Rozdział 22

Briar wstrzymała oddech.

Maska doktora Minnerichta była równie skomplikowana jak ta, którą nosił Swakhammer, z tą tylko różnicą, że wyglądał w niej bardziej jak mechaniczny człowiek ze stalową czaszką opasaną cieniutkimi przewodami i zaworkami niż jak zakuta w żelazo bestia. Maska zakrywała wszystko, od szczytu głowy aż po obojczyk. Na części twarzowej mieściły się spore gogle o niebieskawych szkłach, były podświetlane od spodu, więc wyglądał w nich, jakby to jego oczy świeciły.

Bez względu na to, jak mocno wysilała wzrok, nie była w stanie dostrzec rysów jego twarzy. Nie potrafiła także powiedzieć, jak jest zbudowany, prócz tego, że nie jest kurduplem ani drągalem. Miał na sobie długi płaszcz, a właściwe trencz z ciemnokasztanowego weluru.

Kimkolwiek był, odwzajemniał jej spojrzenie. Odgłosy, jakie jego aparatura wydawała przy każdym oddechu, przypominały cichą melodię składającą się z serii piśnięć i sapnięć.

— Doktorze Minnericht? — odezwała się Lucy. — Dziękuję, że poświęca mi pan chwilę swojego niezwykle cennego czasu. To moja nowa przyjaciółka. Przywiózł ją tutaj „Naamah Darling”. Pomogła mi dotrzeć do pana, ponieważ moja nowa ręka znów niedomaga.

— Przykro mi to słyszeć — odparł, nie odrywając wzroku od Briar. Jego głos brzmiał bardzo mechanicznie, podobnie jak w przypadku Swakhammera. Bardziej jednak przypominał dzwonienie starego zegara pod wodą niż słowa wypowiadane do wiadra.

Wszedł do dobrze oświetlonego warsztatu, słuchając nerwowego szczebiotu Lucy, która nie potrafiła zamilknąć, gdy zamykał za sobą drzwi.

— Ma na imię Briar i szuka tutaj swojego syna. Miała nadzieję, że dotarły do pana jakieś wieści na jego temat albo że widział go któryś z pańskich ludzi patrolujących ulice miasta.

— Czy ona nie ma języka w gębie? — zapytał bardzo niewinnym tonem.

— W takich chwilach na pewno — rzuciła Briar i ponownie zamilkła.

Doktor wciąż był spięty, ale przybrał dość nonszalancką pozę. Wskazał Lucy ławkę ustawioną obok stołu, zachęcając ją do ułożenia ręki na blacie, aby mógł się jej dokładniej przyjrzeć.

— Proszę siadać, pani O’Gunning — powiedział.

Za drzwiami znajdowała się skrzynia, na którą Briar nie zwróciła do tej pory uwagi. Doktor podniósł ją i podszedł do miejsca, gdzie sadowiła się właśnie Lucy. Briar cofnęła się kilka kroków, przesuwając dłonią po zagraconej ścianie, dopóki nie wyczuła wolnego miejsca obok jednego z okien.

Zastanawianie się, czy ją rozpoznał i czy skwituje to w jakiś sposób, było dla niej straszliwym przeżyciem. Ona była już niemal pewna. To nie był Leviticus Blue, mogłaby dać słowo, gdyby ktoś tego od niej zażądał, aczkolwiek nie mogła się oprzeć wrażeniu, że w jego ruchach jest jednak coś bardzo znajomego. W głosie także zauważyła znajomy skądś rytm.

Minnericht odpiął klamry skrzynki, potem otworzył ją i zamocował na swojej masce dodatkowe soczewki.

— Pani pozwoli, że się przyjrzę — powiedział, jakby Briar w ogóle nie było w pomieszczeniu. — Cóż było przyczyną uszkodzenia?

— Zgnilasy — odparła Lucy drżącym głosem.

— Zgnilasy? Czemu mnie to nie dziwi?

„A czemu miałoby to pana dziwić? W końcu pan sam je tam ściągnął”, chciała powiedzieć Briar, ale w porę ugryzła się w język.

— Uciekliśmy z baru — referowała tymczasem Lucy. — Hank poczuł się źle po drodze. Miał źle dopasowaną maskę i przeistoczył się w jednego z nich. Wpadliśmy w tarapaty. Musiałam się przebijać do Skarbców z Briar u boku.

— Oj, Lucy, Lucy — mruknął doktor tonem, który pomimo maski zabrzmiał jak napomnienie. — A co z kuszą? Ile razy ci powtarzałem, że to bardzo delikatne urządzenie, a nie pałka?

— Kusza… nie użyłam jej… nie było czasu. Sam pan wie, co się dzieje, jak wybucha podobne zamieszanie. Człowiek potrafi wszystko zgubić.

— Zgubiłaś ją?

— Cóż… na pewno leży gdzieś w tunelach. Nie miałam jej przy sobie, gdy wychodziliśmy na powierzchnię. Później po nią wrócę. Na pewno nie została uszkodzona. — Skuliła się, gdy odkręcił górną pokrywę mechanicznej ręki i zaczął gmerać w środku długim wąskim śrubokrętem.

— Pozwoliłaś komuś grzebać przy tym stawie — stwierdził, a Briar wyczuła w jego głosie oburzenie, którego przez maskę nie sposób było zauważyć.

Lucy wyglądała, jakby miała ochotę paść na kolana i odczołgać się w kąt, ale nie drgnęła nawet, tylko wyszczerzyła zęby w głupkowatym uśmiechu.

— W drodze wyjątku. Uszkodzenie było na tyle poważne, że straciłam kontrolę nad ręką, a nie chciałam, żeby ktoś oberwał przy kolejnym spazmie. Dlatego poprosiłam Hueya, aby przy niej pogmerał.

— Huey… — powtórzył. — Chciałaś powiedzieć: Huojin. Słyszałem o nim. Z tego co wiem, cieszy się sporym szacunkiem w waszej dzielnicy.

— Ma… talent.

— Ja nieustannie poszukuję talentów — rzucił, nie odrywając oczu od mechanizmu, nad którym pracował. — Powinnaś go tu przyprowadzić. Z chęcią bym z nim porozmawiał. Spójrz tylko, co tu nawyprawiał. Z czego twoim zdaniem, Lucy, jest zrobiona ta rurka?

— Ja… nie wiem — wystękała barmanka, lecz Minnericht jeszcze nie skończył.

— No tak, rozumiem, co chciał tym sposobem osiągnąć — dodał po chwili. — Niestety nie mógł wiedzieć, jak wysoką temperaturę w środku wytwarza tarcie, i dlatego nie zdawał sobie sprawy, że to nie może zadziałać. Mimo to z chęcią bym z nim porozmawiał. Myślę, że to uczciwa cena za dokonanie naprawy. A co ty o tym sądzisz, Lucy?

— Sama nie wiem… — bąknęła, wyglądając, jakby lada moment miała paść trupem. — Nie wiem, czy dziadek pozwoli mu…

— W takim razie niech przyjdzie tu z dziadkiem. Im większa gromadka, tym weselsza, jak powiadają.

W uszach wdowy po Leviticusie Blue nie zabrzmiało to jednak zbyt radośnie. Jakże w tej chwili pragnęła, by wagon, w którym przebywali, okazał się większy! Dzięki temu mogłaby się odsunąć jeszcze dalej od tego człowieka.

— Pani Briar, czy mógłbym prosić o niewielką przysługę?

— Oczywiście — odparła, ale zbyt zaschło jej w gardle, by mogła nadać temu słowu odpowiednią obojętność.

— Tam, za panią… — wskazał miejsce śrubokrętem. — Jeśli się pani odwróci, zobaczy pani skrzynkę. Czy może ją pani przynieść?

Skrzynka była cięższa, niż wyglądała, a ona wolałaby walnąć go nią w głowę, niż podać mu do rąk, niemniej zabrała ją i postawiła we wskazanym miejscu, na wolnej części siedziska ławki, po czym wróciła do swojego kąta.

Nadal nie spojrzał w jej kierunku.

— Proszę się nie obawiać, pani Briar. Nie ugryzę pani w tej masce.

— Wiem — zapewniła.

— Zastanawiam się, co też nasza droga Lucy musiała pani naopowiadać, że trzyma się pani cały czas z dala ode mnie. Nie chce pani usiąść?

— Nie powie mi pan, czy widział mojego syna?

Zamarł z uniesioną ręką, trzymany w niej śrubokręt zawisł w powietrzu. Zaraz jednak Minnericht wrócił do pracy, zanurzył koniec narzędzia w ręce, przekręcił, a potem sięgnął do skrzynki po kolejną rurkę.

— Wybaczy pani. Rozmawialiśmy o pani synu?

— Wspomniałam o nim, jak sądzę.

— Czy powiedziałem, że go widziałem?

— Nie — przyznała Briar. — Ale nie powiedział pan też, że go nie widział. Zatem proszę wybaczyć mi tę bezpośredniość.

Minnericht zamknął panel kryjący mechanizm ręki, Lucy sprawdziła ją, a gdy się okazało, że działa sprawnie i reaguje poprawnie, na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi. Zginała palce i prostowała je kolejno, jakby liczyła, potem wykręciła nadgarstek w dół, w górę i na boki.

Doktor w tym czasie obrócił się na siedzeniu, by spojrzeć w kierunku Briar.

— Pytała pani o niego lotników? Kapitan Clay… tak chyba nazywa się kapitan „Naamah Darling”, jeśli się nie mylę… widzi i słyszy znacznie więcej niż inni. Może dlatego, że jest tak niesamowicie wysoki?

— Proszę się nie wygłupiać — burknęła Briar i natychmiast zbeształa się w myślach za tę dziecinną odzywkę. Opryskliwość w niczym nie pomoże, już prędzej zniechęci go do niej, tyle że ta odwieczna zabawa miała ściśle określony przebieg, a ona nie potrafiła znaleźć innego rozwiązania. Była wściekła, ale jeszcze bardziej wystraszona, a w tych warunkach groziło to reakcjami, których zawsze się wstydziła. — Pytałam go o to, podobnie jak każdego innego lotnika, który poświęcił mi przysłowiową minutkę. Nikt go nie widział, co nie jest aż tak dziwne, skoro dostał się za mur nie od góry, tylko starym kanałem burzowym.

Nagłe drgnienie widoczne za niebieskawymi podświetlonymi szkłami musiało oznaczać uniesienie brwi.

— Dlaczego zatem nie skorzystała pani z tej samej drogi co on? Z pewnością byłby to o wiele mniej stresujący sposób na dotarcie do naszego pięknego miasta Zguby.

— Tamtej nocy było trzęsienie ziemi. Tunele się zawaliły, więc musiałam znaleźć inną drogę. Może mi pan wierzyć, że spadanie z wysokości tysiąca stóp rurą prowadzącą do paleniska nie należy do moich ulubionych rozrywek.

— Z tym tysiącem stóp to lekka przesada — mruknął w odpowiedzi. — Rura ma góra dwieście. Ale dziękuję za wiadomość o tym tunelu. Muszę go naprawić, im szybciej, tym lepiej. Dziwi mnie tylko, że pani pierwsza wspomina mi o tym. Sądziłem, że… — cokolwiek chciał powiedzieć, pozostało jego tajemnicą. Zamiast tego dodał: — Zadbam, żeby tunel został naprawiony. Proszę mi jednak powiedzieć, pani Briar, jak zamierzała pani opuścić miasto? Jak chciała pani zabrać stąd syna, wiedząc, że przejście pod murem jest zasypane?

— Gdzie jest mój syn? — zapytała bez ogródek zaskoczona tak nagłą zmianą tematu.

— Dlaczego uważa pani, że wiem?

Jego odpowiedź była zbyt teatralna, by mogła uznać ją za prawdziwą.

— Gdyby pan nie wiedział, już dawno mielibyśmy tę sprawę za sobą. A skoro wie pan, gdzie on jest, ale nie chce powiedzieć wprost, musi pan czegoś od niego chcieć…

— Pani Briar — przerwał jej nieco głośniej, niż musiał. Natarczywość, z jaką wypowiedział te słowa, w połączeniu z ich dziwnym brzmieniem pozbawiła ją głosu. Nie chciała ulegać jego nakazom.

— Po co ta złość? Możemy porozmawiać o pani synu, skoro pani chce, ale proszę mnie o nic nie oskarżać ani nie wysuwać żądań. Jest pani gościem w moim domu. I dopóki będzie się pani zachowywała stosownie do tego statusu, może pani liczyć na odpowiednie traktowanie.

Oddech Lucy stał się tak płytki i spazmatyczny, że można było nim mierzyć czas lepiej niż tanim zegarkiem. Nadal siedziała na ławce za stołem, wydawać się mogło, że nie jest w stanie podnieść się z niej. Tak bardzo pozieleniała na twarzy ze strachu, że Briar była pewna, iż za moment zacznie wymiotować.

Na szczęście nie zrobiła tego. Wstała z trudem i wyszeptała:

— Proszę cię, Briar, zachowajmy spokój. Krzykiem niczego nie zwojujesz. Jak wspomniał doktor, jesteśmy jego gośćmi.

— Słyszałam, co powiedział.

— Zatem proszę cię, przyjmij do wiadomości, że on tu jest gospodarzem. Skoro powiedział, że porozmawiacie o twoim synu, na pewno się z tego nie wycofa. Ale proszę cię jak matka: zachowaj maniery.

Sposób, w jaki kazała jej panować nad nerwami, nie miał nic wspólnego z matkowaniem. Zachowywała się raczej jak wystraszone dziecko w obliczu awantury pomiędzy rodzicami.

Briar zachowała dla siebie to, co miała zamiar powiedzieć. Zajęło jej to chwilkę, tak wiele żalów mogła mu wykrzyczeć prosto w twarz. Potem odezwała się absolutnie spokojnym głosem:

— Doceniam możliwość porozmawiania z panem. I jest mi obojętne, czy stanie się to w pana domu, gdzie jestem gościem, czy też gdziekolwiek indziej. Niemniej proszę pamiętać o jednym: przybyłam tutaj w określonym celu, nie po to, by się zaprzyjaźniać albo cieszyć gościną. Przybywam do pana w poszukiwaniu mojego syna, proszę mi więc wybaczyć, że póki go nie odnajdę, skupiać się będę na czymś innym niż moje maniery.

Błękitne światło pod jego maską — te rozpalone ogniki na miejscu oczu — pozostały całkowicie nieruchome.

— Rozumiem — powiedział. — I wybaczam.

Ledwie skończył mówić, z jego piersi zaczęło dobiegać ciche pikanie.

Przez moment zaskoczona Briar sądziła, że to odgłos pracy jego serca, mechanicznego urządzenia stworzonego rękami geniusza, lecz pozbawionego duszy czy choćby kropli krwi, Minnericht tymczasem po prostu sięgnął do kieszeni, wydobył okrągły złoty zegarek, spojrzał na cyferblat i mruknął coś pod nosem.

— Robi się późno, moje panie. Pozwólcie zatem, że zaoferuję wam gościnę na tę noc. Może nie będą to kwatery porównywalne ze Skarbcami, ale powinny wam się spodobać.

— Nie! — zawołała Lucy zbyt głośno i zbyt szybko. — Nie możemy tak pana wykorzystywać, doktorze. Wrócimy do siebie.

— Daj spokój — zaprotestowała Briar. — Ja tu zostanę, dopóki nie usłyszę, co doktor wie o Ezekielu. Będę jego gościem, wedle życzenia. Nie musisz mi towarzyszyć, jeśli nie chcesz — dodała. Spojrzała Lucy w oczy, znacząco w swoim mniemaniu, i powiedziała już nieco łagodniejszym tonem: — Nie obrażę się, jeśli zechcesz wrócić do domu. Teraz, po naprawie ręki, możesz iść sama.

W oczach barmanki dostrzegła coś więcej niż tylko obawę. Była tam też podejrzliwość i ciekawość zbyt mocna, by zdławił ją strach.

— Nie zostawię cię tu samej — powiedziała. — A poza tym nie chcę wracać po zmroku sama jak palec.

— Mogłabyś, gdyby zaszła taka konieczność. Cieszę się, że możesz mi towarzyszyć, ale nie poprosiłabym cię nigdy o to, gdybym wiedziała, że tego nie chcesz.

Minnericht wstał ze stołka i wyprostował się po raz kolejny. Briar stała tuż przy nim, lecz nie potrafiła zdecydować — w końcu minęło tak wiele lat — czy pasuje wzrostem i sylwetką do Leviticusa.

— Skoro już o tym mowa — wtrącił — miałbym do ciebie prośbę, Lucy.

— Przed chwila powiedział pan, że zapłatą za naprawę ręki ma być przyprowadzenie tutaj Hueya. — Widać było, że ten pomysł jej się nie podoba.

— A ja zauważyłem, że nie raczyłaś wyrazić zgody na tę umowę — odparł z podobnym niesmakiem. — Nie o tym jednak teraz mówię. Albo mi go tu sprowadzisz, albo będziesz żałowała, że tego nie zrobiłaś. Wydawało mi się, Lucy, że szanowałaś bar U Maynarda. Że był coś dla ciebie wart.

— Niech pan nie będzie takim dupkiem — wypluła z siebie, zapominając o manierach w obliczu tak bezczelnej groźby.

— Jeśli zechcę, będę największym dupkiem świata — odparł, a Briar pomyślała, że jest właśnie świadkiem opadnięcia jednej z kurtyn. Że widzi, jak jedna z masek zjeżdża w dół, choć wydawało się, iż mechaniczne części hełmu są przytwierdzone na stałe do Minnerichta. — Jutro albo pojutrze sprowadzisz mi tutaj Hueya, abym mógł z nim porozmawiać o majsterkowaniu, ale dzisiaj udasz się do mojego fortu.

— Do Decaturu? — zapytała Lucy, jakby ta propozycja mocno ją zaskoczyła.

— Tak. Chcę, abyś tam poszła i przekazała wiadomość ode mnie — oświadczył. — Mamy dzisiaj znacznie więcej niespodziewanych gości niż tylko twoją przyjaciółkę, więc wolałbym, żeby znali swoje miejsce w szeregu.

— Czyli jakie? — zapytała.

— Czyli takie, jakie im wyznaczę — odparł, sięgając palcami okrytymi skórą rękawicy do kieszeni po zapieczętowany list. — Dasz go kapitanowi, którego tam spotkasz. Zdaje się, że ktoś wykorzystuje moją dawną siedzibę do naprawiania swojego statku.

Lucy była wściekła, lecz nie na tyle głupia, by mu to jawnie okazywać.

— Każdy z pana ludzi mógłby dostarczyć tę wiadomość — stwierdziła. — Nie musi mnie pan wysyłać na ulicę w środku nocy między hordy zgnilasów tylko po to, bym opuściła mury tego dworca. Jeśli Briar uznała, że może tu zostać, niech tak będzie, ja po prostu wrócę do siebie.

— Lucy… — westchnął, jakby te protesty rzeczywiście go męczyły. — Oboje wiemy, że nie postawisz tej nocy stopy na żadnej ulicy. Jeśli nie poznałaś rozkładu tuneli łączących to miejsce z fortem, mając na to tyle lat, jesteś głupsza, niż myślałem. Wybierz południową odnogę na trzecim rozwidleniu. Oznaczono ją kolorem żółtym. A jeśli po wykonaniu zadania nie będzie ci się chciało iść aż do Skarbców, możesz wrócić tutaj, poproszę Richarda, by przygotował dla ciebie nocleg w brązowym skrzydle.

Ostatnie zdanie wypowiedział tonem oznaczającym zakończenie rozmowy. W ręku wciąż trzymał list z rozkazami czy też żądaniem łapówki. Lucy spoglądała to na jego maskę, to na dłoń. W końcu wyrwała mu kopertę z ręki i zmierzyła wzrokiem Briar. Zbyt wiele uczuć skupiło się na jej twarzy, by można stwierdzić, co chce tym sposobem przekazać.

— Zrób to, Lucy, jeśli tak tutaj działacie, mnie to zupełnie nie przeszkadza. Niedługo wrócę, zobaczymy się rankiem w Skarbcach.

Minnericht nie potwierdził jej słów, lecz nie zaprzeczył im także, mimo że Lucy dała mu dość czasu na to.

— Dobrze. Ale jeśli coś się jej przydarzy — rzuciła jednoręka barmanka — nie przejdziemy nad tym do porządku dziennego. Skończy się udawanie, że wszyscy tutaj jesteśmy przyjaciółmi.

— Mam gdzieś, czy będziemy się przyjaźnili — odparł. — Dlaczego uważasz, że pani Briar może się przydarzyć coś złego? Nie powinnaś mi poza tym grozić w moim własnym domu. Idź stąd, zanim narobisz sobie poważniejszych kłopotów.

— Briar… — odezwała się barmanka. W tym jednym słowie kryło się błaganie i ostrzeżenie.

Matka Ezekiela wiedziała, że rozmowa roi się od aluzji, których nie jest w stanie zrozumieć, ponieważ nie zna ich kontekstu. Czegoś jej jednak brakowało w tym wymuszonym dialogu i cokolwiek to było, napawało ją niepokojem. Tak czy owak zaczęła kopać swój grób już jakiś czas temu, gdy zdecydowała się tu przyjść, więc spocznie w nim bez słowa skargi, jeśli zajdzie taka potrzeba.

— Bez obaw — rzekła do Lucy na pożegnanie. — Zobaczymy się rano.

Barmanka zaczerpnęła tchu. Mechanizmy w jej automatycznej ręce zatrzeszczały, jakby je rozciągała.

— Nie zostawię cię tutaj — powiedziała.

— Owszem, zrobisz to — stwierdził doktor Minnericht, odprowadzając ją do drzwi wagonu, a potem wypychając za próg.

Odwróciła się na pięcie. Twarz jej płonęła z gniewu.

— To jeszcze nie koniec — oświadczyła, lecz odsunęła się, pozwalając mu zatrzasnąć drzwi. Jej głos dobiegł z zewnątrz.

— Wrócę tu jeszcze tej nocy.

— Nie radzę — burknął Minnericht, choć nie mogła go usłyszeć. Łomot jej oddalających się kroków pełen był wściekłości i upokorzenia.

Briar i doktor poczekali chwilę, a gdy na zewnątrz zapadła całkowita cisza, ona pierwsza zdecydowała się podjąć rozmowę.

— Co z moim synem? Proszę mi powiedzieć, gdzie jest albo jak się czuje. Chcę wiedzieć, czy żyje.

Teraz on zmienił temat rozmowy bez ostrzeżenia.

— Wie pani, że nie znajdujemy się w głównym budynku dworca?

— Domyśliłam się. Jesteśmy w wagonie zagrzebanym pod ziemią. Nie mam pojęcia, gdzie pan mieszka ani co pan tam robi. Chcę tylko odzyskać syna. — Zaciskała dłonie w pięści i rozprostowywała palce, wygładzając nimi rytmicznie materiał na kieszeniach płaszcza. Potem chwyciła jedną ręką pasek od sakwy, jakby jej waga i świadomość, co się w niej kryje, mogła dodać Briar sił i odwagi.

— Pokażę pani — zaproponował, nie precyzując jednak, co ma na myśli. Otworzył drzwi wagonu i przytrzymał je jak przystało na dżentelmena.

Wyszła na zewnątrz i natychmiast obróciła się twarzą do niego, ponieważ nie mogła znieść myśli, że człowieka jego pokroju ma za plecami. Cały czas walczyła z myślami, starając się znaleźć w nich pokrzepienie i — co może ważniejsze — oparte na logice przekonanie, że to co podpowiada jej serce, jest prawdą i nie ma do czynienia ze swoim mężem, którego od dawna uważała za zmarłego. Nie potrafiła jednak zignorować znajomego sposobu poruszania się, stania czy nawet tych charakterystycznych spojrzeń z góry. Chciała zerwać mu hełm z głowy i spojrzeć w twarz, aby uciszyć te wszystkie płaczliwe ostrzeżenia, które wypełniały jej głowę. Nieludzko pragnęła, aby powiedział lub uczynił coś, co mogłoby oddalić bądź też potwierdzić jej podejrzenia, że doktor wie, z kim ma do czynienia, i zamierza to wykorzystać.

Niestety, nie zrobił tego.

Poprowadził ją z powrotem do rzęsiście oświetlonego korytarza, potem do innej platformy zawieszonej na blokach. Ta winda nie została jednak zrobiona z surowych desek jak pomosty prowadzące do dworca. Wykonano ją znacznie staranniej, można by nawet powiedzieć, że miała jakiś styl.

Doktor Minnericht pociągnął za dźwignię, rozsuwając żelazną kratownicę, która zamknęła ich w ciasnej klatce wielkości przeciętnej szafy.

— Zjeżdżamy piętro niżej — wyjaśnił, sięgając po rączkę wiszącą mu nad głową.

Pociągnąwszy za nią, zwolnił łańcuchy i winda zaczęła opadać, docierając na następny poziom w zaledwie kilka sekund.

Po drugiej stronie kratownicy, która natychmiast się złożyła z głośnym klekotem, Briar ujrzała wielkie pomieszczenie kojarzące się jej jednoznacznie z salą balową. Emanowała od niej złota poświata, która odbijała się od wypolerowanych posadzek, luster i wielkich żyrandoli zwisających z sufitu niczym kryształowe korony drzew.

— Lucy mnie zapewniała, że tutaj jest jeszcze ładniej niż w Skarbcach — stwierdziła Briar, gdy już odzyskała dech. — Widzę, że nie przesadzała.

— Lucy nie ma pojęcia o istnieniu tego poziomu — zapewnił ją. — Nigdy jej tu nie sprowadziłem. I nie jest to cel naszej wędrówki, tylko miejsce, które miniemy po drodze.

Briar szła pod połyskującymi światłami, które zdawały się podążać wszędzie tam, gdzie i ona. To nie były kryształy, jak początkowo sądziła, tylko szklane rurki połączone ze sobą cienkimi przewodami i zębatkami. Starała się nie gapić na nie, lecz próżne były jej wysiłki.

— Skąd pan je ma? One… one… one są takie cudne. — Pragnęła z całych sił wyznać, że przypominają jej coś z przeszłości, nie potrafiła tego jednak uczynić.

Spoglądając na snopy światła rzucające dziwne wzory na polerowaną posadzkę, przypomniała sobie o mobili, którą Levi zrobił, gdy zaczęli rozmawiać o dziecku. Kiedy Kościotrzep wyruszył na szalony rajd pod centrum miasta, nie wiedziała jeszcze, że nosi w łonie Ezekiela. Nie podejrzewała tego nawet, aczkolwiek oboje byli zgodni, że chcą mieć dziecko.

W tamtych czasach Levi stworzył świetlną konstrukcję tak piękną i zmyślną, że nawet ona, od dawna nie będąc już dzieckiem, wydawała się nią absolutnie zafascynowana. Ustawiła ją w rogu salonu, gdzie miała im służyć jako lampa, póki nie urządzą pokoju dziecinnego. Co jednak nigdy nie nastąpiło.

Tutaj żyrandole były o wiele większe, tak ogromne, że nie zmieściłyby się na porządnym łożu. Nie dałoby się ich postawić w kącie pokoju ani zawiesić nad kołyską. Aczkolwiek w ich wyglądzie było coś niezwykle znajomego.

— Pierwszy wisi tam — poinformował ją Minnericht, widząc, z jakim zachwytem przygląda się jego dziełom. Wskazał ręką największy żyrandol. — Przysłano go tutaj, aby zdobił halę główną przyszłego dworca. Jak pani widzi, nie przypomina w niczym pozostałych. Znalazłem go w jednym z zasypanych wagonów, spoczywał pod ziemią bezpiecznie zapakowany w skrzynie, jak zresztą niemal wszystko, co znajdowało się podówczas w południowej dzielnicy. Pozostałe wymagały nieco większego nakładu pracy.

— Nie wątpię — przyznała.

Za bardzo to wszystko było podobne. Czuła się naprawdę dziwnie, gdy opowiadał jej w tak znajomy sposób o rzeczach, które mu się podobały.

— To eksperymenty, przyznaję. Te dwa tutaj są naftowe, ale sprawiały mi za wiele problemów w obsłudze i w dodatku nie pachniały zbyt ciekawie. Dwa po prawej zasila elektryczność, co moim zdaniem jest rozwiązaniem o wiele ciekawszym i rozsądniejszym. Niestety, prąd jest zdradziecki i niemal tak niebezpieczny jak ogień.

— Dokąd pan mnie prowadzi? — zapytała, raczej by przerwać mu ten pyszałkowaty wywód niż z potrzeby.

— Tam, gdzie będziemy mogli porozmawiać.

— Możemy to zrobić tutaj.

Jakby wzruszył ramionami pod pancerzem.

— To prawda — przyznał — ale tutaj nie ma gdzie usiąść, a ja cenię sobie wygodę. Pani nie chciałaby odpoczywać w nieco bardziej komfortowych warunkach?

— Owszem — odparła, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, że raczej nie będzie jej to dane.

To, że po krótkiej chwili zatracenia, na początku konfrontacji z doktorem, stała się ponownie osobą cywilizowaną, nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Briar zdawała sobie doskonale sprawę, co się czaiło po drugiej stronie jego wylewności. To coś spod znaku czarnej dłoni. Cuchnące śmiercią i skowyczące o świeże mięso. Coś, co jej się zupełnie nie podobało.

W końcu zbliżyli się do rzeźbionych w drewnie drzwi, zbyt ciemnych, by uznać je za barwione, i zbyt bogato ozdobionych jak na własnoręczne wykonanie. Zrobiono je z hebanu, który zdążył już nabrać koloru świeżej kawy. Na płaskorzeźbach widać było sceny batalistyczne. Sadząc po strojach, w bitwie uczestniczyli starożytni Rzymianie albo Grecy.

Gdyby Briar miała więcej czasu, z pewnością rozszyfrowałaby, jakie wydarzenia upamiętniono na tych drzwiach, niestety Minnericht nie pozwolił na to.

Ponaglił ją, by przekroczyła próg. Znalazła się w komnacie wyłożonej bardzo grubym dywanem o barwie płatków owsianych. Przed najniezwyklejszym kominkiem, jaki Briar w życiu widziała, stało wielkie biurko z nieco jaśniejszego drewna niż heban. Palenisko na ścianie zrobiono z cegły i szkła, wewnątrz znajdowały się przezroczyste rurki i baniaki wypełnione wrzącą wodą; bijące od nich ciepło ogrzewało pokój bez dymu i towarzyszącego mu zawsze popiołu.

Przed biurkiem, nieco z boku, stała obita czerwonym pluszem okrągła kanapa, a obok niej głęboki fotel.

— Proszę wybierać — zachęcił Minnericht.

Zdecydowała się na mniejszy z mebli. Moment później zapadła się w skrzypiącą głośno śliską skórę obitą mosiężnymi nitami.

Doktor zasiadł za biurkiem w dumnej pozie, jakby przywództwo było wpisane w jego naturę. Złożył dłonie i oparł je na blacie. Briar natychmiast poczuła uderzenie gorąca. Zaczęło się od potu za uszami. Nie musiała oglądać swojej twarzy, by wiedzieć, że zapłonęła czerwienią, co więcej, czuła, że szkarłat spływa niżej po szczupłej szyi aż na piersi. Cieszyło ją, że ma na sobie płaszcz i koszulę z wysokim kołnierzykiem. Dzięki temu Minnericht mógł dostrzec wyłącznie jej zaróżowione policzki i pomyśleć, że to efekt wejścia do dobrze ogrzanego pomieszczenia.

Z kominka za plecami doktora dobiegały bulgoty i pomruki. Od czasu do czasu nad paleniskiem pojawiały się niewielkie obłoczki pary. Minnericht spojrzał Briar w oczy i zapytał:

— Po co nam te śmieszne gierki, Briar?

Łatwość, z jaką wypowiedział to imię, powinna wywołać szeroki uśmiech na jej ustach, niemniej zdołała zwalczyć pokusę.

— Święta racja. Zadałam panu proste pytanie, a pan nie zechciał mi na nie odpowiedzieć, choć jestem przekonana, że nie byłoby to dla pana nic trudnego.

— Wiesz dobrze, że nie o tym mówiłem. Wiesz doskonale, kim jestem, a mimo to z niezrozumiałych dla mnie względów udajesz, że tak nie jest. — Splótł palce i pozwolił dłoniom opaść na blat biurka.

— Rozpoznałaś mnie przecież — dodał.

— Nie.

— Dlaczego ukrywałaś jego istnienie przede mną? — podszedł ją z innej strony. — Ezekiel musiał się urodzić wkrótce po tym… jak zbudowano mur, a może nawet wcześniej. Nie kryłem swojej obecności tutaj. Nawet ten dzieciak słyszał, że przeżyłem, dlatego dziwiłoby mnie, gdyby do ciebie ta wiadomość nie dotarła wcześniej.

Czy wymieniła przy nim imię syna? Była pewna, że nie, a Zeke nigdy wcześniej nie zdradził się nawet słowem, że wierzy, iż jego ojciec żyje.

— Nie mam pojęcia, kim pan jest. — Postanowiła trzymać się swojej wersji. Odpowiedziała mu tak beznamiętnym tonem, na jaki było ją w tym momencie stać. — Mój syn wiedział, że jego ojciec nie żyje. To bardzo niewłaściwe z pana strony, że…

— Niewłaściwe? Nie będziesz mi mówić, kobieto, co jest właściwe, a co nie. Uciekłaś wtedy, gdy byłaś najbardziej potrzebna rodzinie. Zwiałaś, chociaż twoim zasranym obowiązkiem było trwać przy mężu.

— Pan nie ma pojęcia, o czym mówi! — oświadczyła z jeszcze większą pewnością. — Skoro to najgorszy czyn, o jaki może mnie pan oskarżyć, proszę wyjawić teraz swoje grzeszki.

Udał obrazę i odchylił się na fotelu.

— Moje grzeszki? To ty przyszłaś tutaj, licząc po cichu, że po tylu latach mogę cię nie rozpoznać. Zdaje się, że Lucy także wie, o co tu chodzi. Musi wiedzieć, inaczej przedstawiłaby cię pełnym imieniem i nazwiskiem.

— Zachowywała ostrożność, ponieważ obawiała się o moje bezpieczeństwo w pańskiej obecności, co jak widać, było w pełni uzasadnione.

— Czy ja ci grożę? Czy okazałem cokolwiek prócz kurtuazji?

— Nadal mi pan nie powiedział, gdzie jest mój syn. A to ogromne grubiaństwo, zważywszy, że wie pan doskonale, jak bardzo martwię się o niego od paru dni. Zamiast tego dręczy mnie pan rozmową o rzeczach, które powinien pan zachować dla siebie.

Roześmiał się, ale spokojnie i jakby protekcjonalnie.

— Dręczę cię? To dopiero oskarżenie, na Boga. Dobrze więc, Ezekiel jest cały, zdrowy i bezpieczny. Czy to chciałaś usłyszeć?

Tak było, niestety nie wiedziała, jak potwierdzić jego słowa. Upewnienie się, czy to prawda, przy tych wszystkich maskach, kłamstwach i celowych zwodzeniach było niemożliwe.

— Chcę go zobaczyć — rzuciła, nie odpowiadając bezpośrednio na pytanie. — Nie uwierzę panu, póki sama nie zobaczę syna. I może pan to wreszcie z siebie wydusić. To co sugeruje pan nieustannie półsłówkami. O ile oczywiście ma pan tyle odwagi, by to zrobić, w co wątpię. Sporą część władzy, jaką posiada pan nad tymi ludźmi, zawdzięcza pan tej masce i ich wątpliwościom. Obawiają się pana, ponieważ nie są pewni, z kim naprawdę mają do czynienia.

— A ty jesteś pewna?

— Prawie.

Zerwał się z krzesła, jakby z jakiegoś powodu nie mógł na nim dłużej usiedzieć. Zrobił to tak gwałtownie, że uwolnione od jego ciężaru odjechało i odbiło się od biurka. Stał plecami do niej, spoglądając na fałszywy kominek.

— Jesteś głupia — warknął. — Tak samo głupia jak wtedy.

Briar nie ruszyła się z miejsca, zachowała też poważny ton sprzed chwili.

— Możliwe. Mimo to jednak udało mi się dotąd przeżyć i da Bóg, jeszcze trochę pociągnę. Zatem słucham. Proszę mi powiedzieć, kim pan jest i za kogo się uważa.

Jego płaszcz załopotał, gdy odwracał się na pięcie, by spojrzeć jej w twarz. Powiew wywołany przez ciężkie poły rozrzucił papiery zalegające na blacie i sprawił, że kryształy w stojącej obok lampie głośno zabrzęczały.

— Jestem Leviticus Blue. Nadal też pozostaję twoim mężem, którego porzuciłaś w tym mieście przed szesnastu laty.

Pozwoliła mu rozkoszować się tymi słowami przez moment, a potem odparła z pełnym spokojem:

— Nie porzuciłam Leviego. Gdyby był pan nim naprawdę, wiedziałby pan o tym.

Coś zaskrzeczało w masce doktora, potem rozległ się cichy syk, niemniej nie towarzyszył temu żaden widomy znak, że zamierza ją ściągnąć.

— Być może różnie pojmujemy znaczenie słowa „porzucenie”.

Roześmiała się w głos, lecz tylko dlatego, że nie potrafiła się powstrzymać. Nie był to ani zbyt głośny śmiech, ani radosny. Przebijało z niego raczej niedowierzanie.

— Niesamowity z pana człowiek. Nie jest pan Leviticusem, ale przyznaję, że doskonale odgrywa pan swoją rolę. Oboje wiemy, że nie mam do czynienia z moim byłym mężem. Zresztą nie dbam o to, kim pan jest. Nie obchodzi mnie pańskie prawdziwe nazwisko ani skąd pan się tu wziął. Chcę jedynie odzyskać syna.

— Szkoda — stwierdził, wysuwając szufladę szybkim ruchem. Zanim Briar zdążyła sięgnąć po sztucer, Minnericht mierzył w jej głowę z wielkiego lśniącego rewolweru. Odbezpieczył go spokojnym ruchem, nie opuszczając lufy. — Ponieważ twój syn zostanie tutaj ze mną, w miejscu, gdzie przebywa już jakiś czas i czuje się świetnie… Obawiam się, że ty też będziesz musiała skorzystać z mojej gościny.

Briar nie bez trudu zachowała spokój. Usiadła też wygodniej, zapadając się mocniej w miękkim fotelu. Została jej już tylko jedna karta i postanowiła nią zagrać, nie dając mu satysfakcji ujrzenia strachu na swojej twarzy.

— Nie — rzuciła. — Nie zostanie tutaj. Ja też nie zostanę. A pan, jeśli ma choć odrobinę oleju w głowie, nie odważy się do mnie strzelić.

— Niby dlaczego?

— Zbyt wiele czasu zajęło panu doprowadzenie do tej sytuacji, całe to karmienie ludzi strzępkami informacji naprowadzających ich na myśl, że może być pan Levim, aby bali się i denerwowali, dzięki czemu zyskiwał pan przewagę i władzę nad nimi. Wiele razy sprzeczali się w kotłowni, w barze U Maynarda i Skarbcach, próbując mnie namówić na przyjście tutaj, ponieważ chcieli zyskać ostateczną pewność i liczyli, że ja w tym pomogę — mówiła, Minnericht tymczasem okrążył biurko, podchodząc do niej. Nie strzelił ani nie kazał jej zamilknąć, więc ciągnęła: — Pan natomiast starał się mnie przekonać, że jest Levim, toteż zakładam, iż na tym zasadza się pański plan. Chce pan, aby ta wiadomość dotarła do nich niejako oficjalnie. Kradzież czyjejś osobowości to cholerne wyzwanie, ale jeśli chce pan tego dokonać, będzie pan potrzebował mnie, a w zasadzie moich słów.

Rewolwer zadrżał w jego dłoni, skierował lufę w sufit i przechylił głowę, jakby chciał o coś zapytać.

— Słucham?

— Powiedziałam, że potwierdzę to, jeśli pan zechce. Może pan być Levim, mnie nic do tego. Powiem im to, co pan chce, żebym powiedziała, skoro tak panu na tym zależy. A mnie na pewno uwierzą. Nie ma na tym świecie innej osoby, która mogłaby potwierdzić to, co pan utrzymuje, albo temu zaprzeczyć. Jeśli mnie pan zastrzeli, ci ludzie dojdą do wniosku, że uczynił pan to ze strachu, bo przejrzałam pańskie zamiary i musiał mnie pan uciszyć. Jeśli jednak pozwoli mi pan odejść z Ezekielem, pozwolę panu stworzyć taką legendę, jaką pan tylko zechce. Nie będę panu bruździła.

To mogło być tylko złudzenie, niemniej Briar pomyślała, że błękitne światełka za soczewkami jego maski zrobiły się jakby bardziej przebiegłe.

— To nawet niegłupi pomysł — przyznał.

— Raczej cholernie dobry. A ja proszę tylko o jedno.

Nie odłożył broni, ale i nie wymierzył ponownie w jej głowę.

— O co? — zapytał.

Pochyliła się mocniej, oparcie puściło jej plecy, wydając przenikliwe skrzypnięcie.

— Zeke musi wiedzieć. Nie pozwolę, żeby żył złudzeniami i wierzył, że jest pan jego ojcem. Opowiem mu o wszystkim i pozwolę to przetrawić. On jeden musi znać prawdę.

Niebieskie światełka znów rozbłysły. Minnericht nie zaprotestował.

— Muszę to przemyśleć — powiedział i uderzył ją kolbą rewolweru w skroń z tak ogromną szybkością, o jaką Briar nie podejrzewałaby żadnego człowieka.

Nagła erupcja bólu ogłuszyła ją niczym gong, który huknie przy uchu. Wszystko pogrążyło się w mroku.

Загрузка...