Rozdział 10

Zeszli na parter hotelu przylegającego do piekarni. Zeke podążał tuż za Rudim i bladym płomieniem niesionej przez niego świeczki. Gdy zeszli do piwnic, trafili do kolejnego tunelu obramowanego cegłami i rurami. Schodzili nim jeszcze niżej — chłopak wyczuwał stromiznę przy każdym kroku.

— Wydawało mi się, że mamy wejść na wzgórze — zauważył w końcu.

— Dojdziemy i tam — uspokoił go przewodnik. — Już ci mówiłem, czasami trzeba zejść niżej, żeby dostać się wyżej.

— Wydawało mi się, że tam stały głównie domy mieszkalne. Mama opowiadała mi wyłącznie o sąsiadach i ich posesjach. A my kręcimy się po podziemiach jakichś dużych budynków, takich jak choćby ten hotel.

— Budynek, przez który przechodziliśmy przed chwilą, nie był hotelem, tylko kościołem — wyjaśnił mu Rudi.

— Trudno to zauważyć, kiedy człowiek widzi budynek z perspektywy piwnicy — narzekał Zeke. — Kiedy w końcu będziemy mogli zdjąć te maski? Ponoć mieliście mieć tutaj świeże powietrze. Tak mi przynajmniej mówił mój kolega Rector.

— Sza! — uciszył go Rudi. — Słyszałeś?

— Niby co?

Stali obok siebie zastygli w bezruchu pod poziomem ulicy, między ścianami pokrytymi pleśnią i jakimś paskudztwem. Osadzone w sklepieniu świetliki dawały tylko tyle światła, by mogli widzieć najbliższe otoczenie. Zeke nie mógł wprost uwierzyć, że na zewnątrz jest już dzień. Wątły blask padający z góry nie był w stanie przebić ciemności panujących pomiędzy kolejnymi świetlikami. Na sporej przestrzeni w tunelu panowała ćma jak w kałamarzu. Rudi i Zeke przemykali z ciemności w ciemność, jakby tylko tam mogli znaleźć bezpieczną kryjówkę, w której nikt ich nie dostrzeże i nie dotknie.

Tu i ówdzie ze sklepienia kapały krople wody, które jakimś cudem zdołały przeniknąć tak głęboko pod ziemię. Z góry dobiegały też odgłosy podobne do turkotu kół, ale chłopak nie słyszał niczego, co by się poruszało gdzieś blisko.

— Czego mam nasłuchiwać? — zapytał.

Rudi zmrużył oczy za soczewkami.

— Wydawało mi się, że ktoś idzie za nami. A maski zaraz zdejmiemy. Musimy tylko dojść…

— Tak, wiem, na wzgórze.

— Zamierzałem powiedzieć — warknął mężczyzna gniewnym tonem — że najpierw musimy dojść do tej części miasta, w której najmniej się teraz dzieje. Ale żeby tam dotrzeć, trzeba pokonać tę dzielnicę, dopiero potem dostaniemy się do zabezpieczonych budynków. Tam będziesz mógł zdjąć maskę.

— Zatem na wzgórzu nadal mieszkają ludzie?

— Tak. Oczywiście. Tak — powtórzył, lecz natychmiast zamilkł, znów wytężając słuch.

— O co chodzi? — zapytał Zeke, wsuwając dłoń do torby. — To zgnilasy?

— Nie sądzę — odparł Rudi — ale coś tu jest nie tak.

— Ktoś za nami idzie?

— Cicho — syknął Chaos. — Coś jest nie tak.

Zeke dostrzegł to pierwszy. Coś kryło się na skraju najbliższej plamy ciemności, w której nikt nie mógł ich dostrzec ani tknąć. Nie poruszało się, raczej zmieniało kształt, z bezpostaciowej formy mniej więcej jego wzrostu przeobraziło się w coś bardziej kanciastego — i bez wątpienia noszącego ubranie, w mroku błysnął bowiem refleks odbity od wypolerowanej powierzchni guzika.

Najpierw z ciemności wyłoniły się buty tej postaci, potem nogawki wetknięte w cholewy, wypchane kolana prostujące się, jakby ten ktoś właśnie wstawał. Do tego mankiety kurtki, szwy koszuli i w końcu profil, wyraźny i szokujący.

Głos uwiązł mu w gardle, ale Rudi nie potrzebował dodatkowego ostrzeżenia, już się obracał na zdrowej nodze.

Zeke się zdziwił, widząc, iż mężczyzna unosi laskę do ramienia, jakby to była strzelba, moment później jednak, gdy jej koniec celował w czającą się w mroku postać, Rudi pociągnął za jakiś mechanizm ukryty w rączce. Huk, który dotarł do uszu chłopaka, był równie głośny i ostry jak każdy wystrzał z broni palnej, jaki zdarzyło mu się wcześniej słyszeć — aczkolwiek musiał przyznać, że niezbyt często był świadkiem strzelaniny.

Przez tunel przetoczyło się echo wystrzału, a obserwująca ich postać zniknęła w mroku.

— A niech to szlag — zaklął Rudi. — Za szybko pociągnąłem za spust.

Przestawił jakąś dźwigienkę na lasce, przeładował ją i wymierzył ponownie w ciemność skrywającą prześladowcę, który nie padł jak długi po pierwszym strzale. Zeke ukrył się za plecami Rudiego, gdyż lufa broni wodziła od prawej do lewej i z powrotem.

Chłopak z trudem łapał dech, był też na wpół ogłuszony hukiem broni.

— Widziałem go! — wydarł się. — Stał tam! Czy to był zgnilas?

— Nie. Zamkniesz wreszcie tę paszczę? Zgnilasy nie…

Zamilkł w pół zdania, słysząc charakterystyczny świst zakończony metalicznym stuknięciem w zmurszałe cegły. I zobaczył źródło tego dźwięku tuż przy swojej głowie. Mały nóż z oprawioną w skórę rączką wbił się w ścianę tuż obok jego ucha — tak blisko, że sekundę czy dwie później zaczęło lekko krwawić.

— Czy to ty, Angelino? — warknął Rudi, a potem dodał, zniżając głos: — Teraz widzę cię lepiej, rusz się, a przewentyluję ci flaki. Przysięgam na Boga. Wyłaź stamtąd natychmiast i stań w miejscu, gdzie będziemy cię obaj widzieli.

— Za jak wielką idiotkę masz mnie, ty stary capie? — Mówiąca te słowa osoba miała dziwny głos i akcent, którego Zeke nie potrafił rozpoznać.

— Za wystarczająco durną, byś chciała przeżyć następną godzinę — odparł Rudi. — I nie zgrywaj się tu przede mną, księżniczko. Nie powinnaś wkładać rzeczy brata, jeśli chcesz podejść kogoś w ciemnościach. Stąd widzę, jak lśnią jego guziki — poinformował. Ledwie skończył mówić, kurtka śmignęła w powietrzu i wylądowała w kręgu światła.

— A to suka! — syknął Rudi, omiatając tunel laską. Popchnął Zeke’a ręką w tył, w kolejną strefę cienia, gdzie nie docierało światło dnia. Zamarli tam, kuląc się obok siebie i nasłuchując zbliżających się kroków. Ciszę przerwały dopiero słowa dobiegające z oddali:

— Dokąd prowadzisz tego chłopca, Rudi? Co masz zamiar z nim zrobić?

Zeke pomyślał, że albo jest zachrypnięta, albo ktoś zranił ją kiedyś w krtań. Chrypiała, jakby ktoś oblepił jej migdałki smołą.

— Nie twoja sprawa, księżniczko — burknął Chaos.

Zeke nie potrafił się powstrzymać, by nie zadać tego pytania, choć wiedział, że nie powinien tego robić.

— Dlaczego nazywasz ją księżniczką?

— To ty, chłopcze? — odezwała się znowu. — Jeśli masz choć odrobinę oleju w głowie, zostaw tego starego dezertera w spokoju. On cię nie zaprowadzi w bezpieczne miejsce.

— Idę do mojego domu! — wrzasnął Zeke prosto w ciemność.

— Idziesz prosto na śmierć albo jeszcze gorzej. On cię prowadzi do swojego szefa, licząc na jakieś profity. Zapewniam cię, że tą drogą nie dotrzesz do żadnego domu, chyba że mieszkałeś w podziemiach dawnej stacji kolejowej.

— Powiedz jeszcze słowo, Angelina, a zacznę strzelać! — ostrzegł ją Rudi.

— Śmiało — zachęciła go. — Oboje wiemy, że w tym grzmiącym kiju masz co najwyżej dwa naboje. Zatem strzelaj, zostało mi jeszcze tyle noży, że przerobię cię na tatar, choć wystarczy jeden, żeby cię spowolnić wystarczająco.

— Czy ja rozmawiam z księżniczką? — dopytywał się Zeke.

Rudi zatkał mu usta czymś kościstym obleczonym w gruby materiał. Chłopak przypuszczał, że to łokieć, ale w tych ciemnościach nie mógł tego sprawdzić. Poczuł za to krew sączącą się z dziąsła między zębami. Chwycił się za szczękę i wymamrotał pod nosem wszystkie przekleństwa, jakie znał.

— Odejdź, Angelina. To nie twoja sprawa.

— Ja wiem, dokąd zmierzasz, czego nie można powiedzieć o tym chłopcu. A to znaczy, że to także moja sprawa. Możesz sprzedać własną duszę, stary draniu, ale na pewno nie pociągniesz za sobą tego dzieciaka. Nie pozwolę ci, byś go zaprowadził na ziemię niczyją.

— Tego dzieciaka? — żachnął się Zeke. — Ja mam nazwisko, paniusiu!

— Wiem. Jesteś Ezekiel Blue, choć mama nazywa się teraz Wilkes. Słyszałam, jak mu to mówiłeś tam, na dachu.

— Ja się nim teraz opiekuję! — wrzasnął Chaos.

— Zabierasz go do…

— Zabieram go w bezpieczne miejsce! Robię to, o co mnie poprosił!

Kolejny nóż świsnął w ciemności, wyleciał z cienia i na powrót się w nim skrył. Rudi jęknął cicho. Zeke nie usłyszał charakterystycznego stukotu o cegły za jego plecami. Moment później kolejne ostrze przecięło powietrze, lądując na cegłach z cichym trzaskiem. Rudi wystrzelił, zanim nadleciało trzecie, lecz zaskoczenie bądź przypadek nie pozwoliły mu dobrze wycelować i kula poszła górą.

Najbliższa podpora tunelu rozszczepiła się, zatrzęsła i runęła… podobnie jak ściana gruzu znajdująca się za nią. Zapadlisko się rozszerzyło, sięgając po kilka jardów w każdym kierunku, ale Rudi na to nie czekał, kuśtykał już pospiesznie, opierając się na strzelającej lasce. Zeke chwycił się poły jego płaszcza i gnał za nim w kierunku następnego lawendowego świetlika, który wpuszczał do tunelu światło dzienne.

Posuwali się do przodu małymi kroczkami, uciekając przed zawalającym się coraz szybciej sklepieniem. W tej chwili między nimi a kobietą, z którą rozmawiali w grobowej ciemności, znajdował się z akr ziemi i kamieni.

— Przecież tędy przyszliśmy! — zaprotestował Zeke, widząc, gdzie Rudi go ciągnie.

— Bo tunel przed nami jest zasypany. Ale nic to, cofniemy się po własnych śladach i znajdziemy obejście.

— Kim ona jest? — wysapał chłopak. — To prawdziwa księżniczka? — A potem ze szczerym zdumieniem w głosie dodał jeszcze: — Czy to na pewno kobieta? Mówiła jak mężczyzna. Mniej więcej.

— Chrypiała, bo jest stara — odparł Rudi, zwalniając kroku, gdy zauważył, że za nimi jest tylko zawał. — Jest tak stara jak te wzgórza, wredniejsza od borsuka i paskudna niczym owoc kazirodztwa.

Zatrzymał się pod kolejnym świetlikiem, tym razem purpurowym, by obejrzeć się w świetle. Właśnie tam Zeke dostrzegł na jego ręce krew.

— Trafiła? — zapytał głupio, o czym sam doskonale wiedział.

— Tak, trafiła.

— Gdzie nóż? — Chłopak chciał go koniecznie zobaczyć, więc nie spuszczał z oczu rozcięcia w grubym płaszczu.

— Wyjąłem go tam, na miejscu. — Chaos sięgnął do kieszeni i pokazał mu niewielkie umazane posoką ostrze. — Nie mam zamiaru go wyrzucać. Po mojemu jeśli cisnęła nim we mnie, to jest teraz mój.

— Jasne — zgodził się Zeke. — Nic ci się nie stało? I gdzie teraz pójdziemy?

— Jakoś to przeżyję. Pójdziemy tamtym tunelem. — Rudi wskazał kierunek. — A tamtym przyszliśmy. Księżniczka pokrzyżowała nam plany, ale tędy też przejdziemy. Chciałem po prostu ominąć tereny należące do Chińczyków.

Chłopak chciał zadać tak wiele pytań, że nie potrafił się zdecydować, od którego zacząć. W końcu uznał, że pierwsze będzie najwłaściwsze.

— Kim ona jest? To prawdziwa księżniczka?

— Żadna tam dama — burknął Rudi — tylko stara baba. Można by ją uznać za księżniczkę, gdyby Indianie mieli królewskie rody.

— To indiańska księżniczka?

— Taka z niej indiańska księżniczka jak ze mnie odznaczony wieloma medalami porucznik. To znaczy kiedyś może i była księżniczką, ale teraz na pewno już nie jest. — Spojrzał na ramię i skrzywił się, bardziej jednak ze wściekłości niż z bólu.

— Byłeś porucznikiem? A w jakiej armii?

— Zgadnij.

Pod następnym świetlikiem Zeke przyjrzał się płaszczowi Rudiego i zauważył na nim kilka ciemniejszych granatowych plam.

— Chyba Unii, sądząc po kolorze płaszcza. I nie mówisz z takim akcentem jak Południowcy, których widywałem.

— Tu mnie masz — mruknął Chaos.

— Ale nie walczysz już po ich stronie?

— Nie. Nie walczę. Wydaje mi się, że przeżuli mnie wystarczająco dokładnie, zanim wypluli. Jak sądzisz, dlaczego kuleję? Dlaczego muszę chodzić o lasce?

— Może dlatego, żeby inni nie wiedzieli, że jesteś uzbrojony — odparł chłopak, wzruszając ramionami. — Dzięki temu możesz zabijać innych z zaskoczenia.

— Bardzo zabawne — odparł Chaos, lecz sądząc z tonu, on także uśmiechnął się pod nosem. Po dłuższej chwili, gdy Zeke już uznał, że to jedyna reakcja na jego słowa, dodał jeszcze: — Dostałem odłamkiem szrapnela pod Manassas. Rozwalił mi całe udo od tyłu. Pozbyli się mnie potem, a ja, odchodząc, ani razu się nie obejrzałem.

Zeke zapamiętał jednak, jak nazwała go Angelina.

— Dlaczego mówiła, że jesteś dezerterem? — wrócił do tematu. — Naprawdę zdezerterowałeś?

— Ta baba jest starą dziwką i zabójczynią na dodatek. To skończona wariatka, ma przy tym na pieńku z facetem, dla którego czasem pracuję. Chce go zabić, ale nie ma na to szans, dlatego tak się wścieka. I wyżywa się na pozostałych. — Sięgnął do zagłębienia w ścianie, postawił w nim świecę i wyjął zapałki. — Tam już nie ma świetlików — wyjaśnił. — Nie będziemy potrzebowali wiele światła, tyle że bez niego też się nie obejdziemy.

— Jak jest na wojnie? — zapytał Zeke, zmieniając temat.

— Istna jatka, ty głupi szczylu — obsztorcował go Rudi. — Wszyscy, których lubiłem, poginęli, a większość tych, których sam bym z największą przyjemnością zastrzelił, przeżyło i jeszcze dostało medale. Wojna nie jest sprawiedliwa. To nie zabawa, chłopcze. I tylko Bóg jeden wie, czemu trwa od tak dawna.

— Wszyscy mówią, że powinna się niedługo skończyć. — Zeke powtarzał słowa zasłyszane nie tak dawno temu. — Anglicy podobno mają wycofać swoje wojska z Południa. Może i przełamali blokadę już dawno temu, ale…

— Za moment znowu zostanie przywrócona — zgodził się Rudi. — Północ przydusza ich powolutku, co jest najgorszym rozwiązaniem. Dla obu stron zresztą. Ileż to razy życzyłem sobie, aby ta sytuacja uległa odmianie, ale wiesz, jak to mówią: „Gdyby życzenia były końmi, żaden żebrak nie chodziłby pieszo”.

— W życiu nie słyszałem tego powiedzenia. — Zeke wyglądał na skołowanego. — Nie jestem nawet pewien, czy je dobrze zrozumiałem.

— Znaczy to tyle, że gdybyś spluwał na jedną dłoń, a na drugą składał spełnione życzenia, o wiele szybciej zapełniłbyś tę pierwszą.

Chwycił świecę i uniósł ją wysoko, prawie pod drewniane sklepienie. Wszystko wokół nich było wyblakłe i przesiąknięte wilgocią. Słyszeli nad głowami odgłosy krzątaniny, ktoś przechodził w jedną stronę, potem w drugą. Zeke się zastanawiał, czy słyszą echa kroków zgnilasów czy może raczej sztywniaków, ale tego chyba nawet Rudi nie wiedział — a jeśli było inaczej, nie wykazywał chęci, by podzielić się tą wiedzą.

Za to bardzo chętnie mówił o wojnie.

— Chciałem przez to powiedzieć, że gdyby ten ich generał, zdaje się Jackson mu było, zginął pod Chancellorsville, na co wszystko wtedy wskazywało, wojna potrwałaby kilka lat krócej, a Południe musiałoby paść na kolana o wiele wcześniej. Facet tymczasem się wykaraskał i nadal walczyli pod jego przewodem, utrzymując linię frontu. Drań oślepł na jedno oko, nie miał ręki i straszył dzieciaki, kiedy wychodził na ulicę, ale łeb miał nie od parady i potrafił dowodzić wojskami. To trzeba mu przyznać.

Skręcił po raz kolejny, tym razem tunel biegł w lewo i nieco pod górę. Kilka schodków doprowadziło ich do kolejnego kanału, znacznie staranniej wykończonego. Tutaj znów trafili na świetliki, Chaos mógł więc zdmuchnąć świeczkę i odstawić ją do wnęki w ścianie.

— A potem — kontynuował — gdyby udało się zbudować linię kolejową wprost do Tacomy, a nie tę prowadzącą na południe, pozbawilibyśmy ich najlepszego szlaku zaopatrzeniowego, co też skróciłoby walki o parę ładnych lat.

— No tak, to zrozumiałem — chłopak skinął głową.

— Świetnie, ponieważ usiłuję ci wytłumaczyć, że z konkretnych powodów ta wojna wciąż trwa, a większość z nich nie ma nic wspólnego z twardym oporem stawianym przez Południowców. Rządzi nami łut szczęścia i przypadek. No i fakt, że na Północy mieszka znacznie więcej ludzi, co w końcu musi przeważyć szalę zwycięstwa. Zobaczysz, jak nie jutro, to za jakiś czas będziemy świadkami końca tej wojny.

— Też mam taką nadzieję — odparł po chwili Zeke.

— Dlaczego?

— Mama chce jechać na wschód. Uważa, że tam będzie nam lepiej, oczywiście jeśli wojna się skończy. W każdym razie lepiej niż tutaj. — Kopnął kawałek zmurszałej cegły i poprawił torbę na ramieniu. — Życie tutaj… jak by to powiedzieć… nie jest łatwe. Gdzie indziej z pewnością nie może być gorsze.

Rudi nie skomentował tej wypowiedzi od razu.

— Chyba wiem, dlaczego jest ci tu tak ciężko — stwierdził po chwili. — I twojej matce też. Przyznam, że zastanawiałem się już, dlaczego nie zabrała cię stąd, kiedy byłeś mniejszy. Za moment dorośniesz, staniesz się mężczyzną i sam będziesz mógł decydować, co dla ciebie jest lepsze, a nawet wyjechać. Byłbym mocno zdziwiony, gdybyś za parę lat nie zapragnął wstąpić do armii.

Zeke zaszurał stopami, aby wyrównać krok z idącym teraz szybciej Chaosem. Tunel wznosił się coraz bardziej.

— Już o tym myślałem — przyznał. — Ale… ale nie mam pojęcia, jak się dostać na wschód, a gdybym nawet zdołał się dostać na pokład lecącego tam sterowca albo do pociągu towarowego, nie wiedziałbym, co ze sobą począć w obcym świecie. A poza tym…

— Poza czym? — Rudi obrzucił go zaciekawionym spojrzeniem.

— Poza tym nie potrafiłbym jej tego zrobić. Czasami… czasami zachowuje się jak wariatka, chociaż przez większość czasu ciężko wyciągnąć z niej choćby słowo. Przy czym wiem, że stara się, jak może. Robi wszystko, żeby nie było mi źle, i haruje jak wół, żeby wykarmić nas oboje. Dlatego tak mi się spieszy. Chcę znaleźć to, po co tu przyszedłem, i wrócić do niej.

Zeke usłyszał jakieś głosy, ktoś rozmawiał w tunelu przed nimi, lecz zbyt daleko, by zrozumieć wypowiadane słowa.

— Kto to może być? — zapytał. — Czy powinniśmy zachować ciszę?

— Tutaj zawsze lepiej być cicho — odparł Rudi. — To Chińczycy. Powinniśmy ich unikać, jeśli to tylko możliwe.

— A jeśli nam się nie uda?

Rudi nie odpowiedział, zaczął za to ładować naboje do laski, kuśtykając przed siebie. Gdy skończył, strzelba znów zaczęła mu służyć za narzędzie do podpierania.

— Słyszałeś te dźwięki? — zapytał. — Takie świsty, jakby wiatr wiał tam i z powrotem?

— Słyszałem.

— To miechy pracujące w kotłowni. Chińczycy je obsługują. To oni zapewniają nam czyste powietrze do oddychania, o ile w tym mieście cokolwiek można nazwać czystym. Zasysają je na dół takimi wielkimi rurami, które zmajstrowali. Te ich przepompownie są potwornie brudne, gorące i głośne, a mimo to Chińczycy obsługują je nieustannie. Jeden Bóg wie, dlaczego to robią.

— Może po to, żeby mogli oddychać? — zgadywał Zeke.

— Gdyby tylko tego chcieli, wystarczyłoby wyjść poza mur. Ale oni nie wyszli. Zostali w mieście i zaczęli pompować powietrze do uszczelnionych budynków. Dzięki temu niedługo będziesz mógł zdjąć maskę. Wiem, że noszenie jej to nic przyjemnego, dlatego żal mi cię. Już dawno dotarlibyśmy do bezpiecznej strefy, gdyby ta stara dziwka nie… — nie dokończył myśli, tylko przesunął dłonią po zranionym ramieniu. Rana przestała już krwawić, lecz jeszcze na dobre nie zaschła.

— Czyli nie lubisz ich i dlatego nie będziemy im ufać?

— Mówiąc w skrócie, trafiłeś w sedno — przyznał Rudi. — Po prostu nie rozumiem, dlaczego nie wrócili do swoich żon i dzieci. Siedzę tu tyle lat, a nadal nie wiem, co ich trzyma w tym przeklętym miejscu.

— Do żon i… Chcesz powiedzieć, że to sami mężczyźni?

— Głównie. Słyszałem, że mają tam teraz paru wyrostków, a i pewnie jakieś stare baby się znajdą, ktoś im w końcu musi gotować i prać. Dlaczego tak jest, nie wiem, więc nawet nie pytaj, niemniej jedno jest pewne: nie powinno ich być tutaj. Wiele lat temu ustanowiono prawo zabraniające im sprowadzania rodzin do Ameryki. Ci ludzie mnożą się szybciej od królików. Przysięgam na Boga, gdyby im na to pozwolić, w mgnieniu oka zaludniliby cały Dziki Zachód. Dlatego rząd uznał, że to najprostszy sposób, by nie osiedlali się na naszej ziemi. Nie mieliśmy nic przeciw temu, by na nas pracowali, ale nie chcieliśmy, aby tu zostawali.

Zeke miał jak zwykle całą masę pytań o przyczyny tego stanu, czuł jednak zarazem, że nie powinien kontynuować tematu.

— No tak — stwierdził więc. — Chyba zrozumiałem. Ale kto by pompował powietrze, gdyby oni odeszli?

— Chyba nikt — musiał przyznać Rudi. — Chociaż kto wie, czy nie znaleźliby się chętni. Minnericht pewnie zapłaciłby komuś. Zresztą nie mam pojęcia, co by było gdyby.

Znów to nazwisko. Ezekielowi podobało się jego brzmienie, dlatego postanowił je wymówić na głos.

— Minnericht. Nie powiedziałeś mi jeszcze, kim on jest.

— Później się tego dowiesz, chłopcze — zbył go Rudi. — A teraz trzymaj język na wodzy. Zbliżamy się do Chinatown, a ludzie, którzy tam mieszkają, nie chcą mieć z nami do czynienia, podobnie jak my z nimi. Musimy obejść ich kotłownię. Wprawdzie panuje tam niemożebny hałas, ale te sukinsyny mają lepszy słuch niż orły wzrok.

Zeke nastawił uszu. Z czasem zaczął wychwytywać głuche sapnięcia zduszone metrami otaczającej ich ziemi i brukiem biegnącej powyżej ulicy. Zbyt wolne i głośne jak na oddech żywej istoty. No i te głosy teraz, gdy zbliżyli się bardziej, o wiele wyraźniejsze. Już wiedział, dlaczego nie potrafił ich zrozumieć. Ci ludzie mówili w nieznanym mu dziwnie brzmiącym języku.

— Tędy. Szybciej.

Chłopak starał się trzymać tuż za przewodnikiem, a ten co pewien czas przystawał.

— Wszystko w porządku? — wyszeptał za którymś razem Zeke.

— Ręka mnie boli — wyznał Rudi. — Biodro zresztą też, ale za cholerę nic na to teraz nie poradzę. Tędy — powtórzył, wskazując kierunek. — Idziemy.

— Nie wiem, czy dasz radę doprowadzić mnie na Denny Hill, skoro jesteś ranny…

— Powiedziałem, idziemy.

Przekradli się obok kotłowni, przemierzając korytarze pod klekoczącymi bez ustanku machinami i obsługującymi je ludźmi.

— To już niedaleko — poinformował chłopaka Rudi. — Jak tylko dotrzemy do końca tego tunelu, będziemy w domu.

— Czyli na wzgórzu?

— Chyba ci to już mówiłem.

— Tak — wymamrotał Zeke, aczkolwiek nic nie wskazywało na to, że posuwają się w górę. Wręcz przeciwnie, powoli schodzili znów w dół, i to nie w tym kierunku, w którym powinni iść. Zamiast przejść wzdłuż wybrzeża, kierowali się w samo serce zamkniętej części miasta.

Doszedłszy do tych wniosków, poczuł, że wpadł w pułapkę, ale nie widząc sposobu na wybrnięcie z sytuacji, postanowił iść dalej za swoim przewodnikiem. Miał zamiar towarzyszyć Rudiemu, póki nie znajdzie lepszego rozwiązania. Na tym niej więcej polegał jego plan.

Tymczasem Chaos przyłożył wyprostowany palec do dolnej części maski i zastawił drogę laską, jakby chciał powiedzieć, żeby jego towarzysz zamilkł i zamarł w miejscu. Niecierpliwość, z jaką uczynił te gesty, odniosła spodziewany skutek. Zeke zatrzymał się przed kolejnym załomem tunelu, chociaż zżerała go ciekawość, co też tam może się czaić.

Ulżyło mu, gdy w końcu odważył się wystawić głowę za narożnik ściany. Młody Chińczyk stał przy stole, na którym znajdowały się przeróżnej maści soczewki, dźwignie i rury. Był odwrócony plecami do korytarza, w którym czaili się Rudi i Zeke. Pochylał się przy tym mocno, wpatrując się intensywnie w coś, czego z tej odległości nie widzieli.

Rudi machnął gniewnie ręką, jakby chciał powiedzieć, że wyjście z ukrycia będzie oznaczało bolesną śmierć. Zadziwiające, jak wiele treści człowiek może przekazać tylko za pomocą ruchu palców.

Zeke się przyglądał, jak jego przewodnik sięga do kieszeni i wyciąga z niej nożyk, który księżniczka wbiła mu niedawno w ramię. Krew na jego ostrzu już zaschła, ale w miejscach gdzie jej nie było, metal wciąż połyskiwał.

Mężczyzna przy stole miał na sobie długi skórzany fartuch oraz ciężkie gogle. Garbił się i był całkiem łysy, jeśli nie liczyć długiego warkocza. Miał już tyle lat, że mógłby być ojcem jakiegoś szkraba. Im dłużej Zeke mu się przyglądał, tym bardziej był przekonany, że ten człowiek nie zamierza nikogo skrzywdzić.

Nie miał jednak całkowitej pewności, więc wolał się nie odzywać. Później się zastanawiał: czy coś by dało, gdyby był w tym momencie krzyknął?

Niestety nie potrafił tego ustalić.

Rudi wślizgnął się za plecy niższego od niego młodzieńca, chwycił go i przeciągnął ostrzem noża po jego krtani, zasłaniając mu zdrową ręką usta. Chińczyk wierzgnął, atak jednak był szybki i zdecydowany.

Walcząc ze sobą, kręcili się obaj wokół własnej osi, jakby tańczyli walca. Zeke nie mógł uwierzyć, że człowiek może tak bardzo krwawić. Z szerokiej od ucha do ucha rany tryskały kaskady, całe hektolitry posoki. W jednej chwili spłynęły nią wszystkie soczewki, dźwignie i rury.

Zeke przywarł do ściany, opierając się plecami o framugę drzwi. Musiał zacisnąć obie dłonie na ustach, by nie wydać krzyku przerażenia. Naciskając na policzek, przypomniał sobie o bolesnym kuksańcu łokciem, jaki otrzymał od swojego przewodnika. Poczuł w ustach posmak ni to pomarańczy, ni to miedzi.

Zastanawiał się nawet przez moment, czy to aby nie krew spływająca po fartuchu walczącego wciąż Chińczyka, jej strugi zalały już całą podłogę od ściany do ściany, lecz zaraz uświadomił sobie, że odczuwa ból wewnątrz ust i że to jego krew.

Świadomość tego nie na wiele się zdała, nadal czuł się tak, jakby miał za moment zwymiotować.

Niestety, miał na twarzy maskę, a jej zdjęcie w tym miejscu oznaczałoby błyskawiczne zadławienie się na śmierć. Przełknął więc mocno ślinę razem z podchodzącą mu do gardła żółcią i przezwyciężył potrzebę wyrzucenia z żołądka całej jego zawartości.

Moment później, gdy walka dobiegła końca i Rudi wepchnął zwiotczałe ciało kopniakiem pod stół, przy którym Chińczyk jeszcze przed chwilą pracował, Zeke zauważył, że nie nosił maski.

— On… — dalsze słowa uwięzły mu w gardle.

— Nie patrz się na mnie w ten sposób, chłopcze. Ten człowiek wydałby nas bez zastanowienia, zanim zdążyłbyś się z nim przywitać. Weź się w garść. Musimy stąd zniknąć, zanim ktoś zauważy, co tu się stało.

— On… — chłopiec spróbował raz jeszcze. — On… nie… nie miał…

— Maski? — dokończył za niego Chaos. — Nie, nie miał. My też za chwilę zdejmiemy nasze. Ale jeszcze nie teraz. Mogą nas zmusić do wyjścia na powierzchnię, jeśli nas przyuważą. — A gdy zakradł się do drzwi po przeciwległej stronie, dodał szeptem: — Lepiej mieć je niepotrzebnie, niż nie mieć, kiedy są potrzebne.

— To prawda — przyznał Zeke i aby uspokoić podchodzącą znów do przełyku treść żołądka, powtórzył raz jeszcze: — To prawda. Idę… za tobą.

— Świetnie. Od tej pory trzymaj się blisko.

Загрузка...