Rozdział 20

Briar wyszła, by się umyć, a gdy wróciła, Lucy siedziała na krześle, trzymając mechaniczną rękę na stole. Wokół niej leżały bolce, kółka i śruby. Młody Chińczyk, może odrobinę starszy od Ezekiela, pochylał się nad nadgarstkiem, trzymając w dłoniach oliwiarkę i szczypce.

Spojrzał na Briar przez osobliwe okulary z dodatkowymi ruchomymi soczewkami zamontowanymi po obu stronach.

— Briar! — wykrzyknęła zadowolona Lucy, starając się jednak nie poruszyć naprawianą ręką. — To Huojin, ale mówimy mu Huey. Zdaje się, że to mu zupełnie nie przeszkadza.

— Nic a nic — mruknął Chińczyk.

— Witaj… Huey — odezwała się Briar. — Jak ci idzie naprawa tej ręki?

Pochylił się mocniej nad otwartym przedramieniem, ustawiając głowę pod takim kątem, by lepiej widzieć odsłonięte części mechanizmu.

— Nieźle, ale i nie za dobrze. Ta ręka jest cudem techniki, z tym że to nie mój wynalazek i nie ja ją skonstruowałem. Muszę to wszystko najpierw porozgryzać — wyjaśnił. Mówił po angielsku z lekkim obcym akcentem, lecz całkiem dobrze i zrozumiale. — Gdybym miał dostęp do miedzianych rurek, chyba mógłbym sobie poradzić z naprawą. A tak muszę improwizować.

— Improwizować! Słyszałaś go? — Lucy wybuchnęła śmiechem. — Uczył się angielskiego z książek. Kiedy był mniejszy, ćwiczył go na każdym, na kogo trafił. A teraz mówi o wiele poprawniej niż większość pacanów, których znam.

Briar zaczęła się zastanawiać, co Huey mógł robić w podziemiach, będąc dzieckiem. Już otwierała usta, aby zapytać, pomyślała jednak, że to w sumie nie jej sprawa, i zrezygnowała.

— Cieszę się, że pojawił się tutaj i naprawi ci rękę. Możesz mi powiedzieć coś więcej na temat tego odbicia ręki zostawionego przed barem? Co ono oznacza?

Lucy pokręciła głową.

— Minnericht lubi oznaczać swoje terytorium, szczając gdzie się da, zupełnie jak pies. Nie wiem tylko, czego chciał u nas w barze. Mieliśmy z nim spokój od jakiegoś czasu. Może doszedł do wniosku, że czas ściągnąć smycz i zwrócić na siebie uwagę? A może Squiddy znów mu czegoś nie spłacił?

— Swakhammer uważa, że któryś z ludzi Minnerichta mógł mnie zauważyć. Doktorek się wkurzył, że zamiast do niego zajrzałam do Maynarda.

Lucy nie odpowiedziała. Udawała, że obserwuje Hueya, który podniósł właśnie niewielki panel i przykręcał go na swoim miejscu.

— To możliwe — przyznała w końcu. — Drań ma oczy i uszy prawie wszędzie. Mógł dziad jeden po prostu zapukać do nas czy zostawić wiadomość, ale nie. Wolał nasłać nieumarłych, żeby zmiękczyć nieco towarzystwo albo uszczuplić je o kilka osób. Tak nam dał do zrozumienia, co o tym sądzi. Ciekawe, co by powiedział, gdybyśmy się zakradli na ten jego dworzec i otworzyli kilka zamków. Niech się pobawi ze zgnilasami we własnych pieleszach. Potraktowałby to jak wypowiedzenie wojny. Dlaczego nie, możemy na to iść.

Huey dokręcił ostatnią śrubkę i zakończył pracę. Odsunął się i zdjął skomplikowane szklane ustrojstwo z czoła. Zawisło mu na moment na uszach, lecz szybko odpiął klamry podtrzymującego je paska.

— Zrobione, pani O’Gunning. Chciałbym ją naprawić lepiej, ale tylko tyle mogłem zrobić.

— Spisałeś się doskonale, skarbie. Nie wiem, jak mam ci dziękować. Jeśli tylko czegoś zapragniesz albo będziesz potrzebował, daj mi znać. Zamówię to u lotników, jak tylko pojawią się znowu w mieście.

— Dostanę więcej książek? — zapytał.

— Niech będzie więcej książek. Przywiozą ci tyle, ile zdołają zabrać na pokład — obiecała.

Chłopak zastanawiał się nad czymś przez chwilę.

— Wie pani, kiedy przyleci „Namaah Darling”?

— Wybacz, ale nie mam bladego pojęcia, kochanie. Dlaczego pytasz? Chciałbyś przekazać jakąś wiadomość Fangowi?

— Tak — odparł. — Chciałbym mieć kilka książek po chińsku, a on wie, gdzie można je dostać. Wie też, które są dobre.

— Załatwione, kochanieńki. Będę na wieży w przyszły wtorek i wypytam o to. — Przesunęła ostrożnie palcami po jego włosach. Mimo sztywności palców gest ten wypadł zgodnie z jej zamierzeniem, czyli przyjaźnie. — Jesteś złotym chłopcem, Huey. Dobrym i mądrym.

— Dziękuję pani — mruknął, po czym wycofał się, nisko kłaniając, na korytarz Skarbców.

— On naprawdę dobrze mówi — zauważyła Briar.

— Chciałabym przypisać sobie tę zasługę, ale nie mogę. Ja mu tylko dostarczam książki, z których się potem uczy. — Przesunęła rękę w lewo, potem w prawo, w górę i w dół. — Wiesz? — powiedziała. — Chyba przez chwilę będę miała z nią spokój. Nie powiem, żeby była w pełni sprawna, ale mogę ją przynajmniej kontrolować.

— Czy to znaczy, że zrezygnowałaś na dobre z wizyty u Minnerichta? — zapytała Briar.

— Może tak, a może nie. Daj mi kilka godzin na przemyślenie sprawy. A co z tobą? Nadal masz ochotę przejść się aż na King Street, żeby go zobaczyć?

— Chyba tak. Poza tym jeśli Swakhammer się nie myli, nie możesz mnie ukrywać w nieskończoność. On już wie, że gdzieś tu jestem, więc nie spocznie, dopóki nie wykurzy mnie z kryjówki i nie zmusi, żebym przed nim stanęła. Nie chcę, Lucy, żebyś miała przeze mnie kolejne problemy.

— Przywykłam już do nich, kochanie. Cały czas mamy z czymś problem. Jeśli nie pójdzie o ciebie, doktorek da nam w kość z innego powodu. Co powiesz na to, żebyśmy naskoczyły na Squiddy’ego? Sprawdzimy, czy nie zechce cię zaprowadzić do dawnej dzielnicy bankowej. Coś ci powiem. Jeśli twój chłopak tam trafił, Squiddy będzie najwłaściwszym człowiekiem, by go odnaleźć.

Briar aż uniosła brwi ze zdumienia.

— Naprawdę? — Starała się przypomnieć sobie, o którym z klientów baru U Maynarda rozmawiają. — Ten chudzielec z bokobrodami i kozią bródką?

— Właśnie. To pokręcony stary sukinkot, ale kto z nas nie jest lekko stuknięty? Posłuchaj uważnie. Squiddy za młodu, kiedy był w wieku Hueya albo trochę młodszy, zajmował się drobnymi kradzieżami. Zanim postawiono tu mur, planował włam życia do jednego z tutejszych sejfów. Sam opracowywał wszystkie szczegóły skoku, stąd też zna okolicę jak nikt i wszystkie zakamarki… Coś mi się wydaje, że wkurzył się niemożebnie, gdy Kościotrzep go uprzedził.

— Poruszyła raz jeszcze ręką i skrzywiła się. — Nie zrozum mnie źle, on jest naprawdę w porządku. Bywa ostry, choć umiarkowanie, i zawsze stara się pomagać. Na pewno cię nie oszuka ani nie zostawi na pastwę losu.

— To pocieszające — mruknęła Briar.

— Dajże spokój. A skoro o tym mowa, lepiej się pospiesz. Niedługo znów zapadnie zmierzch. O tej porze roku za murem mamy tylko kilka godzin dnia, lepiej więc bierzmy się za Squiddy’ego, jeśli chcesz coś tam zobaczyć. On już wie, że przyjdziesz. Wspomniałam mu, że powinien cię oprowadzić. Wyglądało na to, że zapalił się do tego pomysłu.

Briar znalazła go przy stole w sąsiednim pokoju. Grał w karty z Willardem i Edem. Odłożył je, gdy ją zobaczył, i uchylił kapelusza. Nie wiedziała, jak powinna odpowiedzieć, skinęła więc tylko głową.

— Witam — powiedziała. — Lucy twierdziła, że będziesz tak uprzejmy i oprowadzisz mnie w godzinkę czy dwie po dzielnicy bankowej, zanim zajdzie słońce.

— Zgadza się. Nie mam nic przeciw pracy w dzień święty. Proszę poczekać, tylko zbiorę swój sprzęt.

Squiddy Farmer był chudeuszem w uszach, ramionach i pasie. Nosił rurkowate spodnie i zapinany pulower tak obcisły, że można było policzyć mu wszystkie żebra. Narzucił na siebie wełniany sweter, który chociaż sięgał mu aż do bioder, miał tak niewielki otwór na głowę, że nawet on miał problem z przeciśnięciem się przezeń. W końcu jego siwa czupryna i nastroszone bokobrody wychynęły z drugiej strony.

Uśmiechnął się szeroko, ukazując pełen zestaw uzębienia, które zdaniem Briar rzadko miało kontakt z czymś tak prozaicznym jak szczoteczka do zębów. Ze stoliczka, na który odłożył karty, zabrał kulisty hełm z wycięciem na twarz.

Gdy zauważył, że Briar przygląda mu się z nieskrywanym zdziwieniem, wyjaśnił:

— To jeden z modeli od Minnerichta. Powiedział, że mogę go sobie wziąć, bo nikomu się nie spodobał i tylko się kurzy na półce.

— Dlaczego? — zapytała. — Przecież działa.

— Owszem, i to nawet całkiem nieźle, tylko jest strasznie ciężki. No i muszę docinać do niego filtry. Ale to mi nie przeszkadza. Lubię mieć szerokie pole widzenia, kiedy wychodzę na zewnątrz. — Pokazał jej obłe szkło ciągnące się od ucha do ucha. Musiała przyznać, że maska wygląda obiecująco.

— Może kiedyś zacznie robić lżejsze wersje.

— Słyszałem, że już nad tym pracuje — przyznał Squiddy — ale jeśli nawet wyprodukuje taki hełm, nie pozwoli mi się do niego zbliżyć. Jesteś gotowa do wyjścia?

— Oczywiście. — Pokazała mu swoją maskę.

— Zatem chodźmy.

Nałożył kulisty hełm na głowę. Wyglądał w nim jak lizak. Briar dopasowała maskę, idąc za nim. Miała przy tym wrażenie, że dopiero przed momentem się jej pozbyła, niemniej rozumiała, że musi ją nosić, jeśli chce żyć, i co ciekawe, zauważyła, że zaczyna się do niej powoli przyzwyczajać.

Przedostali się mrocznymi korytarzami do kolejnych posklecanych naprędce schodów, którymi zeszli na jeszcze niższy poziom, gdzie do ich uszu zaczęło dochodzić miarowe mruczenie pracujących machin.

Squiddy nie należał do ludzi zbyt często proszonych o pełnienie roli przewodnika, więc Briar niewiele mogła się dowiedzieć o mijanych miejscach. Na szczęście od czasu do czasu przypominał sobie o obowiązkach i rzucał zdawkowe uwagi.

— Cały czas wstawiamy kolejne filtry do tuneli. — Wskazał koronkową konstrukcję leżącą pod ich stopami. — To eksperyment.

— Jakiego rodzaju?

— Jak by to powiedzieć… Jeśli teraz chcemy gdzieś utrzymać czyste powietrze, pompujemy je tam aż znad muru. Jakiś czas temu ten nasz chiński chłopczyk stwierdził, że to może nie być konieczne. Powiedział, że oczyszczenie powietrza z gazu może wcale nie być trudniejsze i bardziej pracochłonne niż sprowadzanie tutaj czystego. Nie wiem, czy jest w tym choć odrobina racji, ale wielu naszych uznało, że warto spróbować.

— Pompowanie powietrza z tak wysoka musi być potwornie uciążliwe.

— Jest, oj, jest — przyznał.

Kratownice pod ich stopami brzęczały przy każdym kroku. Dotarli nimi do pomieszczenia z trzema parami jednakowo zabezpieczonych drzwi. Squiddy poprawił bańkowaty hełm i sięgnął do jednej z trzech dźwigni wystających z podłogi.

— To najdalej wysunięta część podziemnych korytarzy — poinformował ją. — Wyjdziemy z nich, a potem wrócimy środkowymi drzwiami. — Pokazał je palcem. — Z zewnątrz ich nie widać. Zadbaliśmy o to. Muszą być bardzo szczelnie zamknięte, bo gaz po drugiej stronie ma największe stężenie.

— Rozumiem — odparła. — Tutaj, w centrum, musi być najgorzej.

— Masz nowe filtry w masce?

— Zmieniłam je, zanim opuściliśmy Skarbce.

Chwycił dźwignię i naparł na nią z całej siły.

— Świetnie. Tutaj nie obowiązuje zasada ośmiu albo nawet dziesięciu godzin. Twoje filtry nie wytrzymają więcej niż dwie, góra trzy godziny. Idziemy w pobliże szczeliny.

— Naprawdę?

— A jakże. — Dźwignia przesunęła się niemal do podłogi. Dołączony do niej niewidoczny łańcuch zabrzęczał pod podłogą i masywna konstrukcja oderwała się wolno od framugi. — Dziura, z której wydobywa się gaz, jest dokładnie pod tutejszym oddziałem First Bank. Tam Kościotrzep zszedł najgłębiej i tam gaz ma największe stężenie. I to jest zła wiadomość.

— Z twoich słów wynika, że masz też dobrą wiadomość — zauważyła Briar, gdy drzwi zaczęły się odchylać, odsłaniając to, co zostało z dawnej dzielnicy finansowej.

— Jasne, mam też dobrą wiadomość! — zapewnił ją. — Otóż w tej okolicy nie ma tylu zgnilasów co na peryferiach miasta. Gaz jest dla nich równie żrący jak dla nas, więc trzymają się z dala, a te, które tutaj zabłądzą, dość szybko padają. To mi o czymś przypomniało. Zapnij porządnie płaszcz. Mam nadzieję, że wzięłaś rękawice?

— Oczywiście — zapewniła go, pokazując obie dłonie.

— Dobrze. Naciągnij mocniej kapelusz, jeśli się da, to aż na uszy. Nie ma sensu odsłaniać ani kawałka skóry, jeśli można tego uniknąć. Zguba może cię poparzyć — ostrzegł z poważną miną. — A to boli, jakbyś oparzyła się o kuchenkę. Odbarwi ci też włosy, chociaż widzę, że masz już na nich złotawy nalot.

— Raczej pomarańczowy — poprawiła go z markotną miną.

— Miałam kruczoczarne włosy, ale deszcze ze Zgubą narobiły mi sporo pasemek.

— Jeśli nie masz chusty, wetknij je pod kołnierz płaszcza. Zyskasz dodatkową osłonę karku.

— Świetny pomysł — przyznała i natychmiast zastosowała się do jego rady.

— Gotowa?

— Tak.

Jego koścista pociągła twarz falowała za nierównym szkłem wypukłego wizjera hełmu.

— No to ruszajmy — powiedział. — Zachowuj się jak najciszej, ale nie musisz się aż tak bardzo przejmować jak dotąd. Jak mówiłem, tutaj nie ma ich zbyt wiele. — Rzucił okiem na sztucer. — Jeremiasz twierdzi, że jesteś niezłym strzelcem.

— Bo jestem.

— Też dobrze — mruknął. — Ale powinnaś wiedzieć, że jeśli w tej okolicy dojdzie do strzelaniny, to istnieją spore szanse, że twoim celem nie będą zgnilasy. Minnericht ma wielu przyjaciół, choć bardziej pasuje do nich określenie „podwładni”. Czasami patrolują te okolice. To granica pomiędzy dawnym Chinatown a magazynami kolejowymi. Pamiętasz? Budowano tutaj nowy dworzec kolejowy, zanim zaczęto stawiać mur.

— Tak — mruknęła i zanim zdążył coś powiedzieć, dodała jeszcze: — Słyszałam, że ten Minnericht mieszka w jej podziemiach.

— Też mi się to obiło o uszy. — Naparł na drzwi, odsuwając je jeszcze o kilka stóp. Otwierały się nie tylko w pionie, sunęły także w górę. Dopiero gdy otworzyły się całkowicie, Briar zrozumiała, że korytarz za nimi biegnie ostro pod górę.

— Widziałeś go kiedyś? — zapytała. — To znaczy Minnerichta?

— Nie widziałem — odparł Squiddy, odwracając głowę.

— Naprawdę? Jak to możliwe?

Przytrzymał drzwi, aby mogła przejść. Wyszła na zewnątrz w miejscu znajdującym się głęboko pod ziemią, w górze nad ich głowami widać było poszarpane krawędzie zapadniętej ulicy. Promienie popołudniowego słońca oświetlały jedną ze ścian pionowej studni.

— Normalnie — burknął. — Co w tym dziwnego?

— Przed chwilą twierdziłeś, że dał ci ten hełm. Słyszałam też, że miewasz u niego od czasu do czasu długi. Dlatego sądziłam, że go spotkałeś. Zapytałam z czystej ciekawości. Chciałam się dowiedzieć, jak wygląda. — W tym momencie uprzytomniła sobie, że musiał słyszeć plotki o pochodzeniu doktora, jak każdy w tym mieście zresztą, więc chociaż nie był świadkiem jej rozmowy ze Swakhammerem i Lucy, powinien się domyślać powodów jej zainteresowania tajemniczym wynalazcą.

Przewodnik zniknął za jej plecami i zamknął dokładnie uchylne drzwi. Gdy wpasowały się we framugę, nie sposób ich było wypatrzeć. Od zewnątrz pokryto je warstwą gruzu i odpadków. Kiedy otwierały się przed kimś, musiał mieć wrażenie, że sama ziemia rozwiera przed nim swe czeluści.

— Przyznaję, wisiałem mu parę razy jakieś drobne kwoty — odparł w końcu Squiddy. — Ale tak naprawdę to był dług zaciągnięty u jego ludzi. Kiedyś trzymałem z nimi przez jakiś czas. Krótki czas — dodał pospiesznie. — Ale nigdy dla niego nie pracowałem. Czasem posyłano mnie z jakąś mniej ważną sprawą, płacąc za to dodatkową gorzałką albo jedzeniem. — Mówiąc te słowa, stał obok drzwi z taką miną, jakby chciał się podrapać po głowie, gdyby to tylko było możliwe. — Jak odgrodzono nas murem od reszty świata, nie od razu połapałem się w sytuacji. A przez pierwsze kilka lat było naprawdę trudno. Chociaż teraz też nie jest zbyt lekko, co widać. W tamtych czasach człowiek był gotów zabijać, żeby tylko mieć dostęp do powietrza. Walczyliśmy ze zgnilasami o każdy zgniły owoc albo zabitego szczura.

— Robiłeś, co było konieczne. Ja to rozumiem.

— Tak było, tak było. Cieszę się, że należysz do ludzi wyrozumiałych. — Wyszczerzył pożółkłe zęby w uśmiechu. — Wyglądałaś mi na taką osobę. Pochodzisz skąd trzeba.

Z początku nie zrozumiała ostatniego zdania, lecz zaraz przypomniała sobie, dlaczego ją tak szybko przygarnęli.

— Cóż… — mruknęła, nie wiedząc, co powinna powiedzieć.

Przez ostatnie dwadzieścia lat udowadniała wszystkim wokoło, że w niczym nie przypomina swojego ojca, a teraz zawdzięczała jego reputacji możliwość przeżycia w tym okropnym miejscu. Zastanawiała się przy okazji, co by pomyślał, gdyby się o tym dowiedział. Osobiście uważała, że przejąłby się tym bardzo, ale nie była tego do końca pewna. Czyż nie myliła się co do niego już kilka razy?

— Dziękuję za te miłe słowa — powiedziała i na tym zakończyła rozmowę. Żadnych pytań więcej. Wolała słuchać ciszy niż kolejnych łgarstw.

— Powiedz, czego tu właściwie szukasz?

— Jakiegoś znaku — odparła. — To znaczy śladów mojego syna. Czegoś, co mogłoby wskazywać, że tutaj był.

— Na przykład czego?

Rozmyślała nad odpowiedzią, wspinając się po osypisku. Nad jej głową obok postrzępionej krawędzi zapadniętego bruku wisiały resztki spróchniałych desek, którymi kiedyś wykładano chodniki. Drzazgi z nich sypały się jej na rondo kapelusza. Wiatr ucichł, wokół panowała idealna cisza. Czuła się, jakby stanęła na dnie zastałego stawu. Kłęby żółtawej zawiesiny wisiały, gdzie tylko spojrzała.

Przeraziła ją nawet myśl, że lada moment świat zamrze i zostanie uwięziona w tej mgle jak owad w bursztynie.

— Na przykład czegoś, co wygląda inaczej niż za twoją ostatnią bytnością tutaj — odparła. — Nowe odciski stóp czy coś w tym rodzaju. Sama nie wiem. Musisz mi mówić, co widzę, bo nie bardzo się orientuję w tej okolicy. Gdzie my właściwie jesteśmy?

— W miejscu, którym kiedyś sunął Kościotrzep. Jakiś czas później ulica się zapadła. Stoimy teraz na jej resztkach, ale tam — wskazał palcem w górę — jest ta część dzielnicy, która ocalała. Bruk, chodniki i wszystko, co przetrwało katastrofę przed szesnastu laty.

— Niesamowite — mruknęła. — Strasznie tu ciemno. Prawie nic nie widzę.

— Przepraszam, powinienem zabrać lampę.

— Nie musisz przepraszać — zapewniła.

Ruszyła w kierunku przeciwległego krańca zapadliska i zobaczyła przed sobą niemal okrągły, choć mocno poszarpany wylot tunelu, który prowadził w głąb ziemi. Nie potrafiła przebić panujących w nim ciemności, więc nie wiedziała, czy gdzieś prowadzi czy zaraz się kończy.

— Halo! — zawołała bez wielkiego przekonania. Zdziwiłaby się mocno, gdyby usłyszała jakąś odpowiedź, ale ta nie nadeszła.

— Możemy wyjść na poziom ulicy, jeśli chcesz — odezwał się Squiddy. — Tędy. — Poprowadził ją wąską ścieżką, wskazując deski i cegły, które zostały mocno przytwierdzone do ściany zapadliska.

— Stromo tu, ale w miarę bezpiecznie. Z góry będzie lepszy widok.

— Świetnie. Idę za tobą.

Wspiął się na górę bez większych problemów, zwinnie i szybko, jakby miał o połowę lat mniej niż w rzeczywistości. Nie zatrzymał się nawet na moment, dopóki nie stanął na krawędzi urwiska przodem do mrocznej dziury. Briar szła tuż za nim, przyjęła bez wahania jego dłoń, gdy zaoferował jej pomoc. Wciągnął ją na ulicę i wyszczerzył zęby w hełmie.

— Pięknie tu, nieprawdaż?

— O tak.

Gdyby ktoś kazał jej opisać to, co zobaczyła, na pewno nie użyłaby słowa „pięknie”. Gdyby nie znała tak dobrze tej historii i nie wiedziała, gdzie jest, pomyślałaby, że to miasto padło jakiś czas temu ofiarą wojny. Rozpościerająca się przed nią panorama równie dobrze mogła być efektem jakiegoś gigantycznego wybuchu czy innej plagi bożej. Tam gdzie kiedyś znajdowały się skarbce pełne gotówki i budynki wiecznie pełne ludzi, teraz widniała szeroka głęboka szrama w ziemi. Powoli zabliźniająca się rana, którą z czasem wypełniało coraz więcej gruzu z walących się resztek ścian.

Zauważyła coś, co skojarzyło się jej ze stosem rzecznych otoczaków, ale gdy przyjrzała się dokładniej, zrozumiała, że to ludzkie czaszki, pokruszone i poszarzałe. Stoczyły się w płytkie zagłębienie i spoczywały z dala od reszty zapomnianych ciał.

Briar musiała walczyć o każdy oddech. Po ostrzeżeniu wypowiedzianym przez Squiddy’ego nie dziwiło jej to jednak. Niemniej wciągnięcie tu wystarczającej ilości powietrza do płuc wiązało się z niemałym wysiłkiem, filtry zapychały się błyskawicznie gęstą zawiesiną Zguby. Czuła się, jakby musiała oddychać, mając na twarzy gruby materac.

Jakim cudem ma się dowiedzieć, czy jej syn się pojawił w tym piekielnym miejscu?

Spoglądając w dół rozpadliny, nie widziała żadnych ścieżek ani szlaków, nie potrafiła nawet dostrzec tego, którym się tutaj dostali. Na takim rumowisku nie sposób zostawić odcisku stopy. Nawet słoń przedostałby się tędy, nie zostawiając po sobie żadnych śladów.

Zalała ją fala bezradności. Zadrżała pod jej naporem, ale szybko zebrała wszystkie siły, by ją odeprzeć, chwytając przy okazji każdą myśl pozwalającą na zachowanie nadziei. Zabrakło jej jednak pomysłów. Nie byłaby w stanie namierzyć nawet całej armii Ezekielów, którzy by tędy przeszli. Dlatego wmawiała sobie nieustannie, że nie, nie może wskoczyć do tego mrocznego tunelu o tak wielkim przekroju, że dałoby się w nim postawić spory dom. Jej Zeke nie kona, dusząc się z braku powietrza, gdzieś na dnie dziury wyrytej przez jego ojca, zanim chłopak przyszedł na świat. Nie, przecież musiał wiedzieć, że tutaj nie da się zbyt długo oddychać. Nie, nie i jeszcze raz nie.

— Nie było go tutaj — powiedziała, a jej słowa odbijały się echem we wnętrzu maski.

— To chyba dobrze? — zapytał Squiddy. Jego krzaczaste brwi drgnęły nerwowo za szkłem wizjera. — Wolałabyś, żeby go tutaj nie było, co?

— To prawda — przyznała.

— Możemy tu wrócić jutro o świcie. Wtedy da się zajrzeć do tunelu. To nie zajmie wiele czasu. Jeśli nawet udało mu się tam zejść, nie oddalił się zbyt daleko.

— Może — pisnęła. — Tak. Nie wiem. Może. Robi się ciemno — dodała, ponieważ nie potrafiła się zdecydować na jedną odpowiedź. — Która godzina?

— Tutaj zawsze jest ciemno — odparł. — Nie mam pojęcia, która godzina. Za to jestem pewien, że zbliża się pora lunchu. Co zamierzasz teraz zrobić?

Na to pytanie też nie znała odpowiedzi. Ale spróbowała ją znaleźć.

— A masz jakiś pomysł? Gdzie powinniśmy się jeszcze rozejrzeć? Czy tu w pobliżu są jeszcze jakieś kryjówki albo miejsca, gdzie dostarczane jest czyste powietrze?

Pękaty baniak obracał się tam i z powrotem, gdy Squiddy omiatał wzrokiem najbliższą okolicę.

— Chyba nie mam żadnego pomysłu. Najbliższym miejscem, gdzie można swobodnie oddychać, jest noclegownia tutejszych Chińczyków. Trzymają się blisko swojej dawnej dzielnicy, to w tamtym kierunku — wskazał ręką.

— A doktor Minnericht?

— Tam mieszka. — Przesunął rękę o jakieś dziewięćdziesiąt stopni. — Mniej więcej w takiej samej odległości. Tunele, z których wyszliśmy, są tu jedynym schronieniem z dostępem do czystego powietrza, ale wątpię, żeby wszedł do nich ktoś, kto nie ma pojęcia o ich istnieniu.

W mroku majaczyło miejsce, gdzie opuścili podziemia.

— Nie wątpię, że masz rację — przyznała Briar, ciesząc się, że Squiddy nie może dostrzec wyrazu jej twarzy, tak samo jak ona nie widziała jego oblicza.

Wrócili razem na dno tunelu, mając nad głową stopniowo ciemniejące bure sklepienie nieba. Drzwi zamknęły się za nimi z głośnym cmoknięciem, odcinając oświetlany przydymionym światłem płomieni świat machin od śmiertelnego zagrożenia.

— Przykro mi — powiedział Squiddy, nie zdejmując hełmu, ponieważ nie minęli jeszcze przepisowych dwóch barier. — Chciałem znaleźć jakieś jego ślady. Szkoda, że się nie udało.

— Dzięki, że zabrałeś mnie na górę — odparła. — Nie musiałeś tego robić, dlatego tym bardziej jestem wdzięczna. Chyba już pójdę. Sprawdzę, jak się miewa Lucy. Jeśli nadal ma na to ochotę, może pójdziemy odwiedzić tego waszego doktorka.

Squiddy nie odpowiedział od razu, jakby najpierw musiał przeżuć rodzące się w jego głowie słowa.

— To może być całkiem rozsądny pomysł — rzekł po chwili. — Szanse na to, że doktor Minnericht odnalazł twojego syna i sprowadził go do siebie, też są duże. Któryś z jego ludzi mógł to zrobić. On ma swoje wtyczki niemal wszędzie.

Briar poczuła w krtani ucisk, jakby ktoś jej wpakował tam całą pięść. Ta myśl przyszła jej już do głowy i chociaż Briar była absolutnie, całkowicie, stuprocentowo pewna, że ten człowiek nie może być jej byłym mężem… nadal odczuwała ogromny niepokój. Jeśli była kiedykolwiek za cokolwiek wdzięczna, to chyba za to, że Zeke nie miał nigdy okazji spotkać swojego ojca. Dlatego robiło się jej niedobrze na samą myśl, że ktoś mógłby się teraz za niego podać.

Zamiast wykrzyczeć te obawy tutaj, przez grubą skórę maski, czego naprawdę bardzo pragnęła, odchrząknęła tylko i powiedziała:

— Powiadasz, że doktor ma ludzi, którzy dla niego pracują? Wiele o nich słyszałam, ale jeszcze żadnego nie widziałam.

— Może tak uważasz dlatego, że nie noszą mundurów, po których można by ich poznać — odparł Squiddy. — Dość łatwo jednak wyłowić ich z tłumu. To przeważnie uziemieni lotnicy i handlarze, którzy przychodzą i odchodzą. Albo chemicy pracujący dla niego. Nasz doktor nie ustaje w wysiłkach, szukając nowych sposobów pozyskiwania soku albo ulepszenia już znanych. Czasami pracują dla niego wielkie draby zza muru, choć zdarzają się też zwykli narkomani, z tym że oni wykonują tylko drobniejsze roboty w zamian za narkotyk. Doktorek zebrał małą armię po tej stronie muru, jeśli chcesz znać prawdę. Ale skład jego oddziałów każdego dnia jest inny.

— Mówisz tak, jakby przewijały się przez nie tłumy ludzi. Czy to oznacza, że doktorek ma trudny charakter?

— Jeszcze jak — wymamrotał i zaraz dodał: — Tak przynajmniej słyszałem. Ale ty jesteś tutaj nowa i nie szukasz problemów, tylko syna. Nie sądzę, żeby chciał ci w jakikolwiek sposób zaszkodzić. To biznesmen. A skrzywdzenie kogoś takiego jak ty chyba mogłoby zaszkodzić jego interesom. Tak przynajmniej ja to widzę. Ludzie, którzy dla niego pracują, nadal darzą ogromnym szacunkiem twojego ojca.

Minęła go i ruszyła tunelem prowadzącym do kwater. Nie odwracając się, zapytała:

— Z tego co słyszałam, Minnerichta to akurat nie dotyczy. Ponoć nie dba specjalnie o zachowanie pokoju, ba! coś takiego nie bardzo mu leży.

— Możliwe — stwierdził. — Ale sądząc po tym, co widziałem, należysz do kobiet, które potrafią zadbać o siebie. Na twoim miejscu nie przejmowałbym się tym aż tak bardzo.

— Naprawdę? — Sztucer obijał się jej rytmicznie o plecy.

— Oczywiście. Jeśli nie będzie niczego chciał od ciebie, a na to wygląda, zostawi cię w spokoju.

Zatem tu jest pies pogrzebany. Doktorek mógłby czegoś od niej chcieć. Jeden Bóg tylko wie, co by to mogło być, lecz jeśli już wie o jej obecności w mieście i zechce bronić swojej reputacji, z pewnością uznał ją za swojego wroga numer jeden. Nie zdjęła maski, dopóki nie minęła kolejnej kurtyny i nie usłyszała kojącego sapania miechów.

— Czas pozbyć się maski — oświadczyła.

— Skoro już o tym wspomniałaś, i ja zdejmę hełm.

Briar zsunęła kapelusz na plecy i wyplątała paski uprzęży z włosów.

— Nie tak szybko, złotko. — Lucy rozsunęła pasy skóry po przeciwnej stronie korytarza. — Na twoim miejscu nie rozgaszczałabym się jeszcze. Jeśli chcesz zobaczyć doktorka, rzecz jasna.

— Witam. — Squiddy pozdrowił ją, przykładając palec do hełmu. Zdjął go potem i dodał: — Mam nadzieję, że mnie te słowa nie dotyczą. Mam na dzisiaj dość łażenia po powierzchni. Jak wytykam tam głowę w hełmie, za każdym razem oddycha mi się trudniej.

— Nie, Squiddy, nie mówiłam do ciebie. Ale cieszę się, że spotkałam was oboje. Domyślałam się, że powinniście wracać mniej więcej o tej porze. Jeśli wolno mi zauważyć, Briar, widzę na twojej twarzy smutek, ale nie rozpacz. Nie znaleźliście na górze żadnych śladów?

Briar pokręciła głową.

— Nie. Nie szukaliśmy wprawdzie zbyt długo, ale jak zapewne wiesz, nie ma tam wiele do oglądania.

— Święta prawda — przyznała jednoręka barmanka. — Okolica wygląda, jakby nielicha bomba tam wybuchła, i tak już chyba zostanie. Bo i któż by chciał zadać sobie trud i odbudowywać to zatrute cmentarzysko? Mamy tu ważniejsze rzeczy do roboty, a do tego zadania zabrakłoby nam ludzi, nie mówiąc już o zapasach filtrów. Toteż wszystkie te zapadnięte budynki będą tam sobie stały i rozpadały się do reszty.

— Nie da się tego zmienić — przyznała Briar. — Przyznam jednak, że jestem zdziwiona, widząc cię tutaj.

— Moja ręka znów działa, ale tymczasowe rurki zrobione przez Hueya są znacznie mniej trwałe, niż przypuszczałam. Muszę ją nosić na temblaku, żeby znowu coś nie strzeliło. — Potrzebowała chwili, by podejść bliżej i dokończyć myśl. — Prawda jest taka, że nie da się żyć bez choćby jednej sprawnej ręki. Nie mam zamiaru zmuszać cię, żebyś poszła ze mną. Byłabym ostatnią osobą, która by cię namawiała, gdybyś odmówiła. Niemniej po naszej porannej rozmowie pomyślałam, że…

— Dobrze. Nie ma sprawy. Po tym wszystkim co powiedziałaś mi o tym człowieku, chętnie poznam go osobiście. — Wbiła pięść w wewnętrzną stronę sztywnej maski, by ją znów uwypuklić. — Wyglądam na zaskoczoną tylko dlatego, że na zewnątrz robi się już ciemno, a z tego co wiem, nie lubicie być na zewnątrz po zmroku.

Zanim Lucy zdążyła otworzyć usta, Squiddy wtrącił swoje trzy grosze.

— Dotarcie stąd na King Street to bułka z masłem — powiedział. — Ale ty, Lucy, nie zamierzasz chyba wędrować ulicami? Czy ja dobrze widzę, że masz przy plecaku dwie lampy? — Wskazał ręką na obwisły worek, który przerzuciła przez sprawne ramię.

— Tak, zabrałam dwie lampy i dodatkową miarkę nafty.

— Noszenie zapalonych lamp nie jest chyba zbyt rozsądnym pomysłem — stwierdziła Briar. — Tym sposobem ściągniemy sobie na głowę wszystkich zgnilasów z okolicy.

— I co z tego? — prychnęła Lucy. — Będziemy poza ich zasięgiem. Poza tym nie możesz się zakraść na teren doktora. Najlepiej dotrzeć do niego w pełnym blasku i z przytupem, niech sobie nie myśli, że się czaimy. Dlatego przyszłam tutaj, mając nadzieję, że was spotkam. Najkrótsza, najjaśniejsza i najgłośniejsza droga do posiadłości Minnerichta wiedzie tunelem leżącym na południe stąd, dlatego nie będziesz musiała wracać na powierzchnię.

Mimo że Briar nadal chciała wyruszyć, jej motywacja słabła z każdą chwilą.

— Nie sądzisz, że dzisiaj jest już za późno na takie wypady?

— Za późno? Skąd. To tylko tak wygląda ze względu na porę roku, otaczający nas mur i gęstość Zguby w tym miejscu. Tutaj człowiek czuje się tak, jakby słońce nigdy nie wschodziło, nic więc dziwnego, że nie wiemy, kiedy zachodzi. — Poprawiła pas na ramieniu, opierając plecak w zagłębieniu nad biodrem. — Posłuchaj, kochanie, nie musisz ze mną iść, jeśli nie masz ochoty. Wrócę i poproszę Jeremiasza, on mnie odstawi o świcie. Spieszy mi się, ale nie aż tak bardzo, żebym nie przeżyła kolejnej nocy z na wpół sprawną ręką. Może zresztą lepiej będzie, jeśli nie pojawisz się tam tak szybko.

Poczucie winy zwyciężyło nad nerwowością, a gdy Briar pomyślała, że Minnericht może jej powiedzieć coś na temat zaginionego syna, nie miała wyjścia.

— Nie, nie — zapewniła. — Pójdziemy dzisiaj, teraz. Pozwól mi tylko wymienić filtry. Te nie były świeże, więc wątpię, by wytrzymały drugą wycieczkę w te okolice.

— No tak, jasne. Mam nadzieję, że Squiddy ostrzegł cię przed tym.

— Oczywiście — zapewniła ją Briar, wykręcając stare filtry i wkładając na ich miejsce całkiem nowe. — Był naprawdę dobrym przewodnikiem i bardzo się cieszę, że mogłam iść tam w jego towarzystwie.

— Szkoda tylko, że nie udało się znaleźć twojego syna — powtórzył.

— To akurat nie twoja wina. Warto było jednak spróbować. Teraz nie mam już żadnych sensownych tropów prócz samego Minnerichta. — Nałożyła przykrywkę na komorę filtra i wcisnęła ją.

— Mam ci pomóc nieść plecak? — zapytała Lucy.

— Nie, kochanie, nie trzeba. Ale zapytaj za jakąś godzinę, może zmienię zdanie.

Perspektywa wyjścia na zewnątrz działała kojąco, aczkolwiek Briar nie wiedziała, z czego jednoręka kobieta może się tak cieszyć. Poczucie własnego kalectwa w tak niebezpiecznym środowisku powinno ją raczej przytłaczać.

— Skoro zamierzacie wyjść na zewnątrz — rzucił tymczasem Squiddy — nie będę was zatrzymywał i wrócę do siebie. W pokoju po zachodniej stronie kotłowni toczy się ostra gra. Chińczycy co rusz muszą biegać po kolejne złote przedmioty. Może nie wygram żadnego, ale przynajmniej sobie na nie popatrzę. — Znów wyszczerzył zęby.

— W takim razie ruszaj, wracaj do Skarbców. A my ruszamy do siedziby doktorka. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, powinnyśmy wrócić przed nocą — oświadczyła Lucy.

Squiddy zniknął w tunelu, którym przyszła jednoręka kobieta, za brązowymi pasami skóry, spiesząc do kart i znajomych czekających na niego w tunelach, a one, stojąc obok siebie, słuchały jego cichnącego w oddali człapania.

Загрузка...