Rozdział 18

Uśmiech powoli znikał z twarzy Lucy.

— Czy mogę ci zadać pytanie?

— Oczywiście — odparła Briar, wysuwając obolałą dłoń spod zakurzonej kołdry. Pościel pachniała czystością, ale i… starością, jakby przeleżała długi czas w szafie i rzadko była używana. — O ile pozwolisz mi potem też o coś zapytać.

— Nie ma sprawy. — Barmanka poczekała, aż ucichnie gulgotanie w rurach, a potem zaczęła mówić, ostrożnie dobierając słowa.

— Nie wiem, czy Jeremiasz wspominał ci, że mamy tutaj pewnego człowieka, zwiemy go doktorem Minnerichtem, aczkolwiek nie potrafię powiedzieć, czy to jego prawdziwe nazwisko czy przybrane. To on skonstruował mi tę rękę.

— Swakhammer wspominał mi o nim.

Lucy ułożyła się wygodniej, głębiej wpełzając pod koc, a potem podjęła temat.

— Tak, nasz doktor to naukowiec. Wynalazca, który pojawił się za murem wkrótce po katastrofie. Nie mamy pojęcia, skąd przybył, nie wiemy też, co z nim jest nie tak. Zawsze nosi maskę, nawet w podziemiach, gdzie powietrze jest czyste, dlatego nikt nie potrafi opisać jego twarzy. Ale to naprawdę łebski człowiek. Specjalizuje się w takich właśnie mechanizmach. — Wskazała na swoje ramię.

— Albo w takich jak Stokrotka.

— Tak, to też jego specjalność. Dziwny z niego człowiek. Potrafi zrobić coś z niczego, co go wyróżnia spośród ludzi, których znam — stwierdziła, zaraz jednak dodała: — Oprócz jednej osoby, rzecz jasna. — Co sugerowało, że zaraz padnie pytanie, na które Briar wolałaby nie odpowiadać.

— Do czego zmierzasz, Lucy? — uprzedziła je więc, obracając się na bok i podpierając na łokciu.

— Och, dajże spokój. Nie jesteś aż tak nierozgarnięta. Nie zastanawiałaś się jeszcze nad tą kwestią?

— Nie.

— Nic a nic? Cholernie wiele tu zadziwiających zbiegów okoliczności. Ludzie zbyt dużo mówią, żeby to było…

— To nie on — przerwała jej Briar. — Daję słowo.

Barmanka przymknęła oczy, lecz nie ze zmęczenia. Wyraz jej twarzy sugerował raczej rozbawienie, co dodatkowo rozzłościło jej towarzyszkę.

— Odważne słowa, zwłaszcza jak na kobietę, która nie miała okazji rzucić okiem na naszego straszliwego doktorka.

Briar zamierzała oświadczyć wprost: „Nie muszę go oglądać”, spojrzała jednak w pytające oczy Lucy i powiedziała wolno, cedząc słowa:

— Nie wiem, kim jest doktor Minnericht, ale to z pewnością nie Leviticus. Mój mąż był nieco szalony, przyznaję, jednego natomiast jestem pewna: szaleństwo nie przeszkodziłoby mu przyjść po mnie, zwłaszcza że miał na to tak wiele lat. A jeśli nie po mnie, to z pewnością po Ezekiela.

— Tak bardzo cię kochał?

— Kochał? Nie. Tutaj nie chodzi o miłość. Raczej o posiadanie. Byłam po prostu kolejną rzeczą, która należała do niego, i to na papierze. A Zeke należy do niego poprzez pokrewieństwo. Nie. — Pokręciła głową i opuściła ją na poduszkę z pierza. — On nigdy by nie odpuścił. Przyszedłby po nas, czybyśmy tego chcieli czy nie.

Lucy przetrawiła jej odpowiedź, Briar wszakże nie potrafiła wyczytać z jej twarzy, do jakich wniosków doszła.

— Domyślam się, że znałaś go lepiej niż inni.

— To prawda — przyznała obecna pani Wilkes. — Choć czasami wydaje mi się, że w ogóle go nie znałam. Czasami tak bywa. Ludzie potrafią zwodzić. A ja byłam bardzo naiwna, więc nie miał z tym problemu.

— Byłaś jeszcze dzieckiem.

— A jaka to różnica? Rezultat jest ten sam. Teraz pora na moje pytanie.

— Wal śmiało — zachęciła ją Lucy.

— Dobrze. Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz.

— Jak sobie życzysz, niemniej uprzedzam: nie ma takiego pytania, które by mnie zawstydziło.

— Świetnie, ponieważ skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie interesuje mnie kwestia twoich rąk. Jak je straciłaś?

Lucy znowu się uśmiechnęła.

— Powiem ci. Zresztą żadna to tajemnica. Prawą straciłam w czasie ewakuacji, kiedy wszyscy uciekaliśmy stąd, żeby nie zginąć albo się nie przemienić. Mieszkałam po drugiej stronie miasta, bliżej wysypiska niż tego miłego pagórka, na którym stał twój dom. Z mężem, Charliem, prowadziłam lokal odwiedzany głównie przez mężczyzn. Zaglądały tam stare wilki morskie i rybacy w natartych tłuszczem pelerynach, a i wędrowni handlarze obwieszeni pobrzękującymi rondlami nie należeli do rzadkości… Wpadali do nas, by coś zjeść. Wybacz, powinnam to zaznaczyć na samym początku, to nie był, broń Boże, żaden dom schadzek. Byliśmy właścicielami knajpki o połowę mniejszej i skromniejszej, niż bar U Maynarda. Nazwaliśmy ją Pod Rozpieszczoną Foczką. Podawaliśmy głównie piwo i inne trunki, do tego ryby gotowane albo pieczone z chlebem. To był nasz własny interes, mój i Charliego, może nie doskonały, ale nam pasował. — Odchrząknęła, aby przeczyścić gardło. — I szesnaście lat temu ze wzgórza nadjechała ta piekielna machina, ryjąc tunel pod fundamentami miasta. Tę część historii sama znasz. Wiesz też zapewne, i to lepiej niż ktokolwiek inny, że Zguba pojawiła się w Seattle za sprawą Kościotrzepa.

— Nie wiem, Lucy — zapewniła ją Briar najłagodniejszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć. — Nikt tego nie wie.

— Minnericht uważa, że wie — odparła barmanka, na moment odbiegając od tematu. — Sądzi, że Zguba ma coś wspólnego z górami. Twierdzi, że Mount Rainier to wulkan, a wulkany wyrzucają trujące gazy. A jeśli nie mogą tego zrobić, trucizna gromadzi się w ich wnętrzu. Dopóki coś tam się nie dokopie i nie uwolni jej.

Briar uznała, że to teoria równie dobra jak każda inna.

— Wprawdzie nie wiem za wiele o wulkanach — stwierdziła — ale brzmi to dość wiarygodnie.

— Czy ja wiem?… Tak w każdym razie gada doktor Minnericht. A on mi wygląda na deczko stukniętego. Zrobił mi tę rękę, więc mam u niego dług wdzięczności, co jednak nie musi jeszcze oznaczać, że przestanę dostrzegać, jak wiele problemów na nas ściągnął.

— Wróćmy jednak do ciebie i Charliego — zaproponowała Briar. W tym momencie nie chciała rozmawiać o Minnerichcie. Było na to jeszcze za wcześnie. Nie wiedzieć czemu na sam dźwięk tego nazwiska odczuwała drażniący niepokój. Jej zdaniem nie mógł być Leviticusem, chociaż nie potrafiłaby wytłumaczyć, skąd ta pewność. W tej sytuacji wszakże liczyło się tylko jedno: dla tych ludzi Minnericht mógł być nawet duchem Leviego.

— A tak — mruknęła barmanka. — W mieście pojawiła się Zguba i musieliśmy uciekać. Gdy nadszedł rozkaz ewakuacji, byłam właśnie na targowisku, uzupełniałam zapasy. Ogłoszenie alarmu wywołało panikę. A Charlie został w naszej knajpce. Byliśmy małżeństwem od dziesięciu lat i nie chciałam go zostawić na pastwę losu, ale żołnierze zmusili mnie do tego. Zgarnęli mnie i wywieźli z miasta, jakbym była jakimś zachlanym obszczymurem leżącym na chodniku. Wtedy stawiano już zapory zrobione z płacht nawoskowanego płótna rozpiętego na stelażach. Może nie były zbyt szczelne, ale i tak lepsze niż nic. Robotnicy dzień i noc ustawiali je jedna obok drugiej. Kilka dni później, gdy opadła już pierwsza fala paniki, zdobyłam maskę i przekradłam się koło nich, aby wrócić do mojej Foczki i Charliego. Gdy dotarłam na miejsce, zauważyłam, że ktoś powybijał wszystkie okna. Ludzie rozwalili je kamieniami, żeby nas okraść. Nie mogłam w to uwierzyć. Jak można rabować innych w takiej chwili?! Weszłam do środka, cały czas go wołając. Odpowiedział mi głos z zaplecza. Przeskoczyłam przez ladę i wpadłam do kuchni. Leżał na podłodze pokąsany, cały we krwi. Na szczęście większość tej posoki nie należała do niego. Zastrzelił trzech zgnilasów z tych, którzy chcieli się do niego dobrać, a wiesz, jakie one są: rzucają się na człowieka niczym stado wygłodniałych wilków na jelenia. Zabił ich, ale sam padł od ukąszeń. Odgryzły mu ucho i część stopy, miał też sporą ranę na szyi. — Westchnęła głośno, musiała też znowu odchrząknąć. — Umierał i na domiar złego przemieniał się. Nie wiedziałam wtedy, co się stanie prędzej. Na początku niewiele rozumieliśmy, więc nie miałam pojęcia, że nie powinnam klękać obok niego. Głowa chwiała mu się bezwładnie, oczy zaczęły już wysychać, nabierając charakterystycznej szarożółtej barwy. Chciałam go stamtąd wyciągnąć. Miałam nadzieję, że zdołamy jakoś dotrzeć do szpitala. Głupia byłam nieprzeciętnie. Do tego czasu zamknięto już pierścień zapór i nie mogłam liczyć na niczyją pomoc. Jakoś go jednak postawiłam na nogi. Nie był zbyt postawny, a jakiej postury jestem, sama widzisz. Po kilku krokach zaczął się ze mną szarpać, sama nie wiem dlaczego. Wolę myśleć, że przeczuwał już nadchodzący koniec i odpychał mnie od siebie, ponieważ chciał, abym chociaż ja ocalała. Niestety, postawiłam na swoim. Byłam zdecydowana na wszystko, byle wyciągnąć go z tego piekła i ocalić. On natomiast robił, co mógł, by tam zostać. Podczas tej szamotaniny wywaliliśmy się na podłogę koło lady i zanim zdołałam go znów podnieść, już się zmienił. Zaczął jęczeć, potem ślina pociekła mu z ust. Tyle razy go pokąsali, że trucizna znalazła w końcu drogę do mózgu. I wtedy to się stało. Wtedy mnie ugryzł. Chwycił zębami za kciuk, ledwie naruszył skórę, ale i to wystarczyło. Zdałam sobie sprawę, że już po nim, zanim zaczął patrzeć na mnie w ten wredny sposób i zanim poczułam potworny smród z ust. Charlie nigdy by mnie nie skrzywdził. — Znowu musiała przełknąć ślinę, lecz jeszcze nie płakała. W blasku świec nie było widać łez w jej oczach.

Rury znowu zapiszczały głośno, dając jej wymówkę. Wykorzystała ją skrzętnie i podjęła opowieść, dopiero gdy znów zapadła cisza.

— Powinnam go dobić. Byłam mu to winna. Tyle że za bardzo się bałam. Dotąd nie potrafię sobie tego wybaczyć. Ale dzisiaj jest już po sprawie i nie da się niczego naprawić. W każdym razie uciekłam na Przedmieścia i znalazłam kościół, w którym pozwolono mi modlić się i płakać.

— A co z ukąszeniem?

— Z ukąszeniem… — powtórzyła Lucy. — A tak… Ciało wokół rany zaczęło gnić, zakażenie rozszerzało się z każdym dniem. Trzy zakonnice przytrzymywały mnie, gdy ksiądz dokonywał pierwszej amputacji.

— Pierwszej? — zdziwiła się Briar.

— Tak. Początkowa operacja okazała się niewystarczająca. Obciął mi tylko dłoń do nadgarstka. Za drugim razem przyniósł porządniejszą piłę i odjęli mi rękę aż do łokcia. Za trzecim straciłam ją do reszty razem ze stawem barkowym. To w końcu załatwiło sprawę. Za każdym razem o mało nie umarłam z bólu. Rana jątrzyła się i paliła żywym ogniem przez wiele tygodni. Wtedy pragnęłam już tylko, by zakażenie pokonało mnie w końcu albo by ktoś skrócił moje męki jednym strzałem. Byłam zbyt słaba, by utrzymać broń w drugiej dłoni…

Zawahała się, a może była już po prostu zmęczona. Briar jednak drążyła temat.

— Co było potem? — zapytała.

— Jakoś wydobrzałam. Ale zanim jako tako doszłam do siebie, minęło z półtora roku. Gdy wyszłam ze szpitala, opętało mnie jedno pragnienie. Chciałam zakończyć męki Charliego. Zasłużył sobie na lepszy koniec, nawet jeśli miało to oznaczać wpakowanie mu kulki w oko.

— Wtedy stał już mur.

— Zgadza się. Niemniej można było się dostać do miasta więcej niż jedną drogą, co sama niedawno odkryłaś. Dotarłam na skażony teren kanałem odpływowym, jak twój syn. I zostałam tu.

— Nie do wiary… — Briar pokręciła głową. — A jak było z drugą ręką? No i z tym mechanizmem?

— Pytasz o drugą rękę? No tak. — Przekręciła się znów na materacu, głośno szeleszcząc kocem. Potem ziewnęła przeciągle i na koniec, zanim ponownie zamknęła usta, zdmuchnęła świecę stojącą obok jej łóżka. — Drugą rękę straciłam jakieś dwa lata później tutaj, w mieście. Eksplodowało jedno z nowych palenisk. Zabiło trzech obsługujących je Chińczyków i oślepiło czwartego. Ja dostałam w przedramię kawałkiem rozpalonego do białości metalu. I to wszystko.

— Rozumiem — odparła Briar, po czym pochyliła się i zgasiła swoją świecę. — To musiało być straszne. Tak mi przykro.

— Przecież to nie twoja wina — rzuciła w ciemności Lucy. — Jeśli już, to tylko moja, bo nie musiałam przesiadywać tam aż tak długo. A poza tym wtedy mieliśmy już naszego pokręconego doktorka, który mnie naprawił.

Briar usłyszała szelest świadczący o tym, że jej towarzyszka znów przewraca się na materacu. Lucy ziewnęła raz jeszcze, wydając przy okazji wysoki dźwięk kojarzący się z czajnikiem, w którym woda zaczyna dopiero wrzeć.

— Trochę to trwało, zanim wykombinował, jak powinna działać taka proteza. Narysował wiele planów i szkiców. Poskładanie mnie do kupy uznał za wielkie wyzwanie. A kiedy skończył robotę i pokazał mi swoje dzieło, byłam tak załamana tym widokiem, że się zaparłam: wolałabym umrzeć, niż je nosić. Wyglądało tak dziwacznie i ciężko. Wydawało mi się, że nigdy nie zdołam go podnieść, a co dopiero używać na co dzień. Nie powiedział mi jednak, jak chce je zmusić do działania. Zaproponował drinka, którego przyjęłam z wdzięcznością. Zgasłam jak zdmuchnięta świeca i obudziłam się, wrzeszcząc wniebogłosy. Doktor i jeden z jego pomocników przywiązali mnie do stołu operacyjnego i wywiercili mi dziurę w kości. Zwykłym wiertłem do drewna.

— Chryste, Lucy…

— To moje najgorsze wspomnienie. Nawet utrata rąk nie była takim koszmarem. Ale teraz… — Znów chyba się przewróciła z boku na bok albo spróbowała poruszyć ręką. Mechanizm zaklekotał głośno pod kocem. — Teraz cieszę się, że ją mam. Mimo że tak wiele mnie kosztowała.

Z tonu, jakim barmanka wypowiedziała ostatnie zdanie przed zaśnięciem, Briar wywnioskowała, że Lucy zapłaciła za protezę w sposób, który zupełnie się jej nie podobał. Było jednak zbyt późno, a i jej kleiły się już oczy, więc darowała sobie dalsze pytania. Odkąd przekroczyła mur, nic tylko biegała, wspinała się albo kryła w mroku. Co więcej, do tej pory nie udało jej się trafić na ślad syna, co mogło oznaczać — choć nie musiało — że nie żyje.

Gdy starała się uspokoić myśli, poczuła burczenie w żołądku i zdała sobie sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatnio jadła. Na samo wspomnienie chleba jej żołądek usiłował opuścić ciało i udać się na poszukiwanie pożywienia. Nie miała pojęcia, gdzie tutejsi mieszkańcy trzymają żywność, postanowiła więc nie puszczać żołądka samopas, tylko zwinęła się w kłębek na łóżku, obiecując mu, że pierwsze co zrobi rankiem, to zapyta o śniadanie.

Briar Wilkes nie była specjalnie pobożną kobietą, nie wierzyła też zbyt mocno w Boga, którego imię przywoływała często nadaremno w swoich wypowiedziach. Niemniej gdy przymknęła oczy, starając się odciąć myśli od rytmicznie popiskujących rur, zaczęła się modlić o pomoc i o syna, który… z tego co wiedziała, mógł już nie żyć.

A potem się obudziła.

Było to tak nagłe przebudzenie, że przez moment myślała, iż nie zdążyła jeszcze zasnąć. Ale nie, wyczuwała w otoczeniu jakieś zmiany. Wytężyła słuch, lecz od łóżka jednorękiej barmanki nie dobiegały żadne szmery. Za to w szparze pod drzwiami widziała bladopomarańczową poświatę.

— Lucy? — wyszeptała.

Nie otrzymała żadnej odpowiedzi z sąsiedniego posłania, zaczęła więc obmacywać stoliczek, dopóki nie trafiła na świecę i leżące obok zapałki.

Słaby płomyk potwierdził jej podejrzenia: tak, była tu sama. Wgniecenie w kształcie półksiężyca wskazywało miejsce, gdzie jeszcze niedawno leżała Lucy. Rury przestały świszczeć, ale gdy Briar przyłożyła do jednej z nich wierzch dłoni, poczuła umiarkowane ciepło. Pokój był kompletnie pusty, wiedziała to, mimo że świeca nie potrafiła oświetlić go całego.

Obok miski zauważyła przeszkloną lampę. Zapaliła ją i dodała kolejne źródło światła do migotliwego płomyczka. Mogła zostawić ogarek na stoliku przy łóżku. W misie znalazła wodę. Na jej widok poczuła ogromne pragnienie, już się pochylała, by nabrać jej w dłonie, gdy przypomniała sobie o beczkach stojących w korytarzu przy kotłowni, w których miała się znajdować lepsza, bo bardziej oczyszczona woda przeznaczona do picia.

Ochlapała więc tylko twarz, naciągnęła buty i zasznurowała gorset. Wolała mieć go na sobie w podziemiach, kojarzył jej się ze sztywnym pancerzem albo przyporą, dzięki której mogła zachować pion, gdy była zbyt zmęczona lub wystraszona, by stać prosto.

Drzwi zamknięto na zamek otwierany dźwignią, co tłumaczyło, jak Lucy mogła opuścić to pomieszczenie bez niczyjej pomocy. Briar nacisnęła drewnianą rączkę i wyszła na korytarz. Tutaj co kilka kroków na ścianach wisiały małe pochodnie.

Wciąż była zdezorientowana. Z której strony przyszła?

Z lewej, pomyślała.

— Dobrze, idź na lewo — mruknęła pod nosem.

Nie widziała końca tunelu, ale po kilku jardach zaczęła słyszeć odgłosy pracy kotłowni. Ogień w palenisku nie ryczał już tak głośno, a miechy nie pompowały pary. Poruszały się teraz powoli, łagodnie, natleniając wnętrze pieca rozgrzanego do czerwoności, lecz stygnącego zgodnie z rozkładem.

Beczki stały obok drzwi, tam gdzie jej powiedziano. Wystrugane z drewna kubki znalazła na półce powyżej.

Bóg jeden wie, kiedy ostatni raz je myto, dla Briar jednak nie miało to większego znaczenia. Chwyciła pierwszy, który nie lepił się od brudu, i odsunęła wieko beczki drugą ręką. Woda wydawała się czarniejsza od smoły, ale była to wyłącznie gra cieni. Smakowała nie gorzej od tej, którą uzyskiwano za murem po pełnym procesie oczyszczenia, więc Briar osuszyła kubek do dna.

Woda pobudziła żołądek. Znów rozległo się głośne burczenie, a moment później inny ucisk, w nieco niższej partii brzucha, uświadomił pani Wilkes, że pora udać się do wychodka. Na drugim końcu korytarza znalazła drzwi. Nie były zamknięte. Gdy wróciła zza nich po kilku minutach, czuła się znacznie lepiej niż przed zaśnięciem.

Miała jednak wrażenie, że nie jest sama, choć nie wiedziała dlaczego, dopóki nie zdała sobie sprawy, że słyszy głosy ludzi rozmawiających gdzieś w pobliżu. Wychodziło więc na to, że pomyliła podsłuchiwanie kogoś z byciem podsłuchiwanym. Gdyby w całkowitej ciszy zatrzymała się tam, gdzie stała, mogłaby zrozumieć, o czym ci ludzie mówią. Gdyby zaś zrobiła kilka kroków w prawo, usłyszałaby ich rozmowę o wiele wyraźniej.

— To zły pomysł. — Głos Lucy brzmiał, jakby się czemuś przeciwstawiała.

— Nie wydaje mi się. Powinniśmy ją zapytać.

— Już z nią o tym rozmawiałam. Wątpię, aby się na coś takiego zgodziła.

Drugi głos należał do Swakhammera, oczywiście nie noszącego teraz maski.

— Powinniśmy ją zapytać — powtórzył. — Nie jest dzieckiem i może odpowiadać za siebie. To może się okazać pomocne, ona powinna najlepiej wiedzieć.

— Jest tego pewna, a skoro już mowa, o dzieciach: ma teraz na głowie ważniejszy problem — stwierdziła Lucy.

Briar zakradła się za róg i przywarła plecami do drzwi, które przesunęły się o cal.

— A mnie się wydaje, że ona mówi jak kobieta, która wie więcej, niż chce powiedzieć. Jeśli tak jest naprawdę, nie powinniśmy jej zmuszać do ujawniania reszty — kontynuowała tymczasem jednoręka barmanka.

— Nie będziemy nikogo do niczego zmuszać — odparł Swakhammer i zamilkł na moment. — Wystarczy, że zobaczymy ich reakcję podczas spotkania, i wszystko będzie jasne. Doktorek nie zdoła się przed nią ukryć pod żadną maską, a wtedy ludzie, którzy się go do tej pory obawiali, powstaną.

— Albo spróbuje ją zabić, żeby go nie wydała, i przy okazji sprzątnie mnie, bo to ja będę musiała ją tam zaprowadzić.

— Twoja ręka wymaga poważnej naprawy.

— Już się nad tym zastanawiałam i uznałam, że wolę iść z nią do Huojina. On też jest niezłym mechanikiem. Ponaprawiał paleniska po awarii w ubiegłym miesiącu. Nie wspominając już o kieszonkowym zegarku Squiddy’ego. To sprytny gość. Powinien dać sobie radę z moją ręką.

— Ech, ty i ten twój Chińczyk!… Przyjaźnij się z nim dalej, a ludzie wezmą cię na języki.

— A niech mielą nimi, ile chcą. Wiesz równie dobrze jak ja, że będziemy potrzebowali Chińczyków. Prawda jest taka, że bez nich nie zdołamy utrzymać tej maszynerii w ruchu.

— Prawda czy nie, mam złe przeczucia co do nich. Są jak te pieprzone kruki, które siadają na szczytach murów. Za cholerę ich nie zrozumiesz, kiedy zaczynają krakać do siebie, i w każdej chwili mogą się obrócić przeciw tobie, o czym oczywiście dowiadujesz się, kiedy jest już za późno na ratunek.

— Głupiś — stwierdziła Lucy. — Ci ludzie nie rzucą ci się do gardła tylko dlatego, że ich nie rozumiesz.

— A co z Yaozu?

— Nie możesz nazywać ich wszystkich bękartami — prychnęła pogardliwie — z powodu jednej czarnej owcy. Gdybym ja tak postąpiła, już nigdy nie odezwałabym się do żadnego mężczyzny. Dlatego pohamuj konie, Jeremiaszu. I daj spokój Briar Wilkes w sprawie Minnerichta. Ona nie chce o nim rozmawiać, więc jestem pewna jak wszyscy diabli, że tym bardziej nie otworzy ust do niego.

— Widzisz, o tym właśnie mówię! Unika rozmawiania o nim, bo nie jest głupia. Musiała się nad tym zastanawiać. Jeśli zapytamy wprost, może się zgodzić…

Briar popchnęła drzwi mocniej, otwierając je na całą szerokość. Swakhammer i Lucy znieruchomieli, jakby przyłapała ich na czymś nieprzyzwoitym. Siedzieli naprzeciw siebie przy stole, na którym stała miseczka suszonych fig i stos kolb kukurydzy.

— Możecie pytać, o co chcecie — oświadczyła, aczkolwiek nie obiecała, że usłyszą odpowiedzi. — Może nadszedł już czas, żeby obie strony wyłożyły karty na stół. Chcę, żebyśmy porozmawiali o tym waszym doktorze, pragnę też, żeby Lucy mogła spokojnie naprawić rękę, i ślinka mi cieknie na widok tych fig bardziej nawet niż na bożonarodzeniowe ciasto, ale najbardziej zależy mi teraz na odnalezieniu syna. Siedzi za murem już od… sama nie wiem jak długo. To już drugi dzień, jak sądzę. Musi być bardzo samotny, może nawet nie żyje. W żadnym razie jednak nie zamierzam go tutaj zostawić. Zdaję sobie równocześnie sprawę, że nie odszukam go w tym mieście sama, więc oferuję wam pomoc w zamian za waszą.

Swakhammer poniósł dorodną figę z samej góry i rzucił ją Briar. Pochwyciła owoc w locie, pożarła go w dwa kęsy, a raczej w półtora, po czym usiadła obok Lucy na wprost potężnie zbudowanego mężczyzny, ponieważ uważała, że z tego miejsca łatwiej będzie go rozgryźć.

Lucy poczerwieniała na twarzy, ale nie z gniewu. Była zawstydzona, że została przyłapana na obgadywaniu innej osoby.

— Nie miałam zamiaru plotkować o tobie za twoimi plecami, kochanie. Niestety Jeremiasz wpadł na paskudny pomysł, a ja chciałam mu go wyperswadować.

— Chce, żebym poszła z tobą do Minnerichta, kiedy będziesz go prosiła o naprawienie ręki — podsumowała beznamiętnym tonem Briar.

— Tak to można ująć w skrócie.

Swakhammer oparł się łokciami o blat i zaczął skubać kaczan kukurydzy, robiąc przy tym najpoważniejszą minę, na jaką było go stać.

— Musisz zrozumieć jedno: ludzie ci uwierzą, kiedy go zobaczysz i stwierdzisz, że to nie Blue, albo wręcz przeciwnie. A jeśli Minnericht okaże się nowym wcieleniem Leviticusa, będziemy go mogli pociągnąć do odpowiedzialności i wygnać z miasta. Na przykład przekazując w ręce odpowiednich władz, żeby mogły go osądzić.

— Chyba żartujesz — żachnęła się Briar.

— Jestem poważny jak nigdy! Prędzej czy później ludzie wywleką go na ulicę i wydadzą na żer zgnilasom. Niemniej nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ty nie chcesz, aby stała mu się krzywda.

— Mylisz się. — Sięgnęła po kolejną figę i pociągnęła łyk wody z trzymanego wciąż w dłoni kubka. Swakhammer sięgnął tymczasem do skrzyni stojącej za jego krzesłem i wyjął z niej woreczek suszonych jabłek, na które Briar natychmiast się rzuciła.

— Sprawa ma się tak — oświadczył, przybierając znów oficjalną minę, gdy ona z lubością wgryzała się w kolejne owoce. — Minnericht jest… jest… geniuszem. Prawdziwym geniuszem bona fide, nie takim, o jakich się czyta w gazetach. Ale ma też fioła. Siedzi tutaj i traktuje to miejsce jak swoje królestwo od dziesięciu, a może nawet od dwunastu lat, czyli odkąd w końcu pojęliśmy, że będzie nam potrzebny. — Nie lubił o tym wspominać, Briar zrozumiała to, gdy usłyszała, jak wymawia słowo „potrzebny”. — Na początku wszystko jakoś się układało — dodał. — Nie zorganizowaliśmy się jeszcze, a życie tutaj przypominało istny dom wariatów, bo nie znaliśmy tych wszystkich sztuczek, które ułatwiają nam życie.

— Było dobrze, bo trzymał się na uboczu i nie narzucał nikomu — wtrąciła Lucy. — A potrafił pomóc, jeśli było trzeba. Część Chińczyków traktowała go jak jakiegoś maga, ale — zakończyła bez owijania w bawełnę — nie trwało to zbyt długo.

— Dlaczego zmienili nastawienie? — zapytała Briar ustami zapchanymi jabłkiem. — Macie tu coś jeszcze do jedzenia? Nie chcę być nieuprzejma, ale konam z głodu.

— Poczekaj. — Swakhammer wstał i podszedł do szeregu skrzyń, które najwyraźniej służyły tutaj za szafki. Lucy kontynuowała opowieść, gdy on zaczął w nich grzebać.

— Zmiana nastąpiła, kiedy ludzie zrozumieli, że na Zgubie można robić niezłe pieniądze, jeśli przerobi się ją na tak zwany sok cytrynowy. A mówiąc „ludzie”, mam na myśli doktora Minnerichta. Z tego co słyszałam, eksperymentował z gazem, aby go zmienić w coś mniej szkodliwego. Albo wręcz odwrotnie. Tylko on wie, jak było naprawdę.

Swakhammer wrócił do stołu, niosąc jakieś zawiniątko. Podał je Briar, która położyła pokaźny pakunek na stole i zaczęła go rozwiązywać.

— Co to jest? — zapytała.

— Suszony łosoś — odparł. — Lucy zapomniała dodać, że nasz doktorek zwykł testować działanie swoich wynalazków na naszych chińskich przyjaciołach. Zdaje się, że kazał im wdychać sok jak opium. Wielu zmarło od takiej kuracji, a reszta zwróciła się przeciw niemu.

— Poza Yaozu — dodała barmanka. — Został prawą ręką Minnerichta i przejął dowodzenie operacjami biznesowymi. Jest podstępny jak wąż i na swój sposób sprytniejszy od szefa. Razem zarabiają niesamowite pieniądze, zarządzając tym miniimperium opartym na sprzedaży żółtego narkotyku, ale na co je wydają, Bóg jeden raczy wiedzieć.

— Tutaj, w mieście? — zapytała Briar, odrywając kawałek ryby i pakując go w usta. Słone mięso zwiększało jej pragnienie, lecz nie wstawała od stołu, mimo że skończyła się jej woda w kubku.

— O tym właśnie mówię. Tutaj pieniądze nie mają wielkiej wartości. Ludzie cenią sobie wyłącznie przedmioty, które można wymienić za czystą wodę i jedzenie. A wokół pełno jest jeszcze nietkniętych bogato wyposażonych domów, które można obrabować. Nie przeczesaliśmy nawet dziesiątej części ogrodzonego terenu. Moim zdaniem jedyne sensowne wytłumaczenie, to że doktor sprowadza za te pieniądze stal, sprzęt i mechanizmy. Przecież nie może wyczarowywać tych swoich wynalazków z powietrza, a większość metali zostawionych za murem już dawno przestała się nadawać do czegokolwiek.

— Dlaczego?

— Wilgoć i Zguba przyspieszają korozję. Można spowolnić ten proces, jeśli pamięta się o oliwieniu metalowych części, a Minnericht wymyślił szkliwo, coś w rodzaju tego stosowanego w garncarstwie, dzięki któremu stal przestaje być taka krucha.

— Przebywa w tej okolicy, przy King Street — dodała Lucy. — Tak ją nazwał, bo czuje się kimś w rodzaju króla tego miasta. Nikt tam nie chodzi, ludzie omijają ten zakątek, mimo że kilku Chińczyków wciąż mieszka w pobliżu granic swojej dawnej dzielnicy.

— Większość jednak przeniosła się na wyżej położone tereny, kiedy zaczął ich traktować nie lepiej niż szczury laboratoryjne. Sprawa wygląda tak, że doktor ma kontrolę nad wszystkim, co się tutaj dzieje. Ci powietrzni piraci: Clay, Brawley, Grinstead, Winlock, Hainey i cała reszta, są podwładnymi Minnerichta. Płacą mu coś w rodzaju podatku za możliwość pozyskiwania Zguby. A wszyscy chemicy, którzy rafinują gaz na Przedmieściach, kupili technologię od naszego doktorka. Nawet dilerzy i kurierzy muszą mu się opłacać. Jeśli ktoś ma problemy, dostaje towar w komis i płaci za niego po sprzedaży. Tylko że jeszcze nikt nie spłacił swoich długów w całości. Doktorek dolicza sobie odsetki, różne opłaty i tym sposobem każdy ani się obejrzy, jak należy do niego.

Briar opuściła wzrok na zepsutą mechaniczną rękę Lucy i zapytała:

— Ciebie też to spotkało?

Barmanka poruszyła się niespokojnie.

— Jak już wspomniałam, to było dawno, trzynaście czy czternaście lat temu. Ale od tamtej pory zawsze mu coś nie pasuje, cały czas uważa, że jestem mu coś winna. A to pieniądze, a to informacje albo jeszcze coś innego.

— Co by było, gdybyś mu ich nie dostarczała?

Zacisnęła na chwilę usta, zanim odpowiedziała.

— Przyszedłby i odebrał mi rękę. Może dla ciebie to niezbyt przekonujące wytłumaczenie, dlaczego pozwalam temu staremu draniowi traktować się jak jego własność, ale masz dwie zdrowe ręce, więc nie możesz wiedzieć, jak to jest, gdy zostanie ci tylko kikut, do którego możesz przytwierdzić mechaniczną protezę.

— A ty, Swakhammer?

Szukał przez chwilę odpowiednich słów, kiedy zaś je znalazł, powiedział:

— Życie tutaj bez dostaw z zewnątrz może być trudne. Nie potrafię zliczyć, ile razy wywinąłem się śmierci, zanim zdobyłem ten sprzęt. Przedtem zdążyłem stracić brata i kuzyna. Tutaj sprawy inaczej się mają niż za murem. Robimy rzeczy, za które ludzie z Przedmieść, gdyby się dowiedzieli, postawiliby nas przed sądem. Minnericht także to wykorzystuje. Grozi nam wydaleniem z miasta i wydaniem w ręce wymiaru sprawiedliwości.

— A Maynard nie żyje — wtrąciła znowu Lucy. — Nie mamy więc w policji nikogo, komu moglibyśmy zaufać.

I tak naprowadziła Swakhammera na jego oryginalny pomysł.

— Gdybyś rozpoznała w nim Leviticusa Blue, ludzie mieliby i na niego haka. Rozumiesz?

Briar mocno przechyliła kubek i wysączyła z niego ostatnią kroplę wody. Odstawiła naczynie na stół z głośnym hukiem.

— Mam jedno może niezbyt mądre pytanie — oznajmiła. — Czy ktokolwiek z was zapytał go o to? Znaczy, czy ktoś poszedł do niego i powiedział: „Czy Minnericht to pańskie prawdziwe nazwisko? Bo wygląda mi pan na Leviticusa Blue”?

— Przyniosę ci wody — mruknął i sięgnął po kubek.

— Oczywiście, że próbowaliśmy pytać — zapewniła ją Lucy, gdy Swakhammer wyszedł z pokoju. — Ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Wygląda na to, że cieszy się, iż ludzie plotkują na jego temat. Chce trzymać nas pod butem, a im mniej o nim wiemy i im bardziej się go obawiamy, tym bardziej jest zadowolony.

— Straszny z niego drań — przyznała Briar. — I chociaż nadal jestem pewna, że to nie Levi, muszę przyznać, że mają ze sobą naprawdę wiele wspólnego. Mogę pójść do niego z tobą, Lucy. Może nie będzie chciał mnie widzieć. Mówiłaś, że pojawił się tutaj dopiero jakiś czas po wybudowaniu muru. To by mogło świadczyć, że nie pochodzi stąd.

Swakhammer wrócił, niosąc pełen kubek wody, za nim do pokoju wszedł starszy Chińczyk trzymający ręce za plecami.

— Oto twoja woda, Briar, a to wiadomość dla ciebie, Lucy. Pogadaj z nim. Ja nie jestem w stanie zrozumieć, co mówi.

Barmanka powitała przybyłego, poprosiła, by przysiadł się do nich, a on odpowiedział serią dźwięków, które tylko Lucy była w stanie zrozumieć. Gdy zamilkł, podziękowała grzecznie i Chińczyk opuścił pomieszczenie równie cicho, jak wszedł.

— O co chodzi? — zapytał Swakhammer.

Lucy wstała.

— Właśnie wrócił wschodnim tunelem z okolic baru U Maynarda. Twierdzi, że widział tam znak. Wielką czarną dłoń. Wszyscy wiemy, co to oznacza.

Briar spojrzała na nią pytająco.

— Doktor dał nam do zrozumienia, że to jego sprawka — wyjaśnił Swakhammer. — Chciał, żebyśmy wiedzieli, że zgnilasy były specjalnym prezentem od niego.

Загрузка...