Rozdział 4

W piątkowy ranek Briar obudziła się jak zwykle przed świtem i natychmiast zapaliła świecę, by cokolwiek widzieć.

Jej rzeczy leżały tam, gdzie jej zostawiła. Zamieniła jedynie wczorajszą koszulę na czystą, ale włożyła tę samą parę spodni i wcisnęła ich wąskie mankiety w cholewki wysokich butów. Skórzany pasek wisiał na jednej z kolumienek łóżka. Zdjęła go i zapięła mocniej niż zazwyczaj. Popuści go, gdy ciało rozgrzeje się nieco.

Kiedy zasznurowała buty, rozejrzała się za grubą wełnianą kamizelką, na nią dopiero zarzuciła kurtkę wiszącą na drugiej kolumience.

Gdy wyszła na korytarz, z sypialni syna nie dobiegały żadne dźwięki, nic, nawet szybkie chrapnięcie czy szelest koca. Powinien jeszcze spać, nawet gdyby miał iść do szkoły, co go zresztą niespecjalnie interesowało.

Briar zadbała we własnym zakresie, by nauczył się czytać i pisać. Umiał też lepiej rachować niż wszystkie inne znane jej dzieciaki, więc nie martwiła się specjalnie jego absencjami na lekcjach. Szkoła powinna go trzymać z dala od problemów, ale z nią także były same kłopoty. Przed Zgubą, gdy miasto było na tyle bogate, że mogło utrzymywać podobne przybytki, ludzie dosłownie przebierali w szkołach. Po kataklizmie, który zdziesiątkował ludność Seattle, niewielu nauczycieli pozostało na miejscu, a i uczniowie nie okazywali im już tak wielkiego szacunku jak niegdyś.

Briar zastanawiała się czasem, kiedy wojna na wschodzie dobiegnie końca. W gazetach pisano o niej w bardzo podniosłym tonie: Wojna Domowa, Wojna pomiędzy Stanami, Wojna o niepodległość, albo wprost: Wielka Agresja. Tytuły te miały iście epickie brzmienie, ale zważywszy na osiemnastoletnie zmagania obu stron, z pewnością nie były dalekie od prawdy. Kiedy to szaleństwo dobiegnie końca, może warto będzie rozważyć myśl o powrocie na Wschodnie Wybrzeże. Jeśli zacznie teraz bardziej oszczędzać, powinna uzbierać za czas jakiś sumkę, za którą zdoła zacząć nowe życie gdzieś daleko od Seattle, gdzie nikt nie będzie wiedział, kim byli ona, jej mąż i ojciec. Z drugiej jednak strony Waszyngton może się stać wkrótce pełnoprawnym stanem, tracąc status odległego terytorium. W takiej sytuacji Seattle, jako jego stolica, z pewnością otrzyma sporą pomoc ze strony Ameryki. Takie wsparcie pozwoliłoby na zbudowanie potężniejszego muru, a kto wie, czy nie umożliwiłoby zneutralizowania uwięzionego za nim gazu. Pojawiliby się też lekarze, aby opracować szczepionki przeciw zatruciu Zgubą — a gdyby Pan Bóg się ulitował, mogliby nawet wyleczyć dotkniętych nim ludzi.

Myśli o takich rzeczach powinny podnieść ją na duchu, ale na pewno nie o szóstej rano, gdy Briar szykowała się do pokonania pieszo dwóch mil dzielących ją od oczyszczalni.

Słońce podnosiło się z wolna, niebo jaśniało, przybierając szarawą barwę, której nie zmieni aż do nadejścia wiosny. Gnany porywistymi podmuchami wiatru deszcz zacinał w każdym kierunku, docierając nawet pod szerokie rondo kapelusza wciśniętego mocno na głowę Briar. Czuła jego chłód wędrujący od zaciśniętych mocno mankietów koszuli aż po czubki palców u nóg. Stopy miała przemarznięte, a skóra na dłoniach przypominała skórę na obieranych z pierza kurczakach.

Zanim dotarła do pracy, twarz jej zupełnie zdrętwiała od ziąbu, nawet obmycie w gorącej cuchnącej wodzie niewiele pomogło.

Ruszyła wzdłuż tętniących hałasem przysadzistych zabudowań wielkiej oczyszczalni wzniesionych przy samym brzegu zatoki Puget, aby się dostać na najdalszy jej kraniec. Pracowano tutaj przez całą dobę, na okrągło, pompując deszczówkę i wody gruntowe do wielkich zbiorników, gdzie po zmieszaniu podlegały wielostopniowemu oczyszczaniu, aby stały się w końcu zdatne do picia albo kąpieli. Był to dość skomplikowany i powolny proces, jeden z tych, które wymagają ogromnego nakładu pracy, ale nie są aż tak bezsensowne, jak by się mogło wydawać. Zguba skaziła okoliczny ekosystem do tego stopnia, że woda w wielu strumieniach i rzeczkach przybierała żółtą barwę. W tych okolicach nie można było ufać nawet padającym niemal nieustannie deszczom. Chmury mogły bowiem zawędrować nad otoczoną murem skażoną część miasta i przesiąknąć wystarczającą ilością toksyn, by podczas opadów poparzyć człowiekowi skórę.

Na szczęście Zgubę dawało się usunąć z wody. Wygotować ją, filtrując, odparowując, skraplając i znów filtrując. Po siedemnastu godzinach nieustannego oczyszczania woda nadawała się do picia.

Wielkie wozy, ciągnione przez zaprzęgi złożone z zimnokrwistych koni clydesdale, przewoziły kolejne cysterny cieczy do publicznych zbiorników, skąd rurociągami przepompowywano ją do poszczególnych domów.

Najpierw jednak trzeba było ją oczyścić. Dlatego też trafiała do zakładu, w którym Briar Wilkes — podobnie jak kilkaset innych osób — spędzała dziennie dziesięć do piętnastu godzin, zaczepiając i odczepiając mosiężne cylindry zbiorników, aby przeciągnąć je do kolejnego stanowiska i następnego zestawu filtrów. Większość tych pojemników wisiała wysoko nad jej głową, poruszały się po specjalnych szynach za pomocą skomplikowanego systemu bloczków i lin. Inne umieszczano w podłodze hali — te można było tylko przesuwać jak części gigantycznej układanki.

Briar wspięła się do tylnego wejścia i opuściła dźwignię otwierającą drzwi do części socjalnej. Przymknęła oczy, czując na twarzy uderzenie znajomego pachnącego parą, rozgrzanego powietrza. Przeszła w róg szatni i zabrała rękawice z prostokątnej półki, jednej z tych, na których pracownicy trzymali swoje rzeczy. Nie były tak wygodne jak wełniane, które nosiła zazwyczaj, ale gruba skóra o wiele lepiej chroniła dłonie przed mocno rozgrzanym metalem zbiorników.

Zdążyła naciągnąć jedną z nich do końca, aż do połowy przedramienia, nim zauważyła ślady farby. Ktoś wymazał jasnoniebieskim barwnikiem całe wnętrze dłoni, a potem przeciągnął pędzlem przez palce i na drugą stronę aż po kostki. Prawa rękawica wyglądała bardzo podobnie.

Oprócz Briar w szatni nie było nikogo. Przyszła pierwsza, lecz farba zdążyła już wyschnąć. Pamiętała, że zamknęła drzwi ostatnia, gdy wychodziła po drugiej zmianie. Nie wiedziała więc, kogo mogłaby oskarżyć o ten akt wandalizmu.

Westchnęła głośno i spróbowała zeskrobać niebieskie plamy. Na szczęście tym razem nikt nie wpadł na pomysł, aby nalać farby także do środka rękawic. Dzięki temu mogła je nadal nosić i nie musiała prosić o nowe. Może nawet dadzą się doczyścić, jeśli poświęci im odpowiednio dużo czasu.

— Chyba nigdy im się to nie znudzi — mruknęła pod nosem. — Szesnaście lat minęło, a oni wciąż robią te same głupie kawały.

Odłożyła wełniane rękawice na półkę oznaczoną jej nazwiskiem. Napisała na niej WILKES, ale niedługo później ktoś przekreślił te litery i nabazgrał obok: BLUE. Gdy ponownie umieszczała na półce swoje nazwisko, niemal natychmiast ktoś je zmieniał. Trwało to do momentu, aż na krawędzi deski zabrakło miejsca na choćby jedną nową literę. I tak jednak wszyscy wiedzieli, do kogo należy.

Gogli nikt na szczęście nie ruszył, za to jedno była im wdzięczna. Rękawice kosztowały sporo, ale pobranie z magazynu nowego nakrycia głowy mogłoby pochłonąć nawet tygodniówkę.

Wszyscy robotnicy musieli nosić gogle z polaryzowanymi szkłami. Z nieznanych powodów tego rodzaju soczewki pozwalały ludziom dostrzegać opary Zguby. Nawet najmniejsze ilości gazu pojawiały się w polu widzenia jako sączące się zielono-żółte pasemka albo kropelki. Zguba, mimo że zaliczano ją do gazów, miała bardzo gęstą konsystencję i potrafiła osiadać na przedmiotach.

Briar zawiesiła płaszcz na kołku i założyła niewygodne gogle. Podniosła łom niemal tak długi jak jej przedramię i zeszła na halę, by rozpocząć kolejny dzień pracy polegającej na nieustannym przesuwaniu rozgrzanych zbiorników ze stanowiska na stanowisko.

Dziesięć godzin później mogła zdjąć rękawice, zsunąć gogle i odłożyć je na półkę.

Otworzyła metalowe drzwi prowadzące na tyły hali i zobaczyła, że deszcz wciąż pada. Wcale jej to jednak nie zaskoczyło. Ściągnęła mocniej rzemień przytrzymujący kapelusz. Nie potrzebowała kolejnych pomarańczowych odbarwień na ciemnych włosach, a przy takiej ulewie miałaby ich na głowie całą masę. Podniosła kołnierz płaszcza, zapięła wszystkie guziki, wsunęła ręce do kieszeni i ruszyła do domu.

Wracając z pracy, niemal przez cały czas musiała się wspinać na zbocze wzgórza. Dzisiaj jednak wiatr wiał od strony morza, smagając ją po plecach, zanim dotarła do rogatek starego osiedla. Droga była długa, ale dobrze znana, dlatego mogła ją pokonać, niewiele myśląc o wichurze i zacinającym deszczu. Przeżyła w tym klimacie już tyle lat, że przestała zwracać uwagę na niekorzystne warunki pogodowe — wydawały się jej czymś w rodzaju cichego akompaniamentu muzycznego i choć potrafiły być niezbyt przyjemne, nie przytłaczały, gdy człowiek się skupiał na brzmieniu wokalu. Jedynym wyjątkiem od tej reguły było przemarzanie stóp, lecz temu zaradzała, przestępując szybko z nogi na nogę.

Zaczynało się ściemniać, gdy dotarła w końcu przed dom.

Bardzo ją to ucieszyło. Zimą często docierała pod własne drzwi już po zapadnięciu zmroku, kiedy niebo miało czarną barwę. Z tym większą radością wstępowała na kolejne stopnie okraszone różowym blaskiem przebijającym spomiędzy deszczowych chmur.

Sukces może niewielki, ale jej zdaniem wart uczczenia.

Najpierw jednak, pomyślała, muszę przeprosić Ezekiela. Powinnam usiąść z nim i porozmawiać, jeśli oczywiście zechce mnie wysłuchać. Chciała mu opowiedzieć o kilku ważnych wydarzeniach, aczkolwiek nie o wszystkich, rzecz jasna.

Nie zamierzała mu mówić o najgorszym, chociaż zdawała sobie sprawę, że sam uważa, iż poznał prawdę z innych źródeł. Briar także słyszała opowieści krążące po mieście. Na własne uszy. Dziesiątki policjantów, reporterów i rozwścieczonych mieszkańców tamtych okolic pytało ją o nie bez końca.

Zeke także je słyszał. Dręczono go nimi w szkole, gdy był jeszcze na tyle mały, że reagował płaczem. A kilka lat temu, kiedy sięgał jej dopiero do pasa, odważył się po raz pierwszy zapytać, czy to wszystko prawda. Czy ojciec naprawdę skonstruował machinę, która zburzyła całe miasto, po czym rozpadła się na kawałki i zniknęła pod ziemią? Czy naprawdę sprowadził tu Zgubę?

— Tak. — Musiała mu wyznać prawdę. — Takie wydarzenia miały miejsce, choć nie wiem dlaczego. Tata nigdy mi tego nie wyjaśnił, dlatego proszę, nie pytaj o nie więcej.

I nie zapytał, chociaż Briar pragnęła czasami, by to uczynił. Gdyby się odważył, mogłaby mu powiedzieć o ojcu coś dobrego, a nawet miłego. Naprawdę kochała kiedyś męża i miała ku temu powody. Nie chodziło bynajmniej o dziewczęcą naiwność. Na pewno nie zależało jej też na pieniądzach.

Wiedziała, rzecz jasna, że był bogaty — musiała też przyznać, że jego pieniądze w pewnym stopniu łechtały jej miłość własną, ale nigdy, przenigdy nie chodziło jej o bogactwo.

Mogła więc opowiedzieć synowi o kwiatach przesyłanych w sekrecie, liścikach spisywanych atramentem, który w niemal cudowny sposób błyszczał, by chwilę później spłonąć albo zniknąć z papieru. Dostawała urocze drobiazgi i uwodzicielskie zabaweczki. Pewnego razu Leviticus podarował jej broszę, która wyglądała jak guzik od płaszcza, lecz gdy przekręciło się jej zewnętrzną część, ze środka wydobywały się ciche tony pięknej melodii.

Gdyby Zeke kiedykolwiek zapytał, opowiedziałaby mu kilka anegdot, w świetle których jego ojciec przestałby wyglądać na tak wielkiego potwora.

Jakie to głupie, uznała, gdy zastanowiła się głębiej nad czekaniem na pierwszy ruch z jego strony. Nagle wszystko wydało się tak proste i oczywiste: sama powinna mu o tym wszystkim opowiedzieć. Uświadomić biednemu dziecku, że w życiu jego matki były także dobre chwile i miała powody — a w każdym razie wtedy tak jej się wydawało — by uciec z domu od rygorystycznego niedostępnego ojca i poślubić dojrzałego naukowca, mimo że miała niewiele więcej lat niż Zeke teraz.

Co więcej, minionego wieczora powinna była dodać jeszcze: „Ty także nic złego nie zrobiłeś. Ludzie mylą się co do ciebie, ale masz mnóstwo czasu, by im to udowodnić. Nie dokonałeś jeszcze wyboru, który mógłby zmarnować ci życie”.

Dojście do tych wniosków pokrzepiło ją na duchu znacznie bardziej nawet niż wcześniejszy powrót. Cieszyła się na myśl, że Zeke czeka na nią w domu. Będzie mogła wygarnąć mu wszystko już w progu i naprawić dawne błędy wynikające głównie z niepewności.

Klucz zazgrzytał w zamku i drzwi odchyliły się z wolna, odsłaniając pogrążone w ciemności wnętrze salonu.

— Zeke? Jesteś w domu, synku?

Palenisko wygasło. Lampa stała na stoliku przy drzwiach, zabrała ją więc i zaczęła szukać zapałek. W domu nie miała już ani jednej świecy, a przeczuwała, że tego dnia może potrzebować więcej światła. Rozsunęła szybko zasłony; niestety, i to na niewiele się zdało. Słońce opadało już za horyzont i salon wciąż tonął w półmroku z wyjątkiem miejsca, które oświetlał migotliwy płomyk przenośnej lampy.

— Zeke?

Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego zawołała go po raz kolejny. Przecież wiedziała, że nie ma go w domu. I nie chodziło bynajmniej o ciemności panujące w środku. Ona po prostu czuła pustkę. Gdyby był tutaj, nawet zamknięty w swoim pokoju, bezruch miałby zupełnie inne brzmienie.

— Zeke? — Nie potrafiła znieść tej ciszy, choć nie rozumiała dlaczego. Wiele razy wracała już do pustego domu i nigdy nie czuła się z tego powodu gorzej.

Dobry nastrój zniknął w jednej chwili.

Omiotła lampą całe pomieszczenie. Meble i sprzęty pojawiały się kolejno w wąskim kręgu światła. To nie był podszept przewrażliwionej wyobraźni. Coś jej tutaj nie pasowało. Jedna z szafek w kuchni miała otwarte drzwiczki; w niej trzymała dodatkowe suszone jedzenie, takie jak puszkowane suchary czy owsiankę — oczywiście gdy było ją na nie stać. Ktoś ogołocił półki, zabrał wszystko. Na środku podłogi, przed skórzanym fotelem, błysnął jakiś metalowy przedmiot.

Pocisk.

— Zeke? — wymamrotała raz jeszcze i tym razem zabrzmiało to bardziej jak ciężki oddech niż wypowiedziane słowo.

Podniosła pistoletowy nabój i zaczęła go dokładnie oglądać. Nagle poczuła się taka bezbronna. Nie jak osoba obserwowana z ukrycia, raczej jak kobieta, która spodziewa się, że w każdej chwili zostanie zaatakowana.

Jakby na zewnątrz czyhało coś złego, co tylko szuka drogi do tego domu.

Drzwi. W krótkim korytarzyku jest ich czworo. Jedne prowadzą do szafy, pozostałe do sypialni.

Sypialnia Zeke’a nie jest zamknięta.

Mało brakowało, a lampa i nabój poleciałyby jej z rąk. Poczuła w piersiach ucisk przerażenia. Nie potrafiła się ruszyć z miejsca.

Jedynym sposobem na otrząśnięcie się z tego stanu było zrobienie kolejnego kroku. I uczyniła go. Przesunęła stopę w kierunku korytarza. Chociaż powinna się rozejrzeć najpierw za potencjalnymi intruzami, szósty zmysł jej podpowiadał, że w domu poza nią nie ma nikogo. Pustka była zbyt kompletna, a echo niemal doskonałe. W tych wnętrzach nie było nikogo; ani swojego, ani obcego.

Sypialnia Zeke’a wyglądała niemal tak samo jak poprzedniego wieczora, gdy zajrzała tutaj przed jego powrotem. Panował w niej nieład, ale nie została zagracona, może dlatego, że Zeke tak mało w niej przebywał.

Jedyna różnica polegała na tym, że na środku łóżka leżała teraz szuflada.

Była kompletnie pusta, lecz Briar nie miała pojęcia, co mogło się w niej znajdować wcześniej. Podeszła więc do bieliźniarki i sprawdziła, co mieszczą te szuflady, które pozostały na miejscu. One też świeciły pustką, została tylko znoszona skarpeta z tak wielkimi dziurami, że nie utrzymałaby się już na stopie.

Zeke miał własną torbę. Wiedziała o tym, nosił ją przecież do szkoły, kiedy jeszcze do niej uczęszczał. Sama mu ją zrobiła, zszywając kawałki skóry i materiału, dopóki nie stała się wystarczająco mocna i pojemna, aby można w niej nosić wszystkie książki, które z takim trudem dla niego zdobyła. Nie tak dawno temu poprosił ją, by poprawiła prujący się szew, więc wiedziała, że nadal jej używa.

A teraz nie potrafiła jej znaleźć.

Bardzo szybko przeszukała resztę niewielkiego pokoju, lecz nie natrafiła na żaden ślad, który mógłby jej podpowiedzieć, gdzie zniknął jej syn i jego torba… W każdym razie póki nie uklęknęła i nie podniosła rogu wygniecionego materaca. Na podłodze pod łóżkiem nie zauważyła niczego niezwykłego, jednakże przez materiał i pierze wyczuła jakieś sztywniejsze zgrubienie. Miało niezbyt równy, ale prostokątny kształt. Wsunęła rękę w materac i poczuła pod palcami coś twardego.

Papier. Kupka kartek rozmaitego kształtu i wielkości.

A na nich…

Obróciła je i obejrzała dokładnie po obu stronach. W tym momencie zdjął ją tak potworny strach, że nie mogła nawet zaczerpnąć tchu.

Mapa centrum Seattle przedarta na pół.

Na brakującej części znajdowała się dawna dzielnica finansowa, ta, którą Kościotrzep doprowadził do ruiny podczas pierwszych prób… Ta sama, w której kilka dni później pojawiła się Zguba.

Po co mu była potrzebna?

Z boku mapy papier był nierówny, jakby wydarto ją z jakiejś książki. Z tego co Briar wiedziała, niewielka miejska biblioteka nigdy nie została ponownie otwarta, a same książki były w mieście rzadkością i kosztowały krocie. Jej syn nie mógłby sobie pozwolić na kupienie atlasu, za to jak najbardziej mógłby go ukraść albo…

Papier dziwnie pachniał. Trzymała go w dłoni dłuższą chwilę, zanim to zauważyła. Zapach był tak charakterystyczny i znajomy, że mało brakowało, a zupełnie by go przeoczyła. Przysunęła papier do nosa i wciągnęła mocno powietrze. A może tylko jej się zdawało? Znała jednak doskonały sposób na sprawdzenie tego.

Przeszła korytarzem do swojej sypialni, przyklęknęła przy wysokiej skrzypiącej szafie i przeszukiwała ją, aż nie natrafiła na sporą soczewkę, pamiątkę po dawnych strasznych czasach, gdy zaczynał się koszmar ewakuacji. Ludzie nie wiedzieli, przed czym muszą uciekać ani dlaczego, lecz wkrótce stało się jasne, że kto ma maskę albo gogle z polaryzowanymi szkłami, ten zdoła dostrzec czające się zagrożenie.

Wtedy nie istniały żadne inne metody identyfikacji gazu. Kramarze sprzedawali więc szkła na każdym rogu za niewyobrażalnie wysokie ceny, a nie każde z nich było polaryzowane. Wiele soczewek zdobyto, wyrywając je z masek przemysłowych lub z okularów ochronnych, ale trafiali się cwaniacy sprzedający najzwyklejsze w świecie monokle i naprędce oszlifowane denka od butelek.

W tamtych czasach jednak pieniądze nie miały już wartości. Lekko zabarwiona soczewka wielkości dłoni, którą Briar zdobyła za wszystkie swoje oszczędności, była na szczęście polaryzowana. Sprawiała się równie dobrze w detekcji gazu jak gogle, które zostawiła w pracy.

Zapaliła dwie znalezione przy okazji świece i zaniosła do sypialni syna. Ustawiła je w pobliżu lampy naftowej, by w lepszym świetle przyjrzeć się kartkom znalezionym w materacu. Oczywiście przez soczewkę. Na każdej, od połowy mapy począwszy przez ulotki i na kawałkach plakatu skończywszy, zauważyła charakterystyczne żółte zacieki lśniące tak mocno, jakby ktoś pozostawił na nich znak ostrzegawczy.

— Zguba — jęknęła.

Papier był nią przesiąknięty.

Te rzeczy zostały skażone w takim stopniu, że mogły pochodzić tylko z kilku miejsc w tym mieście. Nie potrafiła sobie jednak wyobrazić, jakim cudem jej syn zdołał je przemycić z otoczonego murem i szczelnie zamkniętego terenu. W kilku sklepikach sprzedawano wciąż przedmioty wywiezione przez ewakuujących się mieszkańców z centrum Seattle, ale były niezwykle rzadkie, a co za tym idzie, strasznie drogie.

— Żeby tak Bóg pokarał tych jego koleżków i ich durny sok cytrynowy — wymamrotała pod nosem. — Żeby tak wyzdychali po nim co do jednego!

Wstała i wróciła do swojego pokoju, tym razem po maskę z muślinu. Założyła ją na twarz, zasłaniając dobrze nos i usta, a potem zabrała się do wybebeszania materaca, rzucając wszystko, co wyciągnęła, na podłogę obok łóżka Zeke’a. A znalazła naprawdę dziwne rzeczy. Oprócz mapy były tam stare bilety, afisze, kartki wyrwane z książek i wycinki z gazet o wiele starsze od jej syna.

Żałowała, że nie ma przy sobie skórzanych rękawic. Z braku lepszej ochrony brała kolejne papiery przez dziurawą skarpetę, którą Zeke zostawił w szufladzie. Rozkładała je i uważnie badała z każdej strony. Niemal wszędzie znajdowała swoje nazwisko, aktualne albo to, które nosiła dawniej.

9 sierpnia 1864. Władze dokonały przeszukania domu Leviticusa i Briar Blue, ale nie znaleziono żadnych nowych dowodów w sprawie Kościotrzepa. Wszelka dokumentacja zniknęła wraz z zaginionym naukowcem. Jego żona nie potrafiła podać satysfakcjonującego wyjaśnienia wypadków, które wstrząsnęły fundamentami miasta i doprowadziły do śmierci trzydziestu siedmiu osób oraz trzech koni.

11 sierpnia 1864. Briar Blue została zatrzymana do wyjaśnienia po zawaleniu się czwartego banku na Commercial Avenue i zniknięciu jej męża Leviticusa Blue. Jej rola w rajdzie Kościotrzepa nadal pozostaje niejasna.

Briar przypomniała sobie te artykuły. Pamiętała wciąż, jak zmuszała się do zjedzenia lunchu po przejrzeniu gazet, gdy nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że mdłości, które odczuwa, nie są spowodowane wyłącznie stresem po przesłuchaniach. Pytanie jednak, skąd Ezekiel wytrzasnął te artykuły i jak je zdobył? Wszystkie wydano ponad szesnaście lat temu i dystrybuowano na terenach, które od tamtego czasu pozostają martwe i niedostępne.

Zmarszczyła nos i sięgnęła po poduszkę syna. Rozdarła powłoczkę i wcisnęła do środka wszystkie papierzyska. Wprawdzie nie były już niebezpieczne, skoro od pewnego czasu trzymał je w pościeli i nic mu się nie stało, ale poczuła się pewniej, wiedząc, że są szczelnie opakowane. Nie zamierzała ich jednak trzymać ani ukrywać. Chciała je zakopać, chociaż to nie miało teraz najmniejszego sensu.

Zeke wciąż nie wracał do domu. Podejrzewała, że syn nie ma najmniejszego zamiaru nocować dziś w swoim łóżku.

Dopiero po tym wszystkim znalazła wiadomość, którą zostawił jej na stole jadalnym w salonie, mimo że przechodziła obok niej już kilkakrotnie. Jej treść była krótka, lecz konkretna. Ezekiel napisał: „Mój ojciec był niewinny i ja tego dowiodę. Przepraszam za wszystko. Wrócę tak szybko, jak to tylko możliwe”.

Briar zmięła kartkę w dłoni i potrząsała nią, dopóki nie wykrzyczała całej złości w nagłym ataku, który z pewnością przeraził wszystkich sąsiadów, lecz ich akurat miała w takim poważaniu, że niemal natychmiast zaczęła znowu wrzeszczeć. W niczym jej to jednak nie pomogło, więc wydała z siebie trzeci okrzyk, tym razem chwytając w ręce najbliżej stojące krzesło i ciskając nim na oślep, prosto zresztą w palenisko.

Złamało się na pół, trafiwszy w kamienne obmurowanie, ale zanim jego resztki znieruchomiały na podłodze, Briar już była na ganku i pędziła po schodach w mrok z zapaloną lampą w dłoni.

Wychodząc z domu, nacisnęła na głowę kapelusz, już na dworze włożyła i zapięła płaszcz. Deszcz przestał padać, lecz wiało nadal mocno, jak zawsze o tej porze roku, a ona szła prosto pod wiatr w dół zbocza, a potem dalej, po błotnistej równinie do jedynego miejsca, gdzie mogła znaleźć Ezekiela, tam przynajmniej zawsze się chronił, gdy znikał z domu na tak długo, że zaczynała się o niego martwić.

W stojącym tuż nad wodą trzypiętrowym budynku mieściły się kiedyś magazyny. Dzisiaj pod tym samym dachem zakonnice urządziły schronisko dla sierot, które utraciły rodziców podczas epidemii Zguby.

W Domu Opieki nad Sierotami Sióstr Zgromadzenia Łaski Pańskiej wychowało się całe pokolenie dzieciaków, które zdołały jakimś cudem zbiec przed zabójczym gazem i dotarły na Przedmieścia bez niczyjej pomocy. Dzisiaj najmłodsi wychowankowie tego przybytku lada moment powinni osiągnąć pełnoletniość i opuścić mury sierocińca, aby utworzyć własne ogniska domowe albo podjąć pracę dla Kościoła, który ich wychował.

Wśród nich był Rector „Zgnilec” Sherman. Chłopak mający dopiero siedemnaście lat, ale znany w okolicy jako największy diler tak zwanego soku cytrynowego, czyli nielegalnego i bardzo pożądanego taniego narkotyku. Była to żółtawa ziarnista substancja o konsystencji pasty, jak wieść niosła, destylowana ze Zguby. Efekty jej działania otępiały zmysły, lecz zarazem wyniszczały organizm. Sok przypalano albo wdychano, by popaść w ekstatyczne odurzenie. Zbyt częste stosowanie go prowadziło do śmierci… aczkolwiek nie od razu.

Sok działał nie tylko na umysł, zabijał także ciało. Nierzadkie były przypadki rozwijania się gangreny nawet w nieporanionych członkach. Potrafiła zaląc się w kącikach ust i wyżreć całe policzki, a nawet nosy. Ludziom odpadały palce u rąk i nóg. W skrajnych przypadkach całe ciała upodabniały się do gnijących nieumarłych, którzy po dziś dzień kręcili się bez celu po drugiej stronie muru.

Mimo tak wielu efektów ubocznych narkotyk był bardzo popularny w okolicy. A skoro ludzie go pragnęli, Rector zawsze miał pod ręką fajki, dobre rady i paczuszki ze sproszkowanym sokiem.

Briar robiła, co mogła, aby trzymać Zeke’a z dala od tego świństwa, ale prawdę powiedziawszy, nie dysponowała zbyt wieloma środkami nacisku. Mogła mu co najwyżej zabronić brania soku. Na szczęście wyglądało na to, że sam Rector nie miał ochoty częstować przyjaciela paskudztwem, które produkował. A jej syn lgnął do niego, ponieważ tylko wśród jemu podobnych mógł znaleźć rówieśników, którzy nie odtrącali go ani nie oblewali niebieską farbą przy każdej okazji, ani nie wypisywali mu różnych świństw na czole.

To że rozumiała jego potrzeby, nie znaczyło jednak, iż je pochwalała, tak samo jak nie musiała lubić rudowłosego drągala, który właśnie wstawał, słysząc jej głośne niecierpliwe wołanie.

Przepchnęła się w pobliże zakonnicy w grubym szarym habicie i zatrzymała obok rudzielca, który miał zbyt duże niewinne oczy jak na taką kanalię.

— Ty — zaczęła, unosząc palec wskazujący aż pod jego brodę.

— Ty wiesz, gdzie jest mój syn, i zaraz mi o tym powiesz albo poobrywam ci uszy i wepchnę je prosto do tej szczerbatej gęby, nędzny handlarzu śmiercią na raty. — Wypowiedziała te słowa, nie wkraczając w oktawy zarezerwowane dla krzyku, niemniej każde uderzało w cel z siłą kowalskiego młota.

— Siostro Claire… — wymamrotał Rector. Cofnął się tyle, ile mógł, lecz nie miał szans na ucieczkę.

Briar zmierzyła zakonnicę spojrzeniem, które mogło stopić metalowe kraty, a potem znów skupiła całą uwagę na rudowłosym chłopaku.

— Jeśli zmusisz mnie do powtórzenia pytania, będziesz tego żałował przez całą resztę życia bez względu na to, jak długo ono potrwa.

— Ale ja nnnie wiem. Nnnaprawdę. Nnnie wiem — jąkał się.

— Nie wiesz, niemniej idę o zakład, że możesz zgadnąć, i jestem pewna, że trafisz w dziesiątkę za pierwszym razem, jeśli się tylko postarasz. Jeśli jednak nie usłyszę żadnej sensownej podpowiedzi, zrobię ci naprawdę wielką krzywdę. Nie znajdziesz tu jednego księdza ani zakonnicy, którzy by cię poznali po tym, jak z tobą skończę. Nawet anioły załkają, gdy ujrzą, co ci zrobiłam. A teraz mów!

Oczy biegały mu gorączkowo pomiędzy Briar, stojącą z otwartymi ustami siostrą Claire i księdzem, którego krzyki zwabiły do tego pomieszczenia.

Briar zauważyła go w ostatniej chwili, gdy już się zamierzała, by walnąć chłopaka w przyrodzenie.

— Niech ci będzie — syknęła.

Zrozumiała, że nie chce rozmawiać w obecności wychowawców. Wykręciła mu więc rękę i popchnęła go przed sobą, rzucając przez ramię:

— Wybaczcie, ojcze i siostro, ale muszę się rozmówić z tym urwisem. Wychodzimy tylko na moment, obiecuję, że oddam go jeszcze przed ciszą nocną. — Prowadząc go w stronę schodów, dodała zniżonym głosem: — A ty, panie Zgnilec, racz sobie zakonotować w pamięci, że nie powiedziałam, w jakim stanie cię zwrócę.

— Wiem, wiem — odparł.

Odbił się od narożnika ściany i poleciał w dół schodów pchnięty mocno przez Briar. Nie miała pojęcia, gdzie go zaprowadzić, a tutaj było ciemno i w miarę spokojnie. Tylko dwie lampy wiszące na murze i lampa w ręce Briar oświetlały stopnie, po których bez nich nie dałoby się chodzić.

W dole obok wejścia do piwnic znajdował się niezbyt wielki podest. Zatrzymała na nim Rectora i odwróciła go twarzą do siebie.

— Jesteśmy na miejscu — wycharczała głosem tak okropnym, że mogłaby nim terroryzować niedźwiedzie. — Nikt tu cię nie usłyszy. Chcę wiedzieć, dokąd poszedł Zeke! Więc gadaj, i to szybko.

Rudowłosy szarpnął się, próbując wyswobodzić chudą rękę z jej mocnego chwytu. Nie puściła go jednak. Zamiast tego ścisnęła jeszcze mocniej, aż pisnął z bólu i szarpnął naprawdę mocno, uwalniając się w końcu.

— On chce tylko udowodnić, że Leviticus nie był szaleńcem ani przestępcą.

— Jakim cudem zamierza tego dokonać? I jak wpadł na tak głupi pomysł?

— Pewnie usłyszał gdzieś jakieś durne plotki — odparł wyrostek o wiele ostrożniej, niż gdyby naprawdę nie wiedział.

— Jakie plotki? Gdzie?

— Przecież ludzie gadają o tym od dawna. Ponoć Rosjanie mieli mu zapłacić, żeby zrobił coś zabawnego podczas testów.

— Levi mówił o tym — przyznała, mrużąc oczy — ale nikt nigdy nie zdobył na to dowodu. A gdyby nawet jakiś był, nigdy by nie ujrzał światła dziennego, ponieważ on nigdy niczego nie pokazywał obcym ludziom.

— Nawet pani?

— Zwłaszcza mnie — odparła. — Nigdy nie powiedział mi nawet słowa na temat tego, co robił w laboratorium z tymi machinami. A swoje finanse trzymał w jeszcze większym sekrecie.

— Przecież była pani jego żoną!

— To nie miało dla niego większego znaczenia — zapewniła.

Nigdy nie zdołała sprawdzić, czy zatajał przed nią te informacje, ponieważ jej nie ufał, czy raczej miał ją za zbyt głupią. Na zdrowy rozum chodziło mu zapewne o jedno i o drugie.

— Chyba musiała pani zauważyć, że coś jest nie tak, gdy Zeke zaczął o to wypytywać.

Briar walnęła w poręcz wolną ręką.

— On nigdy o nic nie pytał! To znaczy od czasu, kiedy był jeszcze małym dzieckiem. Wtedy po raz ostatni rozmawialiśmy o Levim. — Nieco spokojniejszym tonem dodała: — Za to często wypytywał o Maynarda.

Rector wciąż się na nią gapił, nadal miał niepewną minę i trzymał się od niej jak najdalej. Nadszedł moment, gdy powinien wtrącić coś pomocnego, ale milczał jak zaklęty, dopóki nie zamachnęła się mocno i nie walnęła w poręcz po raz drugi.

— Proszę — wyszeptał, wyciągając przed siebie obie ręce — Proszę… tego nie robić. Nic mu nie będzie. To sprytny dzieciak. Wie, co mu wolno, i wie co nieco o Maynardzie, więc z pewnością wyjdzie z tego cało.

— O czym ty mówisz? Co znaczy: wie o Maynardzie? Wszyscy wiedzą, co mój ojciec zrobił.

Skinął głową, cofając ręce, lecz trzymając je przy piersi, jakby chciał się nimi zasłonić, gdyby przyszło co do czego.

— Wie tyle, że jest jego wnukiem, więc ludzie będą go mieli na oku. To znaczy… — zamilkł i zaczął od nowa: — Nie wszyscy i nie wszędzie, ale ci, z którymi się spotyka i przestaje, wiedzą o Maynardzie i na pewno mu pomogą.

— O jakich ludziach mówisz? Skąd?… — zapytała, wypowiadając ostatnie słowo przez ściśnięte gardło, albowiem wiedziała już, o jakim miejscu mowa, choć wydawało jej się to szalone, a nawet niemożliwe.

— On… poszedł… — Rector podniósł rękę i wskazał w kierunku dawnego miasta.

Briar musiała się hamować z całych sił, by nie zdzielić tego chłopaka kułakiem w twarz. Zabrakło jej jednak woli, by powstrzymać krzyk.

— Dlaczego miałby tam iść? I co zamierza zrobić, gdy znajdzie się już za murem, gdzie nie można oddychać… — Rudzielec znów się zasłonił rękoma, znalazł jednak w sobie tyle odwagi, by postąpić krok do przodu.

— Proszę, niech pani przestanie krzyczeć. Proszę.

— …a jedynymi istotami, jakie napotka na swojej drodze, będą nieumarli, cuchnące rozkładające się potwory, które pochwycą go i rozszarpią…

— Proszę! — zawołał na tyle głośno, by jej przerwać, ale nie zarobić przy tym kopniaka. I udało mu się ją uciszyć na moment, co wystarczyło, by dodał jeszcze: — Tam mieszkają ludzie.

Po tych słowach zapadła ciągnąca się przez całą wieczność cisza.

— Coś ty powiedział? — zapytała w końcu Briar.

— Tam mieszkają ludzie — powtórzył drżącym głosem, cofając się bojaźliwie, dopóki nie uderzył plecami w ścianę. — Za murem.

— Ilu? — zapytała, głośno przełykając ślinę.

— Niewielu, choć i tak więcej, niż się pani wydaje. Ci, którzy o nich wiedzą, nazywają ich Sztywniakami, bo dla reszty świata są już martwi.

— Ale jak… — kręciła z niedowierzaniem głową. — Przecież to niemożliwe. Tam nie ma powietrza, słońca, żywności…

— Co pani wygaduje! Tu też nie ma słońca. A jeśli chodzi o powietrze, to znaleźli sposób. Uszczelnili niektóre budynki, te wyższe, i pompują powietrze z ich dachów, znad szczytu muru, a tam jest czystsze niż u nas, na Przedmieściach. Gdyby wybrała się pani kiedyś na wycieczkę dookoła miasta, zobaczyłaby pani te rury, zwłaszcza tam, po drugiej stronie.

— Dlaczego to robią? Po co zadają sobie tyle trudu? — Nagle przyszła jej do głowy naprawdę przerażająca myśl. — Proszę, tylko mi nie mów, że są tam uwięzieni! — zawołała.

Rector zaśmiał się nerwowo.

— Nie, nie, psze pani. Nie zostali uwięzieni. Oni tylko… — Wzruszył ramionami. — Tylko zostali.

— Dlaczego? — dopytywała się łamiącym histerycznie tonem.

Próbował ją uspokoić po raz kolejny, machając rękami i prosząc ściszonym głosem, by tak się nie wydzierała.

— Niektórzy nie chcieli opuszczać własnych domów. Inni po prostu utknęli, a część uważa, że i tak wszystko prędzej czy później trafi szlag.

Z tego wyliczenia i jego zdenerwowania wynikało, że to nie wszystko i jest jeszcze jakaś reszta, o której nie wspomniał.

— A co z pozostałymi?

— Chodzi o sok — wyszeptał chrapliwym głosem. — Jak pani myśli, skąd się tu bierze?

— Wiem, że robicie go z gazu — burknęła. — Aż taka głupia nie jestem.

— Nigdy nie twierdziłem, że ma pani nierówno pod sufitem. Ale czy zastanowiła się pani, skąd ludzie biorą ten gaz? Wie pani, ile prochów trafia na Przedmieścia? Powiem pani: cała masa. Znacznie więcej, niż możecie odzyskać Zguby po uzdatnieniu deszczówki.

Briar musiała przyznać, że do tej pory uważała, iż ludzie robią sok z odpadów kradzionych z oczyszczalni. Nikt nie wiedział, co się dzieje z odzyskaną Zgubą po zebraniu jej w osadnikach i schłodzeniu. Wydawało jej się, że ktoś sprzedaje ją potem na czarnym rynku albo wymienia na coś innego, lecz ze słów Rectora wynikało coś zupełnie innego.

— Nie pochodzi też z osadów z oczyszczanych wód gruntowych — kontynuował rudzielec. — Znam paru chemików, którzy chcieli się zająć waszymi odpadami, ale po zbadaniu sprawy stwierdzili, że nie da się z nich zrobić dobrego towaru. Ponoć to czysta trucizna.

— A sok cytrynowy to niby coś lepszego?

— Sok cytrynowy jest namiastką Boga — bluźnił, uśmiechając się odrażająco. — Tak o nim mówią ludzie.

Wywróciła oczami.

— Nie interesuje mnie, co mówią o nim jakieś szczyle. Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy, jakie ma działanie, od razu wiedziałam, z czym mam do czynienia. A potem widziałam, że robi z ludźmi coś znacznie gorszego niż otrucie Zgubą. Gdyby mój ojciec żył, zrobiłby… — nie wiedziała, jakimi słowami zakończyć to zdanie. — Nigdy by na to nie pozwolił — dodała w końcu znacznie mniej pewnym głosem.

— Maynard nie żyje, psze pani. Nie wiem, czyby mu się to podobało, ale dla wielu z nas w tej branży jest kimś w rodzaju patrona, znaczy świętego.

— Wkurzyłby się, gdyby o tym wiedział — zapewniła go od razu.

— Dlaczego?

— Ponieważ wierzył w prawo — wyjaśniła.

— I to wszystko? Był pani tatą i tylko tyle pani o nim wie?

— Dostaniesz w ryj, jeśli się natychmiast nie zamkniesz — ostrzegła.

— On był sprawiedliwy. Nie pojmuje pani tego? Każdy ulicznik, każdy chłopak i dziewczyna, którzy sprzedają prochy i biorą je, wszyscy złodzieje, dziwki, żebracy i więźniowie, czyli wszyscy, którzy na własnej skórze się przekonali, że życie nie jest sprawiedliwe, wierzą w niego, bo on jeden taki właśnie był.

Briar wyciągnęła z rudowłosego handlarza więcej wiadomości na temat trasy, którą miał wyruszyć Zeke, zanim na schodach zebrała się całkiem pokaźna grupka księży i zakonnic starających się odbić swojego podopiecznego. Dowiedziała się wielu rzeczy, z których żadna jej nie ucieszyła, za to wszystkie świadczyły dobitnie o jednym.

Jej syn udał się do miasta za murem.

Загрузка...