Rozdział 26

Briar śniła o trzęsieniach ziemi i machinach tak wielkich, że mogły bez trudu niszczyć całe miasta. Niektórym z tych rojeń towarzyszyła ledwie słyszalna palba z broni palnej i chyba coś jeszcze, aczkolwiek tego drugiego nie była pewna, dość szybko bowiem umilkło i więcej się nie powtórzyło. W innych panował półmrok i cisza, a ona zapadała się w miękki materac tak wielki, że z powodzeniem by pomieścił cztery osoby.

Czuła zapach kurzu i nafty oraz suszonych kwiatów stojących w wazonie obok miednicy.

Levi też tam był.

— Nigdy mu o tym nie powiedziałaś, jak znam życie — mruczał.

Briar odpowiedziała mu, nie wstając z łóżka, gdyż powieki tak bardzo jej ciążyły, że nie potrafiła ich otworzyć.

— Nigdy mu o tym nie opowiadałam. Ale zrobię to przy pierwszej sposobności.

— Doprawdy? — Nie wyglądał na przekonanego, co najwyżej na rozbawionego.

Miał na sobie gruby lniany fartuch, który zwykł wkładać do prac w laboratorium, na plecy narzucił lekki płaszcz do kolan. Buty nosił rozwiązane, jak zwykle zresztą. Jakoś mu to nie przeszkadzało. Na jego czole widziała zestaw połączonych ze sobą monokli wiszących na misternej skórzanej uprzęży.

Była zbyt zmęczona, by protestować, gdy podszedł i przysiadł na skraju łoża. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Uśmiechał się, jakby nic się nie wydarzyło i wszystko było w najlepszym porządku.

— Naprawdę — zapewniła go. — Opowiem mu o wszystkim, choćby miało mnie to wiele kosztować. Mam już dość trzymania tego w sekrecie. Nie mogę dłużej ukrywać prawdy. I nie chcę.

— Nie chcesz? — Sięgnął po jej dłoń, ale nie pozwoliła się dotknąć.

Przewróciła się na bok plecami do niego i zwinęła w kłębek, podciągając nogi do brzucha.

— Czego chcesz? — zapytała. — Co ty tu w ogóle robisz?

— Śnię, kochanie — odparł. — Tak samo jak ty. Spójrz, kochanie. Tutaj i tylko tutaj możemy się spotkać.

— Zatem to też jest sen — mruknęła, czując w przełyku kwas wzbierających mdłości. — A ja przez krótką chwilę miałam nadzieję, że to jednak rzeczywistość.

— To była jedna rozsądna rzecz, jaką zrobiłaś w życiu — rzucił, poruszając się, lecz nie wiedziała, czy przysuwa się czy wręcz przeciwnie. Materac uginał się pod jego ciężarem do tego stopnia, że zaczęła się po nim zsuwać.

— O czym mówisz? O tym, że mu nie powiedziałam?

— Gdybyś to uczyniła, już dawno byś go straciła.

— Przecież go nie straciłam — zaprotestowała. — Po prostu nie umiem go znaleźć.

Levi pokręcił głową. Wyczuwała ten ruch, jako że nie mogła go widzieć.

— Znalazł to, czego pragnął, i już nigdy nie wróci do domu. A chciał faktów. I ojca.

— Ale ty nie żyjesz — poinformowała go, jakby jeszcze o tym nie wiedział.

— Nie zdołasz mu tego wmówić.

Zacisnęła oczy i wcisnęła głowę w czeluść poduszki. Ulotny zapach materiału i jego miękkość koiły jej lęki i smutki.

— Nie będę mu niczego wmawiała. Ja mu to pokażę.

— Jesteś głupia. Zawsze taka byłaś.

— Lepiej być żywym głupkiem niż martwym… — zaczęła.

— …mamo — dokończył.

— Coś ty powiedział? — Aż otworzyła oczy ze zdziwienia.

— Mamo.

Usłyszała to słowo raz jeszcze. Odwróciła głowę, uwalniając twarz z poduszki.

— O czym ty mówisz?

— To ja, mamo.

Poczuła się, jakby wystrzeliwano ją z armaty. Mknęła przez mrok ku światłu i… obudziła się nagle. Wyrwano ją z ciepłego miłego łoża i przeniesiono w znacznie mniej wygodne i bez wątpienia chłodniejsze miejsce. Ale stąd właśnie pochodził głos, który słyszała. Zaczęła pełznąć w jego kierunku, ni to ześlizgując się, ni to pnąc w górę. Byle go pochwycić…

— Mamo. O cholera, mamo. Mamo? Obudź się, proszę. Musisz się obudzić, bo nie uniosę cię, a musimy się stąd wydostać.

Przetoczyła się na plecy i spróbowała otworzyć oczy. Nagle zrozumiała, że nie może tego zrobić, ponieważ są już otwarte, tylko niczego nie widzi. Wszystko było zamazane, kątem oka dostrzegała jedynie gdzieś z prawej strony pełgający leniwie ognik. Nad nią zaś unosił się wielki cień.

Cień, który powtarzał w kółko jedno i to samo słowo.

— Mamo, mamo, mamo…

Czy trzęsienie ziemi z jej snu nadal trwa, czy to on nią potrząsa? Tak, to ręce cienia trzymały ją za ramiona, miotając nimi tam i z powrotem, dopóki coś nie trzasnęło jej w karku i nie jęknęła głośniej.

— Auć!

— Mamo?

— Auć — powtórzyła. — Przestań. Natychmiast przestań… dość tego.

Im jaśniejsza stawała się ta wizja, tym mocniej odczuwała pieczenie na policzku i wilgoć na tej części twarzy. Dotknęła tego miejsca, a gdy cofnęła palce, one także były wilgotne.

— Czy ja krwawię? — zapytała cień i zaraz dodała: — Zeke, powiedz, czy krwawię?

— Lekko — pocieszył ją. — Mniej nawet niż ja niedawno. W zasadzie masz tylko siniak i lekkie otarcie. Zakrwawiłaś całą poszewkę, ale skoro nie jest nasza, to nie widzę powodów do zmartwień. Chodź. Wstań. Musimy iść.

Wsunął jej rękę pod plecy i podniósł ją z pościeli, która naprawdę była tak miękka i delikatna jak ta ze snu. Pokój też wydał jej się znajomy, więc musiała być przez jakiś czas przytomna, skoro zapamiętała go ze szczegółami. Tyle że była tu teraz sam na sam z synem, który dwoił się i troił, by postawić ją na nogi.

Nogi ugięły się pod nią, lecz zdołała w porę usztywnić kolana. Stanęła, opierając się na Ezekielu.

— Hej — mruknęła. — Hej, to ty, synku… To ty, prawda? Miałam taki dziwny sen.

— Tak to ja, wariatko — odparł z wyraźną radością w głosie. — Co tu robisz? Dlaczego przylazłaś do tego nieszczęsnego miasta?

— Ja? Czekaj… — Mimo piekącego bólu w okolicach skroni spróbowała pokręcić głową, jakby czemuś przeczyła. — Moment. Podkradasz mi wszystkie kwestie. — Świadomość wracała jej z wolna, po czym naraz oprzytomniała zupełnie. — Po co? Po ciebie tu przyszłam, durniu skończony. Po to właśnie tu jestem.

— Ja też cię kocham, mamo — odparł z tak szerokim uśmiechem, że z trudem wypowiedział ostatnie słowa.

— A jednak cię znalazłam.

— Polemizowałbym, kto kogo znalazł, ale pozwól, że pokłócimy się o to później.

— Ale to ja przyszłam tutaj, żeby cię znaleźć.

— Wiem. Jak już mówiłem, później będziemy się o to wszystko sprzeczać. Najpierw musimy się stąd wydostać. Księżniczka czeka na nas. Gdzieś tutaj, jak sądzę. Musimy znaleźć ją, a potem Jeremiasza.

— Co znaleźć? To znaczy kogo? — Bębnienie w uchu nasiliło się do tego stopnia, że zaczynała wątpić, czy jej wstępna analiza stanu zdrowia pokrywa się z rzeczywistością. A może to mimo wszystko nadal jest sen?

— Księżniczka. Pani Angelina. Bardzo pomocna kobieta. Polubisz ją. Jest naprawdę sprytna. — Puścił Briar i pozwolił jej stanąć o własnych siłach.

Zachwiała się, lecz nie przewróciła.

— Sztucer. Gdzie mój sztucer? — zapytała — Potrzebuję go. Miałam też torbę… z paroma rzeczami. Gdzie ona jest? Zabrał mi ją?

— Tak, zabrał, ale odzyskałem wszystko. — Włożył jej do rąk spencera i sakwę. — Ty musisz się nim posługiwać, bo ja nie potrafię.

— Nie nauczyłam cię strzelać.

— Nadrobimy te braki później. Chodźmy — zakomenderował.

Briar chciała zareagować śmiechem, nie mogła jednak.

Podobał jej się, gdy teraz na niego patrzyła, gdy prowadził ją jak dziecko, ponieważ nie zdołała jeszcze dojść do siebie. Ktoś dał mu całkiem niezłe ubranie i kto wie, może nawet wykąpał.

— Jakiś ty czysty — powiedziała.

— Wiem — mruknął. — Jak się czujesz? Wszystko w porządku?

— Jakoś to przeżyję — zapewniła go.

— Świetnie. Widzę, że już ci lepiej. Jesteś bardzo podobna do mnie.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytała, ponieważ wydawał się znacznie lepiej zorientowany w sytuacji. — Czy to… podziemia dworca? Gdzie ten drań mnie zamknął, kiedy byłam nieprzytomna?

— Tak, to podziemia dworca — potwierdził Zeke. — Dwa poziomy pod salą z wielkimi żyrandolami.

— Tutaj jest jeszcze jeden poziom?

— Co najmniej, a może i więcej. Mamo, jesteśmy w istnym labiryncie. Nie uwierzyłabyś. — Zatrzymał się przed drzwiami, otworzył je i szybko rozejrzał się po korytarzu. Potem wyciągnął rękę i dodał: — Zaczekaj. Słyszysz to?

— Co? — zapytała zdziwiona. Stanęła obok niego, nasłuchując, potem rzuciła okiem na sztucer. Był naładowany, w sakwie także znalazła wszystko. — Nic nie słyszę.

Stał jeszcze przez chwilę.

— Chyba masz rację. Wydawało mi się, że coś słyszałem, ale teraz niczego nie jestem już pewien. Na końcu korytarza jest winda, widzisz ją?

Wychyliła się za drzwi.

— Tak. Tam po prawej.

— Zgadza się. Musimy do niej pobiec. Jeśli nie zdołamy, Yaozu nas dopadnie, a tego naprawdę byśmy nie chcieli.

— My? — Briar nie chciała, by zabrzmiało to jak pytanie, wciąż jednak nie zdołała w pełni dojść do siebie, na razie więc musiała polegać na informacjach uzyskanych w trakcie rozmowy. A poza tym tak się cieszyła z tego spotkania, że chciałaby słuchać Zeke’a i dotykać bez przerwy.

Gdzieś w oddali usłyszała strzelaninę. Ktoś tam używał większego kalibru niż tylko rewolwery. Na odpowiedź nie musiała długo czekać, tym razem seria była szybsza i cichsza. A więc pistolet.

— Co tam się dzieje? — zapytała.

— To długa historia — mruknął.

— Gdzie idziemy?

Wziął ją za rękę i wyprowadził na korytarz.

— Do Wieży Smitha. Tej wysokiej, przy której cumują statki powietrzne.

Biegnąc w ślad za nim, zaczęła sobie coś przypominać.

— Ale dzisiaj nie jest wtorek? Nie może być. Nie wydostaniemy się tą drogą… Moim zdaniem to nie najlepszy pomysł. Powinniśmy wrócić do Skarbców.

— Musimy tam iść, znaczy na wieżę — upierał się Zeke. — Jeremiasz mówił, że tam są jakieś statki.

Wyrwała mu się, gdy dotarli do windy. Za stalową kratą znajdowała się identyczna klatka jak ta, którą zjechała nie tak dawno do podziemi. Otworzyła ją i wepchnęła syna do środka. Wchodząc za nim, oznajmiła:

— Nie. Muszę najpierw sprawdzić co z Lucy. Chcę się upewnić, że nic jej nie jest. Poza tym… — Kolejna strzelanina, tym razem znacznie bliżej. — Poza tym tutaj dzieje się coś niedobrego. — Ściągnęła sztucer z pleców i ustawiła się w pozycji strzeleckiej, zanim winda ruszyła wolno w górę. — Musimy wysiąść. Musimy unikać jego ludzi.

— To tylko zgnilasy — przekonywał ją Zeke, odciągając od kraty, którą próbowała otworzyć w trakcie jazdy. Nie udało mu się, matka wyskoczyła na wyższym piętrze. — Nie możemy teraz wysiąść. Księżniczka powinna czekać na nas na górze!

— Nie licz na to.

Briar obróciła się na pięcie i wymierzyła ze sztucera do niskiej kobieciny o patykowatych kończynach i siwych włosach zaplecionych w gruby warkocz. Wyglądała na Indiankę, ale trudno było ocenić, z jakiego pochodzi plemienia. Miała na sobie niebieską marynarkę, dobrze skrojony płaszcz i o wiele za duże spodnie. Trzymała się za bok, spomiędzy jej palców wyciekały strużki krwi.

— Pani Angelino! — Zeke podbiegł do niej.

Briar opuściła lufę spencera, szybko jednak zmieniła zdanie i podniosła ją znowu, aby nie dać się zaskoczyć z innej strony. Znajdowali się w wielkiej sali z wieloma zamkniętych drzwiami. Nie potrafiła znaleźć niczego, co by mogło dać jej pojęcie, do czego służy to pomieszczenie. Było kompletnie puste, tylko pod jedną ze ścian umieszczono sporo poukładanych na sobie stołów. Obok dostrzegła stos połamanych i zgarniętych na kupę mocno zakurzonych krzeseł.

— Nie potrzebuje pani pomocy? — zapytała, oglądając się przez ramię.

— Nie. — Odpowiedź była stanowcza. — Nie dotykaj mnie, chłopcze.

— Ale pani została pchnięta nożem!

— To tylko draśnięcie, chociaż zniszczyło mi nowe ciuchy. Hej — zagadnęła Briar, stukając ją kościstą dłonią w ramię — jeśli zauważysz kompletnie łysego Chińczyka w czarnym płaszczu, wpakuj mu ode mnie kulkę między oczy, jeśli mogę prosić. Będę ci dozgonnie wdzięczna.

— Postaram się — obiecała matka Ezekiela. — Naprawdę jesteś księżniczką?

— Owszem. Do tego wściekłą jak wszyscy diabli, ale teraz skupmy się na ucieczce stąd. Jeśli tu zostaniemy, dopadną nas.

— Wracamy do Skarbców — powiadomiła ją Briar.

— Albo na wieżę — upierał się Zeke.

— Oba cele są równie dobre — odparła Angelina — choć na waszym miejscu udałabym się raczej do fortu. Jeśli chcecie wrócić za mur, możecie poprosić starego Claya, żeby was zabrał z miasta, jak tylko skończy naprawiać „Naamah Darling”.

— Clay jest tutaj? — zdziwiła się Briar. — W forcie?

— Naprawia statek.

Kolejna strzelanina nad ich głowami uświadomiła matce Ezekiela, że nie czas na zadawanie kolejnych pytań.

— Chwileczkę — poprosił Zeke. — Mamy iść na ten statek? Do tego kapitana wielkoluda? Nie ma mowy. Nie lubię go.

— Mówisz o kapitanie Clayu? — zapytała Briar. — To dobry człowiek. Bez obaw, zabierze nas stąd.

— Skąd ta pewność? — nie ustępował Zeke.

— Jest mi winien przysługę, a przynajmniej tak uważa. — Za załomem korytarza coś upadło i rozbiło się w drobny mak. Za ścianą rozległ się pospieszny tupot wielu zgniłych stóp. — Niedobrze — mruknęła.

— A nawet jeszcze gorzej — poparła ją Angelina, aczkolwiek w jej głosie nie dało się wychwycić złości.

Staruszka wyjęła ze skórzanej pochwy na plecach wielkokalibrową dwururkę i sprawdziła, czy jest naładowana. Rana na boku zaczęła obficiej krwawić, ledwie ją puściła, lecz przyjęła to bez jednego skrzywienia.

— Znasz te podziemia? — zapytała ją Briar.

— Na pewno lepiej niż wy. Choć też nie za dobrze. Niemniej potrafię znaleźć wejście i wyjście, jeśli o to pytasz.

— Możesz nas zaprowadzić do Skarbców?

— Owszem, ale nadal radzę, żebyście szli do fortu — warknęła, odpychając Zeke’a, który pomagał jej iść. — Daj mi spokój, chłopcze. Sama potrafię chodzić. Kłuje mnie trochę w boku, ale na pewno od tego nie umrę.

— Dobrze to słyszeć — stwierdziła Briar — bo mamy problem.

Z szybu windy doszły ich głośne jęki, w dach klatki zaczęły uderzać dziesiątki rąk. Moment później rozległ się zgrzyt i w dół posypały się skłębione ciała. Kilku zgnilasów zdołało się wydostać przez rozsuniętą kratę, pozostali wypełzali każdym otworem, jaki znaleźli.

Na czele nieumarłych szli kolejno: żołnierz, cyrulik i Chińczyk. Briar wymierzyła szybko i wpakowała dwie kule w oczodoły kolejnych zgnilasów, trzeciego, najbardziej oddalonego, trafiając tylko w ucho.

— Mamo! — wrzasnął Zeke.

— Stańcie za mną! — rozkazała Briar, lecz Angelina ani myślała jej słuchać i zdmuchnęła trzeciego nieumarłego, strzelając z dubeltówki.

Na leżące ciała wspięły się natychmiast następne zgnilasy, dyszące z pożądania i głodu. Szły tym razem ławą szeroką na sześciu, za nimi tłoczyło się drugie tyle poszarzałych postaci.

— Cofnijcie się! — zawołała Angelina. — Tam! — Wskazała drogę, oddając kolejny strzał.

Huk broni tego kalibru w ciasnym korytarzu był nie do zniesienia, zwłaszcza dla Briar i jej syna, którzy odnieśli obrażenia głów. Nie mieli jednak wyboru. Albo wytrzymają i będą strzelać dalej, albo się poddadzą i zginą. Obie kobiety zatem prowadziły nieustanny ogień do zbliżającej się masy nieumarłych, a Zeke sprawdzał drogę za ich plecami, będąc ich zwiadowcą na tyle, na ile potrafił wykonywać polecenia Angeliny.

— Po twojej prawej! To znaczy po tej drugiej prawej — poprawiła się natychmiast. — Tam powinny być drzwi, na samym końcu korytarza. Za kantorkiem!

— Są, ale zamknięte! — odkrzyknął Zeke. Ostatnie słowo utonęło w huku wystrzału spencera, Angelina jednak chyba zrozumiała.

— Osłaniaj mnie, złotko — rzuciła.

Zanim Briar zdążyła zareagować, Indianka obróciła się i odsunęła z drogi Zeke’a. Wpakowała śrut z drugiej lufy dubeltówki prosto w zamek i wyrwane z zawiasów drzwi poleciały daleko w tył.

— To wyjście zapasowe — wyjaśniła księżniczka. — Doktorek wciskał swoim ludziom, że to ślepy zaułek, ale zamontował sobie na szczycie tych schodów właz na wypadek, gdyby musiał się szybko ewakuować.

Zeke odsunął resztki zmasakrowanego skrzydła na bok, złoszcząc się w duchu, że nie będą mieli czym zamknąć drogi za sobą. Niestety nic na to nie mógł poradzić, więc zaraz przestał sobie zaprzątać tym głowę. Chciał przepuścić kobiety przodem, ponieważ jednak nie był uzbrojony, nie pozwoliły mu na to.

Matka chwyciła go jedną dłonią za kark i dosłownie wepchnęła w korytarz i sekundę później o mało nie wpadła na niego po oddaniu kolejnego strzału.

— Rusz tyłek! — pogoniła go Angelina, cofając się i przeładowując dubeltówkę.

Korytarz był mroczny i zagracony, lecz Zeke dostrzegł w końcu zarys schodów. Biegły w górę i w dół.

— Gdzie idziemy? — zapytał, stając na podeście, z którego wybiegały dwa ciągi stopni.

— W górę, na rany Chrystusa! — huknęła księżniczka, ponownie łamiąc śrutówkę. — Przedarliśmy się przez najgorszy odcinek, ale gdybyśmy zeszli na dół, odcięliby nas całkowicie. Jeśli chcecie przeżyć, musimy iść do końca tych schodów i wyjść na zewnątrz.

— Nie damy rady wyjść na górę — wysapała Briar, wystrzeliwując ostatni nabój w kierunku drzwi. Powaliła nim idącego na czele hordy zgnilasa, jego czaszka rozprysnęła się na kawałki, zanim padł. Dzięki temu odległość od czoła nadchodzącej masy rozkładających się nieumarłych do zwężenia klatki schodowej zwiększyła się do mniej więcej dziesięciu jardów.

— W górę, niech będzie w górę — mruknął Zeke, pokonując pierwsze stopnie.

— Na następnym piętrze też są drzwi. Tylko ciemno tam jak nie wiem. Musisz je wymacać. Powinny być otwarte, na ogół doktorek nie każe ich zamykać. Mam nadzieję, że mu się nie odmieniło — wydawała instrukcje Angelina z jakiegoś zacienionego kąta.

Zupełnie jej nie widział w tych ciemnościach. Po skręceniu na schody obie kobiety trafiły na przysłowiowe egipskie ciemności. Potrącały się nieustannie rękoma, łokciami i rozgrzaną od bezustannego prowadzenia ognia bronią, wycofując się w kierunku chaosu, jaki czynili żywi ludzie.

— Znalazłem drzwi! — oznajmił Zeke. Przekręcił gałkę i mało brakowało, by wylądował na podłodze, gdy poddały się bez najmniejszego oporu. Briar i księżniczka przecisnęły się jednocześnie, natychmiast zatrzaskując je za sobą. Pod ścianą stała gruba podpora. Z trudem udało im się zawlec ją i zaprzeć o gałkę.

Drzwi zadrżały, lecz wytrzymały pierwsze uderzenie hordy wygłodniałych zgnilasów. Podpora zaczynała się jednak ślizgać po gładkiej posadzce, więc Angelina dopchnęła ją raz jeszcze i przez chwilę obserwowała, czy znów się nie ruszy.

— Jak długo wytrzymają te drzwi? — zapytał Zeke, ale nie otrzymał odpowiedzi.

— Gdzie jesteśmy, księżniczko? — odezwała się moment później Briar. — Nie poznaję tego miejsca.

— Nałóżcie maski — rozkazała im Angelina, nie wdając się w żadne tłumaczenia. — Za moment będziecie ich potrzebowali. To dotyczy także ciebie, Zeke. Nakładaj maskę, i to już. Po wydostaniu się na powierzchnię będziemy musieli uciekać, ale nie uda ci się to, jeśli nie będziesz mógł oddychać.

Briar zawiesiła sobie sakwę na ramieniu, najwygodniej. Wcześniej uciekali w takim pośpiechu, że nie miała na to czasu. Dlatego zrobiła to teraz, z niekłamaną przyjemnością układając pasek w charakterystycznych zagłębieniach ciała. Wyjęła potem maskę i wsunęła głowę w skórzaną uprząż, pilnując, by Zeke zrobił to samo.

— Skąd ją masz? — zapytała. — To nie jest maska, którą zabrałeś z domu.

— Jeremiasz mi ją dał — odparł.

— Swakhammer? — zdziwiła się Briar. — Co on tutaj robi? — rzuciła pytanie w przestrzeń, niemniej Angelina poczuła się zobligowana do odpowiedzi.

— Nie wróciłaś na czas do Skarbców, kochanie, Lucy zebrała więc wszystkich przyjaciół i rozpętała to piekło. — Zaczerpnęła głośno tchu, jak gdyby coś ją zabolało. W płucach świszczało jej, jakby zostały przebite czymś ostrym. Gdy Briar spojrzała na ranę w jej boku, zobaczyła, że krew wciąż z niej wypływa.

— Przyszli tu po mnie? Żeby mnie ratować?

— Oczywiście, że przybyli ci na ratunek. Ale też by rozpocząć wojnę, której pragnęli od wielu lat. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie chodziło im o wyrwanie cię z rąk doktorka, bo to było ich głównym celem, niemniej potrzebowali także dobrej wymówki, by wzniecić powstanie, a twoje zniknięcie dostarczyło im naprawdę dobrego powodu do podjęcia walki.

Briar widziała nad swoją głową lampy świecące, choć nie widziała w nich płomieni. Zwisały na linach oplecionych cieniutkimi przewodami, domyśliła się więc, że to nimi dostarczana jest energia, która rozpala szklane bańki. Nie dawały zbyt wiele światła, lecz wystarczało go, by mogli wspinać się dalej, nie ryzykując uderzenia się o coś albo wzajemnego postrzelenia. Pod wielkimi plandekami spoczywały dziwne kształty przypominające jakieś machiny, które ktoś postanowił pozostawić na uboczu. Obok nich złożono sterty skrzyń zapełniających sporą część tego niskiego, zimnego i zawilgłego pomieszczenia.

— Co to za miejsce? — zapytała.

— Magazyn — wyjaśniła Angelina. — Na dodatkowe wyposażenie. Takie, które ukradł albo zamierza wykorzystać w przyszłości, jeśli nadarzy się okazja. Gdybyśmy mieli czas i odpowiednie narzędzia, poprosiłabym cię, żebyś podłożyła tu ogień. Wszystko co tutaj jest, służy do mamienia ludzi i zabijania ich.

— Jak te laboratoria chemiczne na samym dole podziemi — mruknęła Briar.

— Nie, to coś zupełnie innego. Masz przed sobą machiny, które doktorek mógłby sprzedać różnym klientom. To pozostałości po konkursie, który Rosjanie urządzili, by zyskać urządzenie zdolne do poszukiwania złota pod ziemią i lodem. One mogą z niego uczynić krezusa, jeśli ta wojna potrwa dłużej.

— Przecież doktor jest już wystarczająco bogaty — zauważył Zeke.

— Widocznie nie aż tak bardzo, jak by sobie życzył. Tacy jak on nigdy nie mają dosyć, prawda, pani Wilkes? Dlatego przerabia te machiny na narzędzia zniszczenia, skoro nie było z nich pożytku w przemyśle wydobywczym. Odsprzeda je na wschodzie temu, kto zapłaci więcej.

Briar nie koncentrowała się na jej słowach. Chwyciła skraj najbliższej zasłony i uniosła ją, jakby to była sukienka. Po chwili wpatrywania się w mroczny kształt stwierdziła:

— Już ją kiedyś widziałam. Wiem, co to jest… to znaczy czym to powinno być… Nie mamy tutaj do czynienia wyłącznie z pozostałościami po konkursie.

— Słucham? — zainteresował się Zeke. — O czym ty mówisz, mamo?

— On kradnie wynalazki Leviego i przerabia je na własną modłę — sprecyzowała. — To machiny stworzone przez twojego ojca. Ta na przykład — zrzuciła plandekę z podłużnego dźwigopodobnego opancerzonego urządzenia na kołach — miała służyć do budowy wielkich statków. W każdym razie tak ją zachwalał potencjalnym kupcom. Jej zadaniem było… niestety zapomniałam, do czego dokładnie miała służyć. Zdaje się, że do przenoszenia fragmentów kadłuba w jedną i drugą stronę doku, żeby wyręczyć w tej pracy ludzi. Wtedy w to nie uwierzyłam i teraz też nie mam zamiaru.

— Dlaczego? — zainteresował się Zeke.

— Ilu właścicieli stoczni, których znasz, potrzebowałoby przenośnika pocisków artyleryjskich i pojemników na proch? Nie byłam aż tak głupia, po prostu wolałam nie wiedzieć, co on tam produkuje.

— Zatem Minnericht nie jest… — zaczął jej syn.

— Oczywiście, że nie jest — zapewniła go Briar. — Przyznam, że przez moment tak myślałam. Jest podobnego wzrostu i… budowy. Rozumiesz? Jest taki jak on, ale to na pewno nie Levi.

— Wiedziałem. Cały czas to czułem.

— Naprawdę?

Zeke odwrócił się do Angeliny.

— Powiedziała mi pani, abym nie wierzył w ani jedno słowo tego człowieka, i posłuchałem pani. Ale on cały czas próbował mi to wmówić.

— Dobrze postąpiłeś — zapewniła go matka. — A co z tobą, księżniczko? Dlaczego ty masz tak niezachwianą pewność, że doktorek nie jest moim byłym mężem? Ja miałam osobiste powody, by to sprawdzić, a co ciebie do tego skłoniło?

Indianka schowała dubeltówkę do futerału na plecach, spojrzała na ranę, skrzywiła się i nakryła ją dłonią.

— To stary sukinsyn. Zawsze taki był. A ja… — Angelina ruszyła w głąb oświetlonego korytarza, oddalając się od coraz bardziej nadwerężonych drzwi. — Cóż, ze mnie też suka.

— To pani syn? — Ezekielowi ze zdziwienia opadła szczęka.

— Może wyraziłam się nie do końca precyzyjnie. Dawno temu był mężem mojej córki Sary. Doprowadził ją do szaleństwa, a potem zabił. — Do oczu napłynęły jej łzy, lecz nie przełknęła ich, choć powinna. Tę prawdę ukrywała w głębi serca od wielu lat, ale przez wypowiedzenie jej na głos wcale nie poczuła się lepiej. — Moja córka powiesiła się we własnej kuchni. I chociaż ten drań jej nie zastrzelił, nie podciął żył ani nie otruł… to jestem pewna, że tylko on był winien tej śmierci.

— Zatem wiesz, jak on się naprawdę nazywa? — wtrąciła Briar.

— Bo na pewno nie Minnericht. Nie ma charakterystycznego niemieckiego akcentu jak ludzie z Hesji, których spotkałam.

— Nazywa się Joe. Joe Foster. Nie ma chyba człowieka ochrzczonego bardziej pospolitym imieniem i nazwiskiem, stąd też jego niechęć do nich, jak sądzę. Gdyby miał tylko okazję, natychmiast po uwolnieniu Zguby i zbudowaniu muru skradłby tożsamość Leviego Blue. Zrobiłby to od razu i bez wahania. Niestety, podczas ucieczki doznał poważnych obrażeń. Jeśli widzieliście jego twarz, wiecie, o czym mówię. Został poparzony w pożarze dawno temu, gdy ludzie sądzili jeszcze, że Zgubę da się zniszczyć ogniem. Z tego powodu musiał przejąć osobowość Leviticusa wolniej, po kawałku, tak jak wykradał mu te wynalazki, narzędzia i zabawki. Potrzebował czasu, by zrozumieć, na jakiej zasadzie działają.

Briar nie potrafiła myśleć o złowieszczym doktorze Minnerichcie jako o Joem Fosterze. To nazwisko zupełnie do niego nie pasowało. Nie pasowało do człowieka o tak wybujałym ego i osobowości, które natychmiast przywodziły jej na myśl dawno zmarłego męża. Nie rozmyślała o tym jednak zbyt długo.

— Posłuchaj — szepnęła Angelina, przykładając zakrwawione palce do ust. — Powiedz, czy nadal ich słyszysz.

Miała na myśli zgnilasów wciąż dobijających się do zablokowanych drzwi w korytarzu za nimi.

— Tak, słyszę ich — przyznała Briar.

— To dobrze. Bardzo dobrze. Dopóki ich słyszymy, wiemy, gdzie się znajdują. A czy z góry także dobiegają jakieś dźwięki? — Oderwała palce od ust i wskazała nimi na sufit.

— Co tam jest? — zapytała Briar.

— Znajdujemy się pod poczekalnią, w której zaczęła się strzelanina.

— Tak, pamiętam — wtrącił Zeke. — Jeremiasz tam wrócił, kiedy usłyszał, że nadchodzą zgnilasy.

Gdy kończył to mówić, podziemiami dworca wstrząsnęła niezwykle głośna eksplozja. Tuż po niej usłyszeli odgłosy osypującego się tynku, spadających z wysokości cegieł. Po chwili, kiedy ucichły echa eksplozji, tylko łomot walących się gdzieś ścian dobiegał do ich uszu.

Zatrzymali się.

— To nie zabrzmiało jak Stokrotka — mruknęła Angelina, robiąc zatroskaną minę. — Wiesz, o czym mówię? — zapytała Briar.

— Tak, wiem. To na pewno nie był ten dźwięk.

— Słyszałem go raz. Jeremiasz powiedział, że wywołuje go pistolet soniczny.

— To niedobra wiadomość — wymamrotała pod nosem księżniczka. — Jezu, mam nadzieję, że nic mu się nie stało. To taki kawał chłopa i ma na sobie masę ciężkiego sprzętu. Nie, na pewno nic mu nie jest. Ale zatrzymamy się tam na moment i sprawdzimy.

— Nie zostawię go tutaj — oznajmiła Briar. — Naprawdę mi pomógł. Jeśli jest ranny…

— Jeszcze się z gąskami nie witaj, pani Wilkes. Przyjdzie na to czas. Nie słyszę już strzelaniny na górze, a ty?

— Ja też nie — przyznała Briar.

— To jest nas troje — dodał Zeke. — Może przenieśli się gdzie indziej albo wszyscy zginęli.

— Wolałabym, żebyś nie traktował tego tak lekko — napomniała go matka. — Ja polubiłam tych ludzi. To moi przyjaciele z baru U Maynarda i ze Skarbców. Byli dla mnie dobrzy, chociaż wcale nie musieli. Pomagali mi cię szukać. Wątpię, abym zdołała przeżyć, gdyby nie oni.

Za kolejnymi drzwiami, nieoznakowanymi i niewyróżniającymi się niczym, Angelina wskazała kolejne schody. Briar nie przypuszczała, że tak szybko będzie musiała się znowu wspinać, ale nie narzekała. Ruszyła przodem, ciągnąc za sobą Ezekiela. Coraz bardziej martwiła się o zranioną w brzuch Indiankę i choć podziwiała jej upór i odwagę, nie dawała się zwieść buńczucznej pozie Angeliny. Staruszka potrzebowała doktora, prawdziwego i w dodatku naprawdę dobrego, a o takiego w tej okolicy było raczej trudno.

Jedyną tak tytułowaną osobą, o której Briar słyszała za murem, był… Minnericht. Miała jednak przeczucie, że gdyby nawet ich drogi ponownie się skrzyżowały, ten drań nie przejawiałby wielkiej ochoty na okazanie pomocy.

Загрузка...