Rozdział 2

— Hej, hej, ty — dobiegł z tamtej strony cichy szept.

Hale zamarł, patrząc na głowę rozglądającego się uważnie chłopaka o ciemnej zmierzwionej czuprynie. Moment później zza rogu wynurzył się szczupły nastolatek w grubym płaszczu. Miał zapadnięte policzki i nieokreślonej barwy rozbiegane oczy. Ze sporego okna na froncie domu bił migotliwy blask płonącego na palenisku ognia. Jego poświata pogłębiała cienie na oświetlonym policzku chłopca.

— Pytałeś o mojego dziadka?

— Ty jesteś Ezekiel? — odgadł bez trudu Hale.

Chłopak podkradł się bliżej, unikając jednak odsłoniętego okna, aby Briar nie mogła go zauważyć.

— Co mama ci o nim powiedziała?

— Niewiele.

— Mówiła, że był bohaterem?

— Nie — zaprzeczył Hale. — Tego mi nie powiedziała.

Chłopak prychnął gniewnie i przejechał po włosach dłonią ukrytą w pełnej rękawicy.

— Jasne, tego za nic by nie powiedziała. Nie wierzy w niego, a jeśli nawet, to ma go gdzieś.

— O tym nie wiedziałem.

— A ja wręcz przeciwnie — burknął Zeke. — Mama zachowuje się tak, jakby dziadek w życiu nie zrobił niczego dobrego. Jakby to co gadają ludzie, że niby otworzył areszt, bo ktoś mu za to zapłacił, było prawdą. A skoro tak, to gdzie podziały się te pieniądze? Czy my wyglądamy na ludzi, którzy mają kupę forsy? — Zeke dał biografowi wystarczająco czasu na odpowiedź, lecz Hale nie potrafił znaleźć właściwych słów, więc chłopak dokończył sam: — Jak ludzie zrozumieli w końcu, czym jest Zguba, ewakuowali się, zabierając wszystko, co mogli. W tym chorych ze szpitali i osadzonych w miejskim więzieniu. A tych, którzy siedzieli w areszcie na stacji kolejowej, złapani, ale jeszcze nie skazani, pozostawiono na pastwę losu. Oni nie mogli opuścić miasta. A Zguba nadchodziła, o czym dobrze wiedzieli. Wszyscy by tam pomarli. — Pociągnął nosem i otarł go wierzchem rękawiczki. Albo biegł przed chwilą, albo był przeziębiony. — Tak się jednak nie stało dzięki mojemu dziadkowi Maynardowi. Kapitan kazał mu zamknąć ostatnią zaporę w tej dzielnicy, ale on nie mógł tego zrobić, bo wiedział, że są tam jeszcze żywi ludzie. Tacy sami biedacy jak my. Żadni tam przestępcy, no dobrze, może kilku miało coś poważniejszego na sumieniu, na pewno nie wszyscy. Aresztowano ich za niewielkie przewinienia, ten coś tam zwędził, inny stłukł. Dziadek nie chciał wykonać rozkazu, nie chciał ich skazywać na śmierć. Zguba była już blisko, szła po nich, zablokowała najkrótszą drogę do stacji. To go jednak nie powstrzymało, wbiegł w zawiesinę, zasłaniając twarz najlepiej jak potrafił. Gdy dotarł na miejsce, uwiesił się na dźwigni otwierającej cele, ciągnął ją ciężarem ciała, bo tylko tak mógł ich uwolnić. A jak uciekli, on nie miał już sił, by się ruszyć. Ostatnimi z uwolnionych byli dwaj bracia. Tylko oni zrozumieli, co dla nich zrobił, i pomogli mu. Niestety, było już za późno, dziadek nawdychał się zbyt wiele trującego gazu. Zanieśli go więc do domu, choć zdawali sobie sprawę, że jeśli ktokolwiek ich zauważy, znów zostaną aresztowani. Pomogli mu z tego samego powodu, dla którego on poszedł ich ratować. To naprawdę nie byli źli ludzie. Może nawet Maynard był nieco gorszy, a oni trochę lepsi. Fakty są takie — stwierdził Zeke, ściągając rękawiczkę, by podetknąć wyprostowany palec pod nos Hale’a. — W tych celach znajdowało się dwudziestu dwóch ludzi. Maynard uratował wszystkich, co do jednego. Stracił przy tym życie i nie zarobił ani grosza.

— Po tych słowach wszedł na schody, lecz gdy sięgnął do gałki przy drzwiach, dodał jeszcze: — Podobnie jak my.

Загрузка...