdę mówiąc, wbrew przepisom.

— Przepisy nie stanowią przeszkody dla Bardzo Ważnych Wielkich Byznesmenów… Jego prawą ręką jest niejaki Hirus Ayns, spryciarz od brudnych interesów, jakiego pan w życiu nie widział. Zaproponował mi, że w ciągu dwóch lat zrobi ze mnie admirała za jakieś nieokreślone usługi, a sądzę, że mówił poważnie. W każdym razie Wembling obszedł prawo organizując ekspedycję naukową, ale ci jego naukowcy to, poza jednym wyjątkiem, sami geologowie i mineralodzy.

— Ten jedyny wyjątek ma być osłoną, gdy go złapią? Jest to dla mnie przykra wiadomość. Właśnie rozpoczynam rozmowy w sprawie traktatu, uznającego tę planetę za niepodległy świat i niech pan zgadnie, kogo gubernator sektora mianował pierwszym ambasadorem?

Protz spojrzał z niedowierzaniem na Dallmana.

— Chyba nie Wemblinga?

— Współczuję tubylcom, którzy wyglądają mi na bardzo przyzwoitych ludzi, ale cóż, muszę wykonywać rozkazy.

Dallman podniósł się.

— Teraz porozmawiam z Wemblingiem — powiedział — a potem zamkniemy tę sprawę.

Kiedy Dallman go odnalazł, Wembling siedział z Ayn-sem na kamieniach w pobliżu wody. Początek ich rozmowy zagłuszyli hałaśliwi wioślarze, kończący właśnie wyścig. Łodzie przemknęły blisko brzegu i Wembling rzucał im gniewne spojrzenia, dopóki hałas nie ucichł. Kiedy już mogli rozmawiać, Wembling spytał z niedowierzaniem:

— Co pan powiedział? Ambasadorem?

— Gubernator sektora pragnie natychmiast mianować ambasadora, żeby już nie mieć kłopotów z ginącymi statkami.

Wembling zachichotał.

— Bzdura! Może panu tak powiedział, ale ja znam tego drobnego krętacza. Po prostu chce zaoszczędzić na kosztach podróży. Ja jestem na miejscu, a jeśli nie zgodzę się przyjąć tego stanowiska, będzie musiał przysłać kogoś innego. Może mu pan powiedzieć, że nie mam czasu na zabawę w ambasadora.

— Polecił mi przekazać panu, że ma pan już teraz więcej pieniędzy niż może wydać, a jeśli zostanie pan ambasadorem, choćby tylko na jakiś czas, to tego tytułu będzie mógł pan używać do końca życia.

Wembling zarechotał donośnie.

— Co wy na to? Ambasador H. Harlow Wembling! Nieźle, jak na syna czyściciela silników rakietowych, który musiał rzucić szkołę, żeby utrzymać rodzinę. Nieźle! Ale nic z tego! Ja po prostu nie mam czasu…

W tym momencie stopa Aynsa przesunęła się o dwa centymetry i trąciła kostkę Wemblinga. Ten odwrócił się, a głowa Aynsa poruszyła się nieznacznie w górę i w dół.

— Chociaż… może jednak będzie lepiej, jak się zastanowię — powiedział Wembling.

— Ma pan na to pół godziny. Jeśli zdecyduje się pan zostać, mam uprawnienia, by przekazać panu kilka budynków z elementów prefabrykowanych dla potrzeb ambasady, wyposażenie ośrodka łączności oraz dostateczne zapasy do czasu przybycia statku kurierskiego. Jeśli zechce pan zatrzymać paru ludzi z pańskiej załogi, w uzasadnionym zakresie gubernator przyzna im status dyplomatyczny. Jak tylko podejmie pan decyzję, proszę mnie zawiadomić.


Dekoracje, wraz z ustawionym pośrodku stołem konferencyjnym i krzesłami, stały jeszcze w cienistym zagajniku nieopodal „Rirgi”. Dallman i Protz spotkali się tam z Fornrim w towarzystwie Dalii, która przedtem przewodniczyła sądowi, oraz Banu, który służył Fornriemu za podręcznik prawa. Oficerowie zasalutowali, a tubylcy odpowiedzieli uniesieniem rak. Potem zasiedli naprzeciw siebie po obu stronach stołu.

— Otrzymałem już ostateczne instrukcje — oznajmił Dallman. — Zostałem upoważniony do bezwarunkowego przyjęcia ustalonych przez was grzywien i kar. Mój rząd zdeponuje pół miliona kredytek na koncie waszego rządu w Banku Galaktyki, gdy tylko otrzyma wiadomość o pomyślnym zakończeniu tych rozmów. Akceptując to, zgadzacie się równocześnie na zwrot całego skonfiskowanego sprzętu i broni, na zwolnienie wszystkich zatrzymanych oraz na wydanie wszystkim statkom zezwolenia na odlot.

Podał przez stół zlecenie wypłaty. Tubylcy popatrzyli na dokument obojętnym wzrokiem. Dallman zastanawiał się, co taka suma — niezła fortuna w każdym cywilizowanym świecie — mogła oznaczać dla mieszkańców tej planety.

— Zostanie uznany status waszej planety jako niepodległego świata — mówił dalej Dallman — a jej prawa będą respektowane przez Federację Galaktyczną i stosowane w sądach Federacji w sprawach, w których występować będą obywatele Federacji czy rządy. Mój rząd będzie miał tu swego stałego przedstawiciela w randze ambasadora, a przy ambasadzie będzie stacja łączności do kontaktowania się z rządem oraz ze statkami, pragnącymi otrzymać zezwolenie na lądowanie.

— To wystarczy — rzekł Fornri — jeśli oczywiście warunki tego porozumienia zostaną sporządzone na piśmie.

— Oczywiście — powiedział Dallman i zawahał się. — Rozumiecie… oznacza to, że musicie zwrócić całą broń, którą skonfiskowaliście nie tylko „Rirdze”, ale również statkom badawczym.

— Rozumiemy — odpowiedział Fornri z uśmiechem. — Jesteśmy ludem pokojowym i nie potrzebujemy broni.

Nie wiedzieć czemu Dallman spodziewał się, że negocjacje utkną na tym punkcie. Głęboko zaczerpnął powietrza i rzekł:

— W porządku. Każę przygotować traktat do podpisu.

— Czy możemy otrzymać kopie dla naszych archiwów okręgowych? — spytał Fornri.

Dallman zamrugał oczami, słowo „archiwum” dziwnie nie pasowało do tego prymitywnego świata o bujnej, soczystej zieleni. Oparł się jednak pokusie, by spytać, czy archiwa przechowuje się tu w chatach o plecionych ścianach, czy też w dziuplach drzew.

— Otrzymacie tyle kopii, ile tylko pragniecie — powiedział. — I jeszcze jedno. Do opracowania traktatu potrzebna nam będzie oficjalna nazwa waszej planety. Jak ją nazywacie?

Tubylcy patrzyli na niego zdumieni.

— Oficjalna n a z w a? — powtórzył Fornri.

— Dotychczas waszą planetę oznaczały jedynie współrzędne na mapie, a jeśli jej nie nazwiecie, ktoś zrobi to za was i ta nazwa może wam się nie spodobać. Może to być słowo oznaczające „świat” w miejscowym języku, albo imię legendarnego bohatera, lub też przymiotnik — naprawdę, co tylko chcecie. Najrozsądniej byłoby wybrać słowo krótkie i dźwięczne. Więc jak chcecie ją nazwać?

Fornri zawahał się.

— Może to przedyskutujemy.

— Słusznie. Ma to bardzo duże znaczenie nie tylko dla traktatu, ale również dla waszych stosunków z innymi planetami. Planety mają nazwy z tego samego powodu, dla którego ludzie noszą imiona — żeby można je było odróżniać, opisywać i tak dalej. Nie możemy nawet zdeponować należnego wam pół miliona kredytek, o ile wasza planeta nie będzie miała nazwy służącej do identyfikacji jej konta.

Ale chciałbym uprzedzić, że jak już raz wybierzecie nazwę, zostanie ona wszędzie zapisana i praktycznie nie będzie można jej zmienić.

— Rozumiem.

— Ustalcie nazwę i wówczas przygotujemy traktat.

Tubylcy odeszli, Dallman rozluźnił się i nalał sobie do kubka sfermentowanego napoju tubylców. Był on tak dobry, jak twierdził ów członek jego załogi na plaży, a doskonałe jedzenie, jakiego próbował, skorzystawszy z zaproszenia na ucztę poprzedniego wieczora — nazywało się to koluf — było przysmakiem, pod którym z dumą podpisałby się każdy członek Galaktycznej Ligii Artystów Kucharzy.

Wszystko było piękne, a jeszcze te rozkosze kulinarne.

— Chyba najwłaściwszą nazwą byłby „Raj” — pomyślał na głos.

Protz podniósł swój kubek, pociągnął zeń potężny łyk i westchnął głęboko.

— Zgoda, ale będzie lepiej, jeśli sami dokonają wyboru. Raj mogą sobie zupełnie inaczej wyobrażać. W każdym razie, największe kłopoty wynikają, gdy nazwy planetom nadają obcy.

Dallman uśmiechnął się, przypomniawszy sobie słynną historię statku badawczego, który wzywał pomocy z bagien na obcej planecie. „Gdzie jesteście?” zapytała baza. Statek podał swoje współrzędne i całkiem niepotrzebnie dodał „Ależ to piekielna planeta!”. Jej mieszkańcy potem przez całe wieki próbowali zmienić tę nazwę, ale w dalszym ciągu na wszystkich oficjalnych mapach figurowała jako „Piekielna”.


Trzy godziny później „Rirga” znajdowała się w Kosmosie, a Protz i Dallman stali w sterowni, obserwując oddalającą się planetę, którą będą zawsze pamiętali jako „Raj”.

— Czułbym się o niebo lepiej, gdyby ambasadorem był ktokolwiek inny, byle nie Wembling — powiedział Protz.

— Nic na to nie można poradzić — odrzekł Dallman, patrząc sennie na ekran monitora. — Bądź co bądź to piękna planeta. Ciekaw jestem, czy ją jeszcze kiedykolwiek zobaczymy.

— A nazwali ją „Langri” — Protz zamyślił się. — Jak pan myśli, co to może znaczyć?

Загрузка...