Rozdział 17

„Clementine” oderwał się od wieży z gracją uczącego się latać pisklęcia. Zeke poczuł, jak wymioty podchodzą mu już nie tylko do przełyku, ale i nieco dalej. Zdołał je jednak przełknąć i zacisnął dłonie mocniej na pętli, na której się kołysał jak wielki połeć słoniny z załzawionymi oczami.

Wbił wzrok w wąską pętlę, starając się oderwać myśli od kwaśnego posmaku w ustach i wirującej masy wypełniającej mu żołądek. To zwykły pasek, zauważył. Ktoś przerzucił go przez uchwyt i zapiął, tworząc długą pętlę, za którą można było się złapać. Na mosiężnej sprzączce z ołowianą podlewką zauważył wygrawerowane litery: CSA.

Gdy statek powietrzny wykonywał kolejne ewolucje, mknąc nad ukrytymi pod warstwą Zguby ulicami, Zeke wrócił myślami do Rudiego. Zastanawiał się, czy kulawy mężczyzna mógł być dezerterem z armii Unii. Potem jego myśli zdryfowały w kierunku wojny toczonej na wschodzie. Naprowadził go na nie pas Konfederata, który służył teraz jako uchwyt na… w jego głowie znów pojawiło się to słowo: na okręcie wojennym.

To dało mu tyle do myślenia, że w końcu zapomniał o posmaku w ustach piekącym nie gorzej niż rozpalona lawa.

Nad konsolą zauważył ciąg haków. Na podobnych wieszano zazwyczaj broń. Obok znajdowała się prostokątna skrzyneczka opatrzona napisem: AMUNICJA. W głębi kajuty widać było drugi właz zamykany pokrętłem, niemal identyczny jak ten, którym wszedł na pokład. Zeke zakładał, że za nim powinna się znajdować ładownia tej jednostki. Ostatecznie do miejsca, gdzie przechowuje się towar, powinno prowadzić dobrze zabezpieczone wejście, ale nie rozumiał, dlaczego musi być uszczelnione takim mechanizmem. Dziwiło go także opancerzenie pokładu i ścian wokół tamtego włazu.

— O Boże — wyszeptał pod nosem. — O Boże. — Po czym skulił się najmocniej, jak tylko potrafił, i wtulił w załom stalowej burty.

— Nadlatują od sterburty! — wrzasnął Guise.

— Uniki! — Nie wiadomo, czy te słowa Parksa były rozkazem czy raczej informacją dla pozostałych członków załogi. W każdym razie kapitan zdążył już rozpocząć kolejny gwałtowny zwrot.

Brink uwiesił się na aparaturze nad swoją głową i nerwowo pociągał za kolejne rączki zwisające z sufitu. Gdy szarpnął dźwignię pod trapezowatym urządzeniem, od strony zbiorników gazu dobiegło głośne buczenie, które zaczęło się przeradzać w pisk.

— Przegrzewamy się! — ostrzegł Parks.

— A kogo to obchodzi? — burknął w odpowiedzi kapitan.

Przez szerokie okno zajmujące niemal cały przód półkolistej sterówki Zeke widział widmowy kształt innego statku powietrznego, o wiele mniejszego od „Clementine”, który szedł na nich kursem kolizyjnym.

— Pójdą w górę… — mamrotał pod nosem Guise. — Muszą pójść w górę.

— Nie zamierzają iść w górę! — rozdarł się nagle Parks.

— Już za późno! — zawołał kapitan.

— Dlaczego nie wykonaliśmy tego uniku? — zapytał z wyraźnym przekąsem pierwszy oficer.

— Nie potrafię obsługiwać tych cholernych dysz… — Kapitan zrezygnował z dalszych tłumaczeń i walnął łokciem w wielki jak jego pięść czerwony przycisk.

„Clementine” wystrzelił w górę niczym przerażony jeleń, rzucając wszystko i wszystkich na pokładzie w tył, potem na boki i w końcu do góry. Niestety, nie zdołali umknąć przed prześladowcą. Drugi statek walnął w nich mocno. Zderzeniu w przestworzach towarzyszył przeraźliwy zgrzyt giętego metalu i rozrywanego poszycia. Zeke miał przy tym wrażenie, że zęby wibrują mu tak mocno, iż lada moment powypadają z dziąseł. Na szczęście cudownym zrządzeniem losu wszystkie pozostały na miejscu. Kilka sekund później okręt Brinka wyrównał lot. Zdawać się mogło, że umknął z pułapki.

— Wzbiliśmy się! — oznajmił kapitan. — Widzicie ich gdzieś? Gdzie się podziali?

Wszyscy wbili spojrzenia w przeszklone okna, nerwowo wypatrując śladu napastników.

— Nigdzie ich nie widać — stwierdził w końcu Parks.

— Przecież nie mogliśmy ich ot, tak po prostu zgubić — ripostował Guise.

Pierwszy oficer przełknął najpierw ślinę, by się nieco uspokoić, a potem odparł:

— Ścigają nas znacznie mniejszą jednostką. Może wcale im nie zależało na uderzeniu w nas. Może ich statek nie był w stanie przetrzymać takiego zderzenia.

Zeke nie potrafił rozprostować zaciśniętych do bólu palców, nie mógł więc puścić pasa, którego był uczepiony, lecz i on wyciągał szyję, by wyjrzeć na zewnątrz. Wstrzymywał przy tym oddech, inaczej bowiem nie mógł go uspokoić. Nie był nigdy najpobożniejszym chłopcem, tak samo jak jego matka nie należała do kobiet przesiadujących w kościele, ale od kilku chwil modlił się żarliwie i na okrągło, by jednostka, którą właśnie zgubili, już nigdy więcej nie pojawiła się w ich polu widzenia.

Stracił jednak resztki nadziei, gdy usłyszał kolejne utyskiwania Parksa.

— Nie, nie, nie, nie, nie!

— Gdzie?

— Poniżej!

— Gdzie? Nic nie widzę! — denerwował się kapitan.

Kolejny potężny cios zachwiał kadłubem „Clementine”. Pasek, na którym wisiał Zeke, zerwał się i chłopak runął jak długi na podłogę. Kołysanie gondoli posłało go najpierw prosto na burtę, potem znów na środek pokładu sterówki. Podniósł się szybko i na czworaka próbował się przedostać w pobliże grodzi. Przechył statku rzucił go na wzmocniony właz do ładowni. Uchwycił się z całych sił pokrętła i zawisł na nim.

Gdzieś pod pokładem rozległ się jęk giętej płyty poszycia. Moment później puściła z głośnym trzaskiem. Nity wystrzeliły z niej niczym seria karabinowych pocisków. Kilka z nich musiało trafić w dyszę, zaczęła bowiem wydawać naprawdę dziwne dźwięki.

Za przednią szybą sterówki widać było skłębiony tuman Zguby. Zeke dopiero po chwili zrozumiał, co to oznacza. Pikowali prosto w zabójczy gaz, aby rozbić się o to, co kryła gęsta żółtawa zawiesina.

— Zaraz się rozbijemy! — wrzasnął, ale nikt go nie słuchał.

Załoga przekrzykiwała się wzajemnie, skupiając całą uwagę na kolejnych komendach, nic więc dziwnego, że zlekceważyła piskliwy krzyk dziecka.

— Lewa dysza!

— Wyłączona albo uszkodzona, albo… cholera wie co z nią! Nie potrafię znaleźć panelu stabilizatora.

— Ten idiota mógł go nie zamontować. Pełna moc prawej, hamulce powietrzne. Jezu Chryste, jeśli nie wyprowadzimy tego złomu teraz, nie będziemy mieli na to czasu.

— Nadlatują znowu!

— Czy oni całkiem poszaleli? Zabiją nas, jeśli strącą ten statek!

— Wątpię, aby ich to obchodziło…

— Spróbuj ten pedał. Nie ten, tamten! Kopnij go, ciśnij ile wlezie…

— Nie działa!

— Podnosimy dziób…

— Za wolno!

Zeke zacisnął powieki. Czuł niemalże, jak pęd upadku wciska mu oczy w czaszkę.

— Zginę tutaj albo na ziemi, kiedy ten statek się o nią roztrzaska. Nie tego chciałem…. — mamrotał do siebie, jako że nikt inny nie chciał go słyszeć. — Nie tego chciałem. O Boże.

Dno gondoli otarło się o coś twardego, ale raczej zrobionego z cegieł niż z metalu. Z dołu dobiegał rumor walącej się ściany i łomot gruzu spadającego na bruk.

— W co uderzyliśmy? — zapytał Parks.

— W mur.

— Ten otaczający miasto?

— Nie wiem!

Pozbawiony kontroli statek kręcił się w kółko, uderzając o kolejne twarde i ostre konstrukcje, co pozwoliło mu wytracić pęd, a nawet wznieść się ponownie. Zmiana kierunku była tak gwałtowna, że Zeke poczuł w ustach kolejną falę żółci. Zapluł sobie przy tym wizjery maski.

Moment później „Clementine” zamarła, szarpnąwszy się zupełnie jak pies, gdy mu się smycz skończy. Zeke puścił pokrętło i padł twarzą na pokład.

— Mają nas na uwięzi — burknął ponuro kapitan. — A niech to szlag, dopadli nas.

Ktoś nastąpił Ezekielowi na rękę. Chłopak jęknął, lecz nie miał czasu na zbędne żale. Słyszał już rytmiczne stukanie do włazu w burcie. Ktokolwiek się do niego dobijał, był wielki i bezgranicznie wściekły. Zeke odczołgał się szybko do swojego schronienia przy włazie do ładowni. Przywarł do pokrętła, obserwując, jak kapitan i jego ludzie dobywają pistoletów i noży.

Wszyscy opuścili swoje stanowiska na zabezpieczonych pasami fotelach. Początkowo starali się zapobiec otwarciu włazu, który uszkodzony już przy pierwszym uderzeniu o Wieżę Smitha, ledwie się trzymał na zawiasach. Napinali ramiona i zapierali się nogami, niemniej przeciwnicy po drugiej stronie byli albo silniejsi, albo bardziej zdeterminowani. Pokrywa włazu odsuwała się cal po calu.

Zeke nie miał gdzie iść, nikt też nie liczył na jego pomoc. Przyglądał się więc w niemym podziwie, jak z jednej strony w szparę wsuwa się potężna czarnoskóra dłoń, a z drugiej jej mocno otłuszczony biały odpowiednik. Ręka Murzyna pochwyciła Parksa za włosy i walnęła jego głową o kołnierz grodzi. Pierwszy oficer nie stracił jednak przytomności i zdążył ciąć nożem, zanim zniknęła za stalową przegrodą, rosząc ją krwią, ale tylko po to, by pojawić się znowu kilka sekund później — tym razem z długim nożem.

Większa dłoń po drugiej stronie włazu mogła należeć do giganta lub nawet tego niesamowitego zwierza zwanego gorylem, którego Zeke widział kiedyś w cyrku. Nie była pokryta sierścią, na pewno jednak była najdłuższa, jaką udało mu się zobaczyć w swoim niezbyt długim życiu. Wzdrygnął się na myśl o rozmiarach człowieka, do którego należała.

Wielgachna łapa opadła niżej, pochwyciła najbliższy but i pociągnęła mocno. Guise runął jak długi i zaczął wierzgać obiema nogami, kopiąc we wszystko, w gródź, rękę i właz. Olbrzym wycofał się, choć znowu tylko na moment. Gdy wsunął dłoń po raz drugi, trzymał w niej rewolwer. Wypalił z niego, dziurawiąc kulą stopę leżącego wciąż pirata. Ale na tym nie koniec. Pocisk przebił się przez wierzch buta, wyrył sporą bruzdę w udzie nieszczęśnika, a potem zagłębił w jego miękkim przedramieniu. Grubas zawył i zaczął strzelać ze swojej broni w kierunku włazu, ręki napastnika i wszystkiego, co znalazło się przed lufą.

Niestety, kula nie mogła przebić grubej płyty ze stali, a i dłoń napastnika nie została uszkodzona.

Właz odchylił się o kolejne pół stopy. Poddawał się sile napierających na niego mężczyzn. Kapitan widząc to, opuścił posterunek obok kryzy i podbiegł do miejsca, gdzie Zeke wpijał się w pokrętło blokujące drzwi do ładowni. Kopniakiem odpędził chłopaka, nabijając mu przy okazji sporego sińca na żebrach i obijając boleśnie nogę.

— Brońcie wejścia! — rozkazał.

Jego oficerowie robili, co mogli, ale Guise wciąż paskudnie krwawił, a Parks miał na czole wielkiego guza o barwie zgniłego owocu.

Indiańscy bracia zastąpili ich, zapierając się z całych sił o środkową część stalowej płyty wypychanej przez bezwzględnych napastników.

Dowódca otworzył tymczasem wyjście awaryjne, które sądząc po pisku zawiasów, od dawna nie było używane. Zeke widział na własne oczy, jak kapitan wychyla się pod pokład, chwyta czegoś, a potem, jak nie przymierzając pająk, wypełza na zewnątrz przez prostokątny otwór wypełniony kłębowiskiem Zguby. Słyszał łomot butów i kolan po zewnętrznej stronie poszycia, gdy pirat gramolił się w górę w poszukiwaniu haków abordażowych, które mógłby odciąć albo wyrwać gołymi rękami.

Zeke nie potrafił sobie wyobrazić, by ktoś mógł wyjść na zewnątrz statku lecącego nie wiadomo jak wysoko i wspinać się po jego poszyciu bez żadnego zabezpieczenia i gwarancji, że nie spadnie na coś wystarczająco miękkiego. Niemniej słyszał dźwięczne uderzenia na burcie i dachu gondoli wszędzie tam, gdzie trafiały okute buty i dłonie kapitana.

— Co on wyprawia? — wściekał się Parks, lecz Zeke ledwie rozumiał jego słowa. W uszach wciąż mu dzwoniło po niedawnej wymianie ognia w niewielkiej zamkniętej przestrzeni.

— Zajął się hakami — odparł Guise pomiędzy spazmami bólu. Oparł się plecami o właz, pomagając braciom, i jednocześnie usiłował zacisnąć opaskę blokującą krwawienie. — Odcina je.

Zeke chciał im pomóc, lecz nie wiedział, co mógłby zrobić. Miał też szczerą ochotę dać nogę, ale stąd nie było ucieczki, chyba żeby się zdecydował na skok prosto w Zgubę, co by oznaczało upadek z wysokości na ziemię, najprawdopodobniej zakończony bolesną śmiercią.

Obok Guise’a leżał na pokładzie wielki nóż bowie. Zbyt daleko jednak, by ktokolwiek z obrońców mógł go dosięgnąć. Zeke rozciągnął się na podłodze i zagarnął go stopą. Kiedy się zorientował, że nikt nie protestuje, szybko go chwycił i przycisnął do piersi.

Moment później usłyszał dźwięk przypominający otwieranie denka puszki i „Clementine” zakołysał się mocniej. Właz, który oddzielał wnętrze sterowni od atakujących ją ludzi, zatrzasnął się ponownie. Gdy oba statki się rozdzieliły, atakujący stracili możliwość napierania na niego.

— Załatwione! — wrzasnął Brink, aczkolwiek w środku ledwie go było słychać.

Członkowie załogi odetchnęli z ulgą. Ktoś mógł spaść podczas dość raptownego rozdzielenia latających machin, ale tego Zeke mógł się jedynie domyślać.

Powyginany właz nie pasował już do kryzy, ostatni z naruszonych podczas walki zawiasów poddał się właśnie z cichym jękiem i masywna płyta metalu poleciała w dół ku niewidocznemu miastu.

Wszyscy zastygli, w milczeniu odliczając sekundy dzielące moment wypadnięcia włazu od uderzenia o ziemię. Zeke doliczył do czterech, zanim z dołu dobiegło echo zderzenia metalu z ulicznym brukiem. Na razie byli wysoko. Nawet bardzo wysoko.

Kapitan wślizgnął się do sterówki przez wyjście awaryjne. Zamknął je dokładnie i pognał na fotel pilota. Nie zważał na niestabilny lot ani na to, że utracili drzwi oddzielające ich od zabójczej cuchnącej atmosfery.

— Wynosimy się stąd — zakomenderował, ciężko dysząc z wyczerpania. — Natychmiast. Jeśli nie pokonamy muru, jesteśmy załatwieni.

Parks pochylił się nad bezwładnym ciałem Guise’a, wyjął mu z dłoni dźwignię, a potem wysunął nad leżącym nogę, by nacisnąć na jakiś pedał. Chyba nie trafił na właściwy, a może wręcz przeciwnie. W każdym razie „Clementine” wierzgnęła, wznosząc się w górę i odrzucając Zeke’a od jego bezpiecznej przystani, jaką było pokrętło na drugim włazie.

Chłopak przetoczył się, wyleciał w powietrze i pomknął prosto na niezabezpieczony otwór w burcie. Nie puszczając noża, wyciągnął ręce, by chwycić się krawędzi kołnierza uszczelniającego, zawiasu bądź innej wystającej części. Teraz gdy statek wznosił się pod takim kątem, nikt nie mógł mu podać pomocnej dłoni. Rozpołowiony zawias był zbyt ostry, by chłopak mógł go pochwycić, dłoń zetknęła się z gołym metalem, który rozciął rękawicę i ciało. Zeke zawisł na moment, w połowie leżąc wewnątrz statku, a w połowie wisząc za burtą, lecz ból w ręce był zbyt wielki.

Puścił się i wyleciał w przestrzeń.

Walnął o coś naprawdę twardego o wiele wcześniej, niż się spodziewał. Moment później pochwyciła go wielka dłoń, którą widział wcześniej w szczelinie między burtą a włazem. Uścisk był niewiarygodnie mocny. Zeke czuł się, jakby wkręcono mu bark w stolarskie imadło.

Wpadłem jak z deszczu pod rynnę, pomyślał w panice.

Nie potrafił się zdecydować, czy ma walczyć czy też poddać się od razu, ale jego ciało zadziałało instynktownie, chociaż pod nogami miał wyłącznie bezmiar oparów Zguby. Zaczął się szarpać i wić jak szalony, byle tylko wysmyknąć się z palców olbrzyma.

— Ty głupi szczylu! — zagrzmiał mu nad uchem głos pasujący mocą do rozmiarów dłoni. — Naprawdę chcesz, żebym cię puścił?

Zeke burknął coś w odpowiedzi, nikt go jednak nie słuchał. Wielkolud uniósł go i wciągnął na pokład drugiego sterowca. Chłopak starał się nie oddychać zbyt mocno, żeby nie wciągać do płuc wymiocin, którymi zapaskudził jakiś czas temu wizjer maski. Wisiał w powietrzu przed najwyższym człowiekiem, jakiego w życiu widział albo o jakim słyszał. Ten gigant musiał przykucnąć, by zmieścić się w otworze prowadzącym na pokład statku. Właz nie otwierał się na zawiasach — przesuwano go po specjalnych szynach umieszczonych na burcie i na pokładzie. Mężczyzna miał na twarzy dopasowaną maskę, bez wystających na zewnątrz urządzeń filtrujących. Wyglądał w niej jak łysy pies o długim pysku.

Zza jego pleców dobiegały rozgniewane głosy.

— Uwolnił się. Ten suczy pomiot własnoręcznie odciął haki!

— Przecież wiedzieliście, że ten złodziej to cholernie szczwany lis.

— Udało mu się podnieść tego dziwacznego ptaszka! Właśnie teraz! Mój okręt oddala się z każdą chwilą, ale ja go nie stracę! Słyszycie? Nie stracę mojego okrętu!

Wielkolud zostawił na moment wierzgającego chłopca i rzucił przez ramię:

— Już straciłeś swój cholerny statek, Hainey. Pogódź się z tym. Cały czas próbujemy go odzyskać. I spróbujemy raz jeszcze za chwilę.

— Dlaczego za chwilę, a nie teraz? — upierał się mówiący z głębi kabiny.

— Teraz nic nie możemy zrobić — odpowiedział mu inny głos, wysoki. — Ledwie lecimy, durniu.

— Lepiej wznieśmy się wyżej!

— Przecież się nie wznosimy. Opadamy.

Zza ramienia masywnego niczym górska przełęcz dobiegły kolejne słowa:

— Rodimer ma rację. Mamy uszkodzony statek i tracimy wysokość. Albo usiądziemy awaryjnie, albo się rozbijemy.

— Chcę odzyskać statek, słyszysz, Clay?

— Przede wszystkim nie powinieneś pozwolić, by ci go ktoś ukradł, Crogg. Ale chyba wiem, dokąd oni zmierzają. — Spojrzał znów na Ezekiela trzymanego wciąż nad wirującą w dole zawiesiną, która zalewała ledwie widoczne w dole miasto. — Nieprawdaż?

— Nie — warknął chłopak. Zabrzmiało to, jakby się dąsał, lecz tak naprawdę chodziło tylko o to, że dławił się, trzymany tak dziwacznie, nie mając możliwości zaczerpnięcia tchu przez zarzygane filtry. — Nie wiem, gdzie oni lecą.

— Śpiewasz nie tę piosenkę, którą chcielibyśmy usłyszeć — stwierdził wielkolud, poruszając nadgarstkiem, jakby zamierzał poluzować chwyt.

— Nie! — zawołał chłopak. — Proszę. Naprawdę nie mam pojęcia, gdzie oni lecą!

— Jak to możliwe, skoro jesteś członkiem załogi?

— Nie jestem. Mieli mnie wywieźć z miasta! Naprawdę. Proszę mnie puścić! Ale w środku statku! Proszę! Robi mi pan krzywdę. Ręka mnie boli.

— I powinna. To nie masaż leczniczy ani naciąganie stawów — rzucił mężczyzna, lecz już znacznie łagodniejszym tonem. Wniósł Zeke’a do kabiny z taką łatwością, jakby przenosił kota z kosza do kosza. Cały czas patrzył jednak na niego dziwnie.

Wymierzył długi jak nóż kuchenny palec prosto między oczy Ezekiela i powiedział:

— Nawet nie drgnij, jeśli ci życie miłe.

— Zastrzel gnojka, jeśli nie zechce gadać — poradził właściciel najbardziej poirytowanego głosu.

— Zamknij paszczę, Crog. Za kilka minut wyśpiewa wszystko, co wie. Teraz musimy się zająć posadzeniem tego ptaszka, zanim sam rąbnie o ziemię. — Zasunął właz i zasiadł na wielgachnym fotelu przed szybą imponujących rozmiarów. Obejrzał się na Zeke’a i dodał: — Ja nie żartowałem, chłoptasiu. Widziałem, jak rzuciłeś nóż, ale jeśli ukryłeś jeszcze jakąś broń, to marnie będzie z tobą. Za kilka minut dokończymy rozmowę.

Ezekiel przykucnął na podłodze. Zaczął rozmasowywać obolałe ramię i rozciągać mięśnie karku.

— Nie mam pojęcia, gdzie lecą — zapewnił olbrzyma. — Wsiadłem na pokład tamtego sterowca nie dalej jak godzinę temu. Nie wiem o nich nic.

Biorąc pod uwagę umiejscowienie fotela oraz to, że przemawiał w imieniu pozostałych członków załogi, Zeke uznał, iż ma do czynienia z kapitanem jednostki.

— Doprawdy? — zdziwił się wielkolud. — Popilnuj go, Fang.

Z cienia wysunął się szczupły mężczyzna, którego Ezekiel do tej pory nie zauważył. Był Chińczykiem. Miał na twarzy maskę przeciwgazową i pilotkę z wycięciem na spory warkocz oraz prostą mandaryńską bluzę, tak charakterystyczną dla jego ziomków. Zeke przełknął głośno ślinę. Po części z poczucia winy, po części ze strachu.

— Fang? — zapytał piskliwie.

Chińczyk nie skinął głową, nie drgnął też ani nie mrugnął okiem. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy statek zanurkował w kierunku ziemi. Wydawać się mogło, że jego stopy wrosły w deski pokładu. Utrzymywał pion i spokój jak woda wypełniająca przechyloną wazę.

— Ja tylko chciałem opuścić to miasto — mruczał Zeke do siebie, ponieważ nikt nie chciał go słuchać. — Ja tylko…

— Trzymajcie się — ostrzegł raczej, niż rozkazał kapitan.

To była dobra rada, ponieważ zaczynali opadać po coraz ciaśniejszej spirali.

— Wysiadły hamulce powietrzne — zameldował ktoś z załogi z wymuszonym spokojem.

— W ogóle nie działają? — zapytał wielkolud.

— Nie, ale…

Sterowiec otarł się o ścianę budynku, wydając koszmarny zgrzyt rozrywanego metalu. Zeke słyszał trzask kolejnych szyb, które pękały pod naporem przesuwającej się w dół masy.

— Zatem kompensujcie dyszami.

— Nie mam kontroli nad prawą.

— No to wkręcimy się w ziemię jak nie przymierzając korkociąg. Wykonać!

Do uszu chłopaka dotarł ogłuszający ryk. Chciałby się czegoś chwycić, ale nie widział niczego stosownego. Przywarł więc do pokładu, rozkładając szeroko ręce i próbując znaleźć jakieś oparcie dla stóp. Udało mu się przy okazji kopnąć Fanga, który stał tam, gdzie mu kazano, lekceważąc ostrzeżenie kapitana.

— Schodzimy, chłopaki — poinformował spokojnie wielkolud.

— Dwa razy jednego dnia! — żachnął się czarnoskóry mężczyzna w granatowej bluzie, zdaje się, że Crog. — A niech mnie!

— Gdybym wiedział, że jesteś takim szczęściarzem, nie proponowałbym ci podwózki — zapewnił go kapitan.

Ziemia zbliżała się błyskawicznie. Po każdym niekontrolowanym obrocie przed szybą pojawiał się ten sam punkt miasta, tylko znacznie lepiej widoczny, co zwiastowało rychłe, ale i twarde lądowanie.

— Gdzie ten fort? — denerwował się olbrzym. Po raz pierwszy w jego głosie pojawiła się nutka niepokoju, a kto wie, czy nawet nie strachu.

— Na szóstej.

— Od czego licząc? Gdzie?

— Tam.

— Widzę — przyznał nagle i pociągnął dźwignię nad swoją głową. — Mam nadzieję, że nikogo tam nie ma.

— Jeśli ktoś był, już dawno usłyszał, że nadlatujemy — odparł człowiek siedzący w fotelu pierwszego oficera. — Jeśli nie zdążył zwiać do tej pory, sam sobie jest winien. — Dodałby coś jeszcze, lecz w tym właśnie momencie statek zadarł ostro dziób, zwalniając mocno i nieomal wywijając koziołka. Po tym manewrze przez przednią szybę widać było wyłącznie zasnute Zgubą niebo.

Zeke był pewien, że znów zwymiotuje, i pewnie zrobiłby to, gdyby miał więcej czasu. Dno gondoli otarło się o ziemię. Uderzenie było na tyle mocne, że mało brakowało, a sterowiec odbiłby się od niej. Niestety, ugrzązł na dobre i rozorał ziemię na przestrzeni kilkudziesięciu jardów, zanim zdołał się zatrzymać w jakimś kompleksie budowli.

Gdy świat przestał w końcu drżeć, a gondola zamarła w miejscu mocno przechylona na jedną burtę, Zeke wstał niezdarnie i chwycił się za głowę.

Coś mokrego poczuł przez rękawicę, bez patrzenia wiedział, że to krew. Wyczuwał spore rozcięcie na skórze, głębokie i poszarpane. Zdawał sobie sprawę, że musi wyglądać okropnie. Być może zabił się podczas tego awaryjnego lądowania, rozbijając czaszkę o gródź, właz czy w co tam nią trafił podczas tego szalonego szusu. Czy to właśnie powiedzą jego matce? Że jej syn zginął podczas katastrofy statku powietrznego gdzieś na terenie miasta za murem, gdzie pod żadnym pozorem nie powinno go być?

Starał się porzucić tę myśl, ale przejmujący ból nie pozwolił na to. Stopy odmówiły mu posłuszeństwa, nie chciały się opierać o deski pokładu. Zatoczył się z jedną ręką przyciśniętą do rany i drugą wyciągniętą dla złapania równowagi, a może szukającą wyjścia.

Statek zatrzymał się z poważnym przechyłem na lewą burtę. Właz, którym Zeke dostał się do sterowni, został niemal całkowicie zniszczony. A to oznaczało, że wszyscy są uwięzieni w tej kabinie.

Tak sądził do chwili, gdy prostokątna klapa w podłodze otworzyła się z głośnym trzaskiem.

Загрузка...