Rozdział 28

Briar rozpoznała tych ludzi po sylwetkach, przez maski bowiem nie mogła widzieć ich twarzy.

Fang był szczupły i nieruchomy jak posąg.

Gigantycznej postury kapitana Claya nie sposób było pomylić z nikim innym.

Za palisadą nie było zbyt wiele światła, jednakże nieliczne lampy, które wciąż działały, pozwalały rozpoznać najbliższe otoczenie. Lampy zawieszono na chińską modłę, dyndały łagodnie na długich linach, oświetlając główne przejścia. W oddali dwaj mężczyźni pracowali narzędziami, które sypały wokół snopy iskier. Trzeci pilnował rzężącego generatora parowego, dzięki któremu spawano rozdarte poszycie „Naamah Darling”.

Briar nie widziała statku w tak gęstych oparach gazu, lecz ten fragment, który miała przed oczami, i tak wydawał jej się imponująco majestatyczny mimo wielu łat na poszyciu.

— Wydawało mi się, że nie przylecicie nad miasto jeszcze przez kilka dni — rzuciła w stronę kapitana Claya.

— Nie zamierzaliśmy tego robić — przyznał, wskazując kciukiem mężczyznę obserwującego postęp prac — ale nasz przyjaciel Crog wpadł w tarapaty.

— Ja wpadłem w tarapaty? — Czarnoskóry lotnik obrócił się na pięcie i spojrzał z takim wyrzutem, że Briar zauważyła to nawet przez maskę. — Nie wpadłem w żadne tarapaty. Jakiś wredny sukinsyn porwał mojego „Wolnego Kruka”!

— Witam… kapitanie Hainey — odparła Briar. — Przykro mi to słyszeć.

— Pani jest przykro, mnie jest przykro, wszystkim cholernym owieczkom Pana jest przykro — rzucił gniewnie. — Najpotężniejsza jednostka latająca w promieniu setek mil. Jedyny okręt wojenny, jaki udało się skraść obu walczącym ze sobą stronom, i ktoś ośmielił się zwędzić go mnie! Lepiej pani zmówi pacierz i podziękuje za wielkie szczęście — dodał, wskazując paluchem na Briar.

— Robię to codziennie i będę robić po kres swoich dni — zapewniła go. — A za co mam dziękować?

— Teraz kiedy nie mam już „Wolnego Kruka” — oznajmił — nie mógłbym po panią przylecieć, więc cholera wie, na kogo by pani trafiła. Na szczęście ten niezdarny dziadyga zdecydował, że pomoże mi odzyskać mojego ptaszka, i tak oto się tu znalazłem.

— Jak pani widzi, nie na wiele się to zdało naszemu Crogowi — dodał Clay — ale ja się cieszę, że udało nam się was odnaleźć. Ponieśliśmy pewne szkody — wskazał głową pracujących członków załogi, którzy właśnie wyłączyli spawarkę i zaczynali zwijać przewody, aby zejść z burty statku. — Mogłaby pani zapytać syna, jak do tego doszło. A głównie o to, jak się znalazł na pokładzie „Wolnego Kruka”. Głowiłem się nad tym, odkąd zdałem sobie sprawę, kim jesteś, chłopcze.

Zeke, który stał do tej pory za matką, milcząc i licząc, że dzięki temu zostanie zignorowany, oświadczył natychmiast pokornym tonem:

— Powiedzieli mi, że ten statek nosi nazwę „Clementine”. Mieli mnie wywieźć za mur, na Przedmieścia. Pani Angelina mi to załatwiła. Powiedziała, że mnie zabiorą i wysadzą po drugiej stronie. Nie wiedziałem, że statek był kradziony.

— Był kradziony, jak najbardziej. Ja ukradłem go pierwszy, nie przeczę. Potem go przerobiłem. Sprawiłem, że zaczął się nadawać do latania. Nazwałem go „Wolny Kruk” i był mój, ponieważ praktycznie odbudowałem go od podstaw.

— Tak mi przykro — bąknął Zeke.

— Powiadasz, że to Angelina wsadziła cię na pokład? Przecież ona zna większość nas, lotników obsługujących trasy do miasta — zauważył Clay, drapiąc się w miejscu, gdzie maska niezbyt dobrze przylegała do ucha. — Nie sądziłem, że pójdzie na układ i przekaże cię w ręce kogoś, kogo prawie nie zna.

— Mówiła, że ich zna — zaprzeczył Zeke. — Ale chyba ma pan rację i nie była to zbyt zażyła znajomość.

— Gdzie ona teraz jest? — Croggon Hainey nieomal wykrzyczał to pytanie. — Gdzie jest ta zwariowana stara Indianka?

— Wraca teraz do Skarbców — poinformowała go Briar, próbując zakończyć tę rozmowę. — A my powinniśmy się stąd zabierać. Na stacji doszło do straszliwych wydarzeń i chaos zaczyna się rozprzestrzeniać.

— Tym bym się nie przejmował — zbył ją Hainey. — Nasz fort wytrzyma wszystko, a ja muszę porozmawiać z tą kobietą, by…

— Proszę pana, tamten kapitan nazywał się Brink — wtrącił Zeke, próbując pomóc. — Miał rude włosy i mnóstwo tatuaży na ramionach.

Hainey zamarł, gdy chłonął te informacje, po chwili zaś wyrzucił ramiona w górę i jął wygrażać niebu.

— Brink! Brink! Znam tego parszywego dupka! — Obrócił się, wciąż młócąc rękami powietrze i kopiąc wyimaginowane cele, a potem ruszył w stronę statku, nie przestając kląć i wygrażać, mimo że obiekt jego czułości nie mógł tego słyszeć.

Andan Clay spoglądał w ślad za oddalającym się przyjacielem, dopóki ten nie zniknął za kadłubem „Naamah Darling”. Wtedy odwrócił się do Briar i otworzył usta, aby coś powiedzieć. Ona jednak okazała się szybsza.

— Wiem, kapitanie — zagaiła — że nie zamierzał pan wracać do miasta przed wtorkiem, niemniej cieszę się, że jest pan tutaj. Mam nadzieję… — zamilkła na moment, nie mogąc dobrać właściwych słów — że nie odmówi mi pan jeszcze jednej małej przysługi. Zadbam też o to, by został pan stosownie wynagrodzony, i gwarantuję, że nie będzie to wymagało nadkładania drogi.

— Powiada pani, wynagrodzony?

— Zgadza się. Jak będziemy się stąd wynosić, chciałabym, aby zatrzymał się pan na moment przy moim dawnym domu. Chciałabym, żeby Zeke zobaczył, gdzie kiedyś mieszkałam. Jak pan zapewne pamięta, mój mąż był jednym z najbogatszych ludzi w okolicy. Wiem, gdzie ukrył część swoich pieniędzy, i jestem pewna, że nawet najlepiej wyposażeni rabusie nie byli w stanie ich znaleźć. Jest tam kilka… skrytek. Z przyjemnością podzielę się z panem wszystkim, co stamtąd weźmiemy.

— Naprawdę zabierzesz mnie tam? — zapytał Zeke, jakby nie usłyszał całej reszty wywodu. — Pokażesz mi swój dawny dom?

— Naprawdę — odparła, choć głosem, z którego przebijało wielkie znużenie. — Zabiorę cię tam i oprowadzę po domu. Pokażę ci wszystko — obiecała. — O ile nasz kapitan będzie na tyle uprzejmy, że nas tam dowiezie.

Croggon Hainey wynurzył się zza rufy statku, wciąż złorzecząc i przeklinając.

— Mam nadzieję, Brink, że przeżyłeś wzniosłe chwile podczas tego lotu, bo zabiję cię na miejscu, jak tylko cię znajdę!

Clay spoglądał na niego spod na wpół przymkniętych powiek, ale raczej z rozbawieniem niż troską.

— Jeśli usłyszy o dodatkowym zarobku, z pewnością da się namówić na małe zboczenie z trasy — rzucił. — Poza tym to moja jednostka. Polecimy do twojego domu, jeśli sobie tego życzysz. Czy jest tam jakieś miejsce, do którego możemy przycumować albo chociaż rzucić kotwice?

— Na podwórzu rosło drzewo, stary dąb, teraz pewnie jest już zupełnie martwy, ale powinien utrzymać statek przez kilka minut.

— To powinno wystarczyć — przyznał, mierząc ją wzrokiem od stóp po głowę i tak samo przyglądając się Zeke’owi. — Możemy ruszać, kiedy zechcecie.

— Zatem ruszajmy, skoro jest pan już gotowy — odparł chłopak, pochylając się, by objąć matkę w pasie. Zaskoczył ją tym gestem i uradował jednocześnie.

Cieszyła się z jego reakcji, choć poczuła także ukłucie smutku. Zdawała sobie sprawę, że któregoś dnia jej syn dorośnie, nie spodziewała się jednak, że to nastąpi tak szybko. Chyba dlatego nie była pewna, jak powinna zareagować na jego wylewność.

Czuła potworne zmęczenie, oczy piekły ją straszliwie po kilku nie do końca przespanych nocach, głowa pękała od trosk i od uderzenia w skroń, które zafundował jej Minnericht. Oparła się więc o syna i gdyby nie kapelusz ojca, który miała na głowie, mogłaby złożyć ją na jego ramieniu.

Clay obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy jego podwładni zakończyli już pracę.

— Rodimer jest na pokładzie? — zapytał Fanga.

Chińczyk skinął głową.

— A tak, Rodimer — wtrąciła Briar. — Pamiętam go. Szczerze mówiąc, zdziwiłam się, że nie bierze udziału w rozmowie.

— On nie żyje — poinformował ją bezceremonialnie kapitan.

— Kiedy uderzyliśmy w ziemię, skręcił sobie… coś tam w środku. W jednej chwili czuł się dobrze, a w następnej już go nie było. A teraz sam nie wiem. Chyba odwieziemy go do domu. Niech jego siostra zdecyduje, co zrobić z ciałem.

— Tak mi przykro — szepnęła Briar. — Polubiłam tego człowieka.

— Ja też — przyznał Clay. — Niemniej nic więcej nie możemy dla niego zrobić. Wynośmy się z tego przeklętego miejsca. Rzygać mi się chce na myśl o dalszym noszeniu maski. I wdychaniu tego syfiastego powietrza. Chcę być jak najdalej stąd. Chodźcie — zachęcił ich. — Czas wracać do domu.

Niecałe pół godziny później „Naamah Darling” wzbił się w powietrze.

Unosił się bardzo wolno, gdyż kapitan musiał przetestować działanie wszystkich dysz, zbiorników oraz systemu sterowania. Poruszał się jednak zadziwiająco lekko jak na machinę tych rozmiarów i wagi. Wkrótce fort pozostał daleko w dole.

Croggon Hainey zajął fotel pierwszego oficera i z zaciętą miną wykonywał obowiązki należące do tej pory do Rodimera. Fang zapiął pasy i pełnił w milczeniu funkcję nawigatora, odpowiadając na pytania gestami ręki i skinieniem głowy. Briar i Zeke przycupnęli przy skraju panoramicznej szyby, spoglądając w dół na pokryte oparami miasto.

— Musimy zostać na razie w zasięgu Zguby — poinformował ich kapitan. — Gdybyśmy wznieśli się wyżej, trafilibyśmy na krzyżujące się wiatry, a nie chcę narażać mojej dzieciny na żadne niebezpieczeństwa, zanim nie przetestujemy wszystkich systemów. Spójrzcie na lewo. Widzicie dworzec?

— Ja widzę — zapewniła go Briar.

Pod nią rozciągały się długie pomosty, które pozwalały mieszkańcom tej dzielnicy swobodnie poruszać się w obu kierunkach, i w połowie ukończona bryła dworca sąsiadująca z bagnistymi równinami i wielkim murem. Nieco dalej płonęły ogniska, było ich naprawdę wiele, a obsługujący je ludzie wyglądali z tej wysokości jak myszy.

„Naamah Darling” przemknął obok wieży zegarowej dworca, nieco zbyt blisko, jak na jej gust. Tarcza gigantycznego czasomierza, większego od jej sypialni, łypała w ich kierunku bielmem okrągłego oka. We wnętrzu wieży nie było mechanizmu, który by ją ożywił, a na cyferblacie wskazówek pokazujących upływ czasu. Była duchem wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca.

Teraz statek powietrzny unosił się nad ulicami miasta, na każdej aż się roiło od zgnilasów. Nieumarli poruszali się małymi grupkami i całymi stadami, obijając się bezmyślnie od ścian niczym kości rzucone z kubka. Briar patrząc na nich, poczuła głęboki żal, zapragnęła, by ktoś kiedyś położył kres tej męce i uśmiercił ich co do jednego. To kiedyś byli ludzie tacy jak ona i zasługiwali na lepszy los. Ale czy na pewno?

W miarę jak statek wznosił się coraz wyżej, lecąc wzdłuż zbocza najwyższego wzgórza w mieście, myśli Briar wróciły do Minnerichta i do reszty straciła pewność. Może nie wszyscy zasługiwali na lepszy koniec. Może tylko nieliczni byli tego godni.

Spojrzała na stojącego u jej boku syna. Wyglądał przez to samo okno na ruiny dumnego niegdyś miasta. Uśmiechał się pod nosem, lecz nie dlatego, że widział coś pięknego, tylko z radości, że udało mu się przetrwać i wyrwać z tego piekła, by wyruszyć po jedyną nagrodę, jakiej naprawdę pragnął. Briar przyglądała się jego uśmiechniętej twarzy. Robiła to ukradkiem, nie chcąc go speszyć. Chciała, by ten uśmiech trwał jak najdłużej, ponieważ nie miała pojęcia, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.

— Pani Wilkes, musi nas pani poprowadzić — odezwał się kapitan Clay. — Wiem, że mieszkała pani na tym wzgórzu, ale nie znam dokładnego adresu.

— Proszę lecieć wzdłuż Denny — pokazała ręką kierunek. — Dom jest na samym końcu po lewej. To ten największy budynek.

Wyłonił się z oparów nisko zalegającego gazu jak zamek z bajki. Szare ostre kontury odcinające się od pochyłości zbocza niczym pąkla od burty łodzi. Widziała już płasko zakończoną wieżę z wieńczącym ją ogrodzonym tarasem i kojarzącymi się z piernikowym lukrem ciągami rynien. W ciemności nie potrafiła jednak ocenić, czy dom zachował żywe barwy.

Pomalowano go ongiś na jasnolawendowy kolor, jej ulubiony. Wyznała kiedyś Leviemu — i tylko jemu — że uwielbia imię Heather, kojarzące się jej z wrzosowiskami, i wiele by dała, by rodzice tak właśnie ją nazwali. Wtedy odparł, że ich dom będzie miał taką właśnie barwę, a jeśli Bóg kiedykolwiek obdarzy ich córką, pozostawi kwestię wyboru imienia żonie.

Wizja tej rozmowy znów ją nawiedziła. Była krótka i ostra, jakby to wspomnienie zamarzło i utknęło jej w głowie.

Raz jeszcze spojrzała na Zeke’a, dyskretnie, kątem oka. Nie miała wtedy pojęcia o jego istnieniu. Tak wiele się wówczas działo, że brakowało jej czasu na myślenie o tym wszystkim i dopiero później zrozumiała, dlaczego czuła takie mdłości i miała ochotę na jedzenie tak przedziwnych potraw… Dotarło to do niej już na Przedmieściach, gdy po raz drugi musiała chować ojca. Żyła wtedy za pieniądze uzyskane ze sprzedaży srebrnej zastawy wyniesionej z rezydencji Leviego. Wyprzedawała ją sztuka po sztuce, by przeżyć trudne czasy stawiania muru wokół miasta, które nazywała swoim domem.

— Co? — zapytał Zeke, zauważywszy jej spojrzenie. — Co się dzieje?

Zaśmiała się nerwowo, lecz w jego uszach ten dźwięk mógł zabrzmieć jak szloch.

— Zamyśliłam się. Gdybyś był dziewczynką, nosiłbyś imię Heather — poinformowała go i zaraz dodała, kierując następne słowa do kapitana: — Oto nasz dąb. Widzi go pan?

— Widzę — odparł. — Fang, zrzuć jeden z haków.

Chińczyk zniknął za drzwiami ładowni.

Gdzieś pod ich nogami otworzyła się klapa i ku dawno uschniętemu drzewu opadła lina zakończona masywną kotwiczką. Briar widziała, gdy przycisnęła czoło do okna, jak pod jej ciężarem łamią się kolejne gałązki i nieco grubsze konary. Niemniej gdy lina wystarczająco się w nie zaplątała, znalazła punkt zaczepienia i zatrzymała „Naamah Darling”. Statek zakołysał się łagodnie i zawisł nad koroną dębu.

W pewnej odległości od drzewa opadła drabinka sznurowa, która kończyła się kilka stóp nad ziemią.

Fang wrócił na mostek.

— Nie utrzymamy się na haku zbyt długo, kilka minut musi wam wystarczyć — oznajmił Clay.

— Potrzebujecie pomocy? — zapytał pełniący obowiązki pierwszego oficera Crog, aczkolwiek uczynił to z wielką niechęcią.

— Może nam pan dać te kilka minut? — poprosiła Briar, wiedząc doskonale, czym zaprzątnięte są jego myśli. — Potem może pan do nas dołączyć, pokażę panu, gdzie znaleźć złoto pozostawione przez mojego męża. To się tyczy także pana, kapitanie Clay. Mam u pana dług wdzięczności, zatem cokolwiek pan tam znajdzie, będzie należało do pana.

— Ile minut potrzebujecie? — zapytał Hainey.

— Powiedzmy, że z dziesięć — odparła Briar. — Chcę znaleźć kilka osobistych przedmiotów.

— Macie kwadrans — oznajmił Clay. — Powstrzymam drania do tego czasu, jeśli będzie trzeba — dodał.

— Chciałbym to zobaczyć — burknął Crog.

— Pewnie, że byś chciał — odparł Clay. — Ale jeśli nie masz nic przeciw temu, damy pani czas, o jaki prosi. A wy ruszajcie, zanim zgnilasy zrozumieją, że dzisiejszy show odbywa się nie tylko na stacji i wrócą na to wzgórze.

Ezekielowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pomknął do ładowni i skoczył na drabinkę sznurową. Zanim Briar poszła w jego ślady, Clay zerwał się z fotela.

— Ma pani czyste filtry? — zapytał, chwytając ją za ramię.

— Owszem, są jeszcze całkiem dobre.

— Czy jest coś… coś co…

— Proszę mi pozwolić dogonić syna — przerwała mu Briar, nie dbając o treść pytania, jakie zamierzał jej zadać.

— Przepraszam — bąknął, cofając rękę. — Przydałoby się pani światło.

— O tak. Bardzo. Dzięki.

Podał jej dwie lampy i paczkę zapałek, za które także podziękowała. Zawiesiła je sobie na przedramieniu, by swobodnie zejść po drabinie.

Chwilę później stała już na dziedzińcu swojego dawnego domu.

Trawniki były równie martwe jak stary dąb, na ścieżkach pomiędzy nimi zalegały warstwy błota i gruba warstwa zgniłych dawno roślin. Sam dom nabrał żółtawej barwy poprzetykanej plamami smętnego brązu, jak wszystko, z czym zabójczy gaz stykał się przez ostatnie szesnaście lat. Po różanych krzewach obrastających ganek pozostały tylko uschnięte kruche łodygi.

Postawiła obie lampy na podłodze ganku i sięgnęła po zapałki.

Drzwi frontowe były otwarte. Okno obok nich zostało wybite. To chyba nie było dzieło Ezekiela, nie słyszała żadnych hałasów, gdy schodziła za nim, niemniej ten kto rozbił szybę, mógł bez trudu sięgnąć do zamka i otworzyć go od wewnątrz.

— Jesteś tu już, mamo?

— Tak — odparła, nie podnosząc głosu.

Nie mogła oddychać, lecz nie była to wina zapchanych filtrów.

W środku niemal każda rzecz była przesunięta, wprawdzie niewiele, ale na tyle, by to zauważyła. Zyskała pewność, że ktoś tu był przed nimi. Porozbijano naczynia, skradziono co bardziej wartościowe przedmioty. Po biało-niebieskiej japońskiej wazie zostały jedynie skorupy. Chińska etażerka została rozbita, zabrano z niej wszystkie cenne przedmioty, a resztę potłuczono o podłogę. Orientalny chodnik, na którym stała, był popodwijany na krawędziach, zapewne to także było dziełem rabusiów, tych samych, którzy pozostawili zabłocone ślady na podłodze salonu, kuchni i pokoju, gdzie stał właśnie Ezekiel chłonący wzrokiem wszystko.

— Mamo, spójrz tutaj! — zawołał, jakby nigdy wcześniej nie widziała tych pomieszczeń.

— Masz, przynajmniej będziesz widział, na co patrzysz — rzuciła, podając mu jedną z lamp.

Popatrz, tam stoi obita atlasem kanapa pokryta tak grubą warstwą kurzu, że nie sposób rozpoznać, jakiego jest koloru. Spójrz, oto pianino, a na nim wciąż stoją rozłożone nuty. Wystarczy usiąść, by zagrać. A tam, nad drzwiami, wisi końska podkowa, która nikomu nigdy nie przyniosła szczęścia.

Briar stała pośrodku pokoju, usiłując przypomnieć sobie, jak wyglądał przed szesnastu laty. Jaki kolor miała ta kanapa? Albo ten fotel bujany stojący w kącie? Czy ten szal zawsze wisiał na jego oparciu, czy też rzuciła go tam mimochodem?

— Ezekielu — wyszeptała.

— Tak, mamo?

— Muszę ci coś pokazać.

— Co takiego?

— Zejdźmy do piwnicy. Pokażę ci, gdzie to wszystko się zaczęło i jak do tego doszło. Zobaczysz Kościotrzepa.

Uśmiechnął się od ucha do ucha. Dostrzegła to, gdyż zauważyła zmarszczki w kącikach jego oczu.

— O tak. Pokaż mi go!

— Tędy — wskazała mu drogę. — Trzymaj się blisko mnie. Nie wiem, czy ta podłoga może jeszcze utrzymać nasz ciężar.

Mówiąc to, dostrzegła na ścianie jedną ze swoich lamp naftowych, która wisiała tam sobie, jakby nikt nigdy nie opuścił tego domu. Szklany zbiorniczek nie miał nawet jednej ryski. Gdy przechodziła obok, blask taniej przemysłowej lampy przemknął po zwierciadle, przywołując je na moment do życia.

— Schody są tam. — Kiedy to powiedziała, poczuła ogromną niechęć do pokonywania kolejnych stopni tego dnia. Zmusiła się jednak i pchnęła drzwi czubkami palców, wsłuchując się w znajome skrzypienie zawiasów. Zardzewiały kompletnie, ale nadal trzymały, a gdy skrzydło się poruszało, grały tę samą melodię co zawsze.

Zeke był zbyt podekscytowany, by mówić. Wyczuwała to po tym, jak się poruszał, idąc za nią krok w krok, po uśmiechu ukrytym pod maską i szybkim, niemal króliczym oddechu świszczącym w filtrach.

Uznała, że winna mu jest wyjaśnienie.

— Wiele lat temu ogłoszono konkurs. Rosjanie chcieli znaleźć sposób na eksploatację złóż złota w Klondike. Twój ojciec wygrał i dostał od nich pieniądze na zbudowanie machiny, która mogłaby przewiercić się przez setki stóp lodowej skorupy. — Przy każdym kroku w dół dodawała kolejne szczegóły, schodząc niezwykle wolno, jakby wbrew swojej woli. — Tam lody nigdy nie tajały, jak mi się zdaje, stąd problem z wydobyciem. W każdym razie Levi dostał pół roku na skonstruowanie prototypu i urządzenie pokazu dla rosyjskiego ambasadora, który specjalnie na tę okazję miał zjechać do naszego miasta. Potem się jednak dowiedziałam, że otrzymał list, w którym kazano mu przyspieszyć pokaz.

Dotarli do piwnicy. Uniosła lampę, by lepiej oświetlić pomieszczenie. Ezekiel stanął u jej boku.

— Gdzie ta machina?

Blask lampy odsłonił przed ich oczami przestrzeń upstrzoną szarymi plandekami, pod którymi kiedyś spoczywały wynalazki Leviego i jego sprzęt.

— Nie tutaj. To nie laboratorium, tylko nasza piwnica. Tutaj tata składował urządzenia, nad którymi pracował, oraz czekające już na nabywców. Niektóre leżały tu, póki nie znalazł dla nich jakiegoś zastosowania.

— Co się z nimi stało?

— Domyślam się, że doktor Minnericht zabrał stąd wszystko, co się dało wynieść. Większość wynalazków, które widziałam na dworcu, pochodziła z tej właśnie piwnicy. Widziałeś te przepiękne żyrandole zasilane elektrycznością pochodzącą z nieznanego mi źródła? Albo tę trzylufową strzelbę? Nie było ich tutaj za moich czasów, ale widziałam rysunki przedmiotów wyglądających jota w jotę jak one. Tam, na tym pulpicie. — Pod ścianą stało przysadziste bardzo długie biurko. Jego blat był kompletnie nagi. Nie leżał na nim nawet skrawek papieru ani najmniejszy ogryzek ołówka. — Minnericht, Joe Foster czy jak mu tam było… zrabował stąd wszystko, co nie było przybite do ściany. A w każdym razie to, co udało mu się zobaczyć i przesunąć. Na szczęście nie mógłby poruszyć Kościotrzepa, gdyby nawet wiedział, gdzie go szukać.

Otworzyła prawą górną szufladę i wsunęła do niej dłoń, wymacując ukryty panel. Kiedy go znalazła, nacisnęła znajdujący się na nim guzik. W ścianie obok pojawił się z cichym chrzęstem obrys przypominający rozmiarami drzwi. Zeke zapiszczał i popędził w jego kierunku.

— Uważaj! — ostrzegła go matka. — Pozwól, że ci pokażę, jak to otworzyć. — Podeszła do ściany i przesunęła dłońmi w szczelinie. Gdy nacisnęła ukryte skrzydło w odpowiednich miejscach, poruszyło się bez trudu, odsłaniając schody. — Cóż — mruknęła, gdy zeszli po nich na niższy poziom, i uniosła lampę wysoko nad głowę, by przyjrzeć się sklepieniu. — Wygląda na to, że trzyma się dobrze.

Niestety, nie o wszystkim można było to powiedzieć. Część jednej ze ścian posypała się w gruzy, podobnie jak niemal cała podłoga. Z sufitu zwisały kable grubsze od ludzkiego kciuka, całe ich kłęby leżały zmieszane ze stosami gruzu, który gigantyczna machina podczas powrotu z głębin ziemi rozrzuciła na boki z taką łatwością, jak pług rozgarnia śnieg.

Kościotrzep ocalał, pokrywały go jedynie kawałki gruzu i ziemi, pozostałości tego, przez co się przedostawał. Stał na samym środku wielkiej sali, jakby zapuścił tam korzenie.

Dwie lampy nie były w stanie rozproszyć całkowicie panujących tu ciemności, lecz Briar widziała doskonale stalowe segmenty wielkiej machiny spoczywającej pod warstwą pokruszonego tynku i potężne głowice drążące, które sterczały teraz przed korpusem, przypominając kleszcze monstrualnego kraba. Zauważyła tylko dwie z czterech głowic, w jakie była wyposażona maszyna.

Potężna machina wydobywcza nie tyle uszkodziła, ile rozniosła na strzępy trzy długie stoły i stojące na nich szklane naczynia. Rozrzuciła po całej powierzchni zawartość szafek i półek. Na cokolwiek się natknęła po drodze, wszystko rozpadało się w drzazgi.

— To cud, że nie rozwalił nam całego domu — wyszeptała Briar. — Muszę ci powiedzieć, że wtedy bardzo się tego bałam. — Nawet przez maskę czuła zatęchły zapach znajdującego się tu powietrza i jego chłód. Szesnaście lat wilgoci, zgnilizny i Zguby odcisnęło piętno na tym miejscu.

— O tak — mruknął Zeke, który przytaknąłby teraz każdemu jej stwierdzeniu.

Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że gigantyczna machina spoczywa na boku, ale było to tylko wrażenie wywołane rozmiarami podziemi. Kościotrzep wysunął się pod kątem z podłoża, odsłaniając jakieś dwie trzecie swojego kadłuba. Głowice drążące obracały się przed nim wokół własnej osi, zagarniając wszystko, co się znalazło w ich zasięgu. Briar pamiętała, że w tamtej przerażającej chwili kojarzyły jej się z widelcami, którymi miesza się spaghetti w misce. Mimo że po tylu latach ich ostrza pokryła i wykruszyła rdza, nadal wyglądały jak twory z sennego koszmaru.

Briar przełknęła głośno ślinę. Zeke przykucnął, jakby zamierzał zeskoczyć na posadzkę, ale powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Widzisz tę szklaną kopułkę na szczycie? — zapytała. — Tę przypominającą z wyglądu pocisk?

— Tak. Widzę.

— Tam siedzi operator tego potwora.

— Chciałbym do niej wejść. Mogę? Czy jest wciąż otwarta? Myślisz, że Kościotrzep działa?

Zeskoczył, zanim zdążyła zareagować. Wylądował lekko na niższych stopniach za wyrwą, przy której się zatrzymali.

— Zaczekaj! — poprosiła, zeskakując za nim. — Czekaj! Nie dotykaj niczego. Pełno tu szkła — uprzedziła syna. Lampa w jej dłoni wciąż się kołysała po skoku, przez moment wydawało się więc, że na podłodze zrujnowanego pokrytego kurzem laboratorium rozbłysły tysiące strąconych gwiazd.

— Przecież mam rękawice — odparł Zeke, gramoląc się na stertę gruzu, po której mógł przejść pod głowicami w pobliże szklanej kopułki.

— Zaczekaj! — zawołała za nim, tym razem nieco głośniej i bardziej rozkazującym tonem. Zatrzymał się. — Pozwól, że ci coś wyjaśnię, zanim sam o to zapytasz.

Zsunęła się z potrzaskanych schodów i wspięła do niego na stos cegieł i kamieni, które osypały się z uszkodzonej ściany i sklepienia, a teraz okrywały Kościotrzepa jak chitynowy pancerz kraba.

— Levi przysięgał, że to był wypadek — powiedziała. — Twierdził, że miał problem ze sterami i odrzutem, a potem machina wymknęła mu się zupełnie spod kontroli. Ale teraz widzisz na własne oczy, jak precyzyjnie zaparkował ją potem we własnym laboratorium, gdy wrócił z testu. — Zeke skinął głową. Klęczał obok niej, odgarniając kurz, by odsłonić stalowy korpus jednego z cięgieł i jego wielkie jak pięści zębiska. — Przysięgał mi także, że nie dostał pieniędzy za tę piekielną machinę, a nade wszystko że nigdy, przenigdy nikogo by nie skrzywdził. Możesz mi wierzyć bądź nie, ale przez kilka dni nie wychodził z tego laboratorium. Nikt nie wiedział, gdzie się podział Kościotrzep po tym rajdzie. Nikt nie podejrzewał, że Levi mógł nim zawrócić do domu z taką łatwością, jakby prowadził dorożkę. Potem jednak pojawił się tutaj twój dziadek. Szukał Leviego. To znaczy wszyscy go wtedy szukali, on wiedział natomiast, że mogę być jedyną osobą, która wie, gdzie się podział mój mąż, więc udał się prosto do mnie. Nie rozmawiałam z nim, odkąd wyszłam za mąż. Mój ojciec nigdy nie lubił Leviego. Uważał, że jest za stary dla mnie, i chyba miał rację. Co ważniejsze jednak, był zdania, że Leviticus Blue jest złym człowiekiem, i w tym także, choć po czasie, muszę mu przyznać rację. Ale wtedy, gdy ostatni raz rozmawiałam z twoim dziadkiem, nazwałam go kłamcą za to wszystko, co wygadywał o moim mężu. Skłamałam też, patrząc mu prosto w oczy, i powiedziałam, że nie mam pojęcia, gdzie on jest, chociaż przebywał tutaj, w swoim laboratorium.

— Szkoda, że go nie znałem — wtrącił Zeke. — Mówię o twoim ojcu.

Nie wiedziała, co ma powiedzieć, więc milczała, dopóki nie zdołała wydukać:

— Też żałuję. Zawsze był takim ciepłym człowiekiem, wydaje mi się, że by cię polubił. I na pewno byłby dumny z takiego wnuka. — Odchrząknęła porządniej i dodała: — Ale wtedy, przy naszym ostatnim spotkaniu, byłam dla niego okropna. Wyrzuciłam go za drzwi i nigdy więcej już nie widziałam żywego… — Umilkła na moment, a potem dodała, choć bardziej do siebie:

— Ponoć to Clay przyniósł go wtedy do domu. Jaki ten świat jest mały.

— Kapitan Clay?

— Tak. Kapitan Clay, tyle że był wtedy młodym człowiekiem i nikim nie dowodził. Może opowie ci o tym, gdy wrócimy na jego statek. Dowiesz się, co naprawdę się działo podczas wielkiej ucieczki, bo to chyba najbardziej ci ciążyło. W końcu kto inny może wiedzieć lepiej niż człowiek, który tam wtedy był? — Zamilkła raz jeszcze, potem wróciła do przerwanej wcześniej opowieści: — Wieczorem tego dnia, gdy pojawił się tutaj twój dziadek szukający Leviego, zeszłam do laboratorium, chociaż wiedziałam, że nie powinnam. Twój ojciec robił zawsze wiele rabanu, kiedy zaglądałam tam bez jego pozwolenia. Dlatego wemknęłam się, kiedy nie patrzył. Siedział pod tą kopułą i coś majstrował jakimiś kluczami czy śrubokrętami. Pochylał się tak mocno, że zza burty Kościotrzepa wystawały tylko jego wygięte plecy. Dlatego nie mógł mnie widzieć.

Zeke podczołgał się do sterówki, którą przykrywało szkło grubsze niż jego dłoń. Uniósł lampę na tyle wysoko, by zajrzeć przez jego mocno porysowaną powierzchnię.

— Coś tam leży w środku — mruknął.

— Kiedy otworzyłam drzwi laboratorium — Briar zaczęła mówić szybciej — obok drzwi znalazłam stos worków oznaczonych napisem: FIRST SCANDINAVIAN BANK. Tam, na tym stole, który złamał się na pół, stały torby wypełnione równiutko ułożonymi banknotami. Zamarłam, ale Levi i tak mnie wypatrzył. Wyjął akurat głowę z kabiny i zmierzył mnie tak strasznym spojrzeniem, jakiego w życiu u niego nie widziałam. Zaczął wrzeszczeć. Kazał mi się wynosić, choć zaraz się zorientował, że zauważyłam już pieniądze, spróbował więc podejść mnie z innej strony. Przyznał, że je ukradł, ale za nic nie chciał potwierdzić, że uwolnił gaz. Przysięgał, że to przypadek.

— A co się stało z pieniędzmi? — zapytał Zeke. — Czy chociaż część została tutaj? — Lustrował wzrokiem pobojowisko, a kiedy nie znalazł niczego ciekawego, zaczął się wspinać na Kościotrzepa.

— Zdołał ukryć większość — kontynuowała Briar. — To co zobaczyłam, było zaledwie resztką zrabowanej sumy, która nie trafiła jeszcze do skrytek. Zabrałam pewną sumę, gdy odchodziłam, ale wydałam wszystko co do centa. Dzięki tym pieniądzom mieliśmy co jeść, kiedy byłeś mały, a ja nie pracowałam jeszcze w oczyszczalni wody.

— A co się stało z resztą?

— Ukryłam je na górze — odparła, zaczerpnąwszy głęboko tchu. — Levi próbował mnie zwieść starą śpiewką o wspólnej ucieczce — zaczęła mówić znacznie szybciej, jakby chciała wypluć to z siebie, zanim Zeke przekona się o wszystkim naocznie — i zaczęciu życia w nowym miejscu. Nie chciałam się stąd wyprowadzać. Zresztą było dla mnie jasne jak słońce, że on się szykuje do ucieczki beze mnie. Zaczął się na mnie wydzierać. Ja też byłam wściekła i do tego przerażona. Na stole, który stał kiedyś w tym miejscu, zauważyłam jeden z rewolwerów, które przerabiał na o wiele potężniejsze i straszliwsze narzędzia zabijania.

— Mamo!

Nie pozwoliła sobie przerwać.

— Podniosłam go i wymierzyłam w niego, ale tylko się zaśmiał. Kazał mi iść na górę i spakować rzeczy, które chcę zabrać, ponieważ opuścimy miasto Kościotrzepem, i to za niecałą godzinę. Dodał, że jeśli tego nie zrobię, zginę jak wszyscy, a potem najzwyczajniej w świecie obrócił się do mnie plecami i zaczął majstrować w kabinie, jakby mnie tu nie było. Jego zdaniem nie byłam zdolna do niczego — rzuciła, jakby dopiero teraz to zrozumiała. — Uważał, że jestem młoda i głupia, ot kolejna ozdóbka do salonu, nic więcej. Miał mnie za osobę bezsilną. Ale w tym się akurat pomylił.

Zeke był już wystarczająco blisko porysowanej powierzchni szkła, by dostrzec w świetle lampy, co spoczywa na dnie kabiny.

— Mamo… — szepnął.

— Nie twierdzę, że mnie straszył albo próbował uderzyć. Nie. Wrócił do pracy nad Kościotrzepem, a ja podeszłam z tyłu i zastrzeliłam go.

Zeke znalazł klamkę na wysokości swojego kolana. Sięgnął do niej, lecz w ostatnim momencie się zawahał.

— No dalej. Zajrzyj tam albo przez resztę życia będziesz się zastanawiał, czy Minnericht nie powiedział ci prawdy.

Zeke obejrzał się po raz ostatni, by popatrzeć na nieruchomą postać matki stojącej u stóp rumowiska z lampą w ręku, po czym nacisnął klamkę i podniósł szklaną kopułkę przy akompaniamencie pisku zawiasów.

Na dnie kabiny zobaczył zasuszoną mumię złożonego w pół mężczyzny.

Trup nie miał całego tyłu czaszki, aczkolwiek jej fragmenty można było zobaczyć wszędzie, na wewnętrznej stronie szkła i na panelu sterowania. Poczerniałe podobnie jak kawałki tkanki, dzięki którym przylgnęły do elementów machiny. Zwłoki miały na sobie jasną koszulę i sięgające do łokci skórzane rękawice.

— Nie będę nawet udawała, że chodziło mi o chronienie ciebie — dodała Briar znacznie spokojniejszym głosem. — O tym, że noszę cię w łonie, dowiedziałam się dopiero po upływie kilku tygodni, więc to nie może być wymówką. Niemniej tak wygląda prawda. Zabiłam go — wyznała. — Gdyby nie ty, już dawno bym o tym zapomniała. Przyszedłeś tutaj jednak. Jesteś moim… i jego synem, choć niczym na to sobie nie zasłużył. I dlatego musiałeś poznać całą prawdę.

Zamilkła i czekała na reakcję swojego dziecka.

Z góry dobiegły echa ciężkich kroków.

— Pani Wilkes, gdzie pani jest? — dobiegł z salonu basowy głos kapitana Claya.

— Tutaj, na dole! — odkrzyknęła. — Jeszcze chwilka. Zaraz przyjdziemy. — Spojrzała na syna i dodała: — Powiedz coś, Zeke. Błagam cię, synku, powiedz cokolwiek.

— A co mam powiedzieć? — zapytał. Zabrzmiało to tak, jakby naprawdę nie wiedział.

— Powiedz choćby, że mnie nie znienawidziłeś. Powiedz, że rozumiesz albo że nie jesteś w stanie tego pojąć, ale wszystko między nami będzie jak dawniej. Powiedz, że dowiedziałeś się ode mnie tego, co zawsze cię ciekawiło, i że nie możesz mnie już winić o to, że coś przed tobą ukrywam. Powiedz mi choćby tyle, że nie potrafisz mi wybaczyć! Powiedz, że cię skrzywdziłam tak samo jak jego przed laty. Powiedz, że nie rozumiesz mnie i wolałbyś zostać na dworcu u boku Minnerichta. Powiedz, że nie chcesz mnie już nigdy widzieć, jeśli tego właśnie pragniesz. Powiedz cokolwiek, tylko nie każ mi stać tutaj w niepewności.

Zeke odwrócił się do niej plecami i spojrzał na masę przycisków, dźwigienek i lampek. Popatrzył na wyschnięte zwłoki człowieka, którego twarzy nigdy nie widział. Potem sięgnął po szklaną kopułę i opuścił ją wolno. Zamek zaskoczył z cichym kliknięciem, gdy przywarła do kadłuba machiny.

Zsunął się z kupy gruzu, stanął w odległości kilku stóp od Kościotrzepa obok matki, która była zbyt przerażona, by zawyć, choć ten właśnie sposób uzewnętrznienia bólu wydawał się jej w tej chwili najwłaściwszy.

— Co teraz? — zapytał.

— Teraz?

— Tak. Co teraz zrobimy?

Przełknęła głośno ślinę i puściła trzymany kurczowo pasek sakwy.

— Nie rozumiem.

— Pytam, czy przejdziemy się po domu, żeby zebrać to, po co przyszłaś, czy chcesz od razu wracać na Przedmieścia.

— Zastanawiasz się, czy powinniśmy tutaj zostać?

— Tak, o to właśnie pytam. Czy powinniśmy wracać za mur? Czy masz tam jeszcze pracę? Zniknęłaś na kilka dni, podobnie jak ja. Może powinniśmy wziąć resztę tych pieniędzy i poprosić kapitana, aby zabrał nas gdzieś na wschód. Przecież ta wojna nie będzie trwała wiecznie. Może gdybyśmy zawędrowali wystarczająco daleko na północ albo na południe… — Sam nie wierzył w sensowność tego pomysłu, a innych nie miał. — No sam nie wiem — podsumował.

— Ja też — przyznała.

— Nie myśl jednak, że cię znienawidziłem — dodał. — Nie umiałbym. Przyszłaś za mur, aby mnie znaleźć. Nikt inny nie zadałby sobie trudu, żeby sprawdzić, czy coś mi się nie stało.

Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Próbowała je wytrzeć, lecz maska, o której istnieniu zapomniała, nie pozwoliła na to.

— Dobrze. Świetnie. Cudownie. Cieszę się, że to słyszę.

— Zbierajmy się stąd — zaproponował Zeke. — Chodźmy na górę i sprawdźmy, co uda się znaleźć. A potem… potem… zrobimy, co zechcesz.

Objęła go ramieniem i przytuliła mocno, gdy wracali schodami na parter.

Słyszeli oboje, jak piraci myszkują po szufladach i szafkach.

— Pomóżmy im — rzekła Briar. — W podłodze sypialni, pod łóżkiem, jest sejf. Wiedziałam, że wrócę po jego zawartość, nie miałam tylko pojęcia kiedy. — Pociągnęła nosem, czując wielką ulgę. — Ale nawet bez tych pieniędzy bylibyśmy szczęśliwi — dodała.

— Też tak sądzę.

— A w sprawie tego, co teraz powinniśmy zrobić… — Ruszyła przodem i poprowadziła go wąskim korytarzem, który wyglądał o wiele przytulniej w świetle obu lamp. — Mamy jeszcze chwilę na podjęcie decyzji. Uważam jednak, że nie powinniśmy zostawać za murem. Podziemia to nie miejsce dla porządnego młodzieńca.

— Z tego co słyszałem, nie są też zbyt odpowiednie dla kobiet.

— Dla kobiet też — musiała to uczciwie przyznać. — Tyle że może te zastrzeżenia nas nie dotyczą. Ja jestem zabójczynią, a ty uciekinierem. Może zasługujemy oboje na mieszkanie w tym mieście, z tymi ludźmi, i kto wie, czy nie uczynilibyśmy dla nich czegoś dobrego. Przecież tutaj nie może być gorzej, niż mieliśmy tam, za murem.

Na podłodze salonu zauważyli ogromny cień kapitana Claya. Croggon Hainey wkraczał właśnie przez frontowe drzwi, poprawiając maskę i nie przestając wyklinać złodzieja swojego statku. Przerwał tylko na chwilę, by rzucić w ich kierunku:

— Dziwna sprawa, pani Wilkes. Nikt mnie jeszcze nie zapraszał do obrabowania swojego domu.

Rozejrzała się po smętnie zwisających paskach tapety, zapleśniałych dywanach i rdzawych plamach zdobiących ściany tam, gdzie kiedyś je pomalowano farbami. Resztki mebli spoczywały na podłodze między oknami i przed kominkiem, a cienie rzucane przez porozbijane szyby tworzyły przedziwne mozaiki w całym wnętrzu. Przez otwarte drzwi widziała majaczącą w oparach gazu tarczę wschodzącego słońca. Jego blask był tak słaby, że z trudem rozjaśniał salon. W tych anemicznych promieniach dom wydawał się jeszcze większą ruiną, niż był w rzeczywistości.

Zeke nie uśmiechał się od dłuższej chwili, ale teraz znów wyszczerzył zęby i powiedział:

— Aż trudno uwierzyć, że to rumowisko może kryć coś cennego. Niemniej mama twierdzi, że schowała trochę pieniędzy na piętrze.

Briar objęła go i przytuliła tak mocno, jak tylko mogła.

— To mój dom — rzuciła do obu kapitanów. — Jeśli jest tu coś, co warto zabrać, chodźmy po to. Ja już swoje zrobiłam. Mam to, po co przyszłam.

Zeke stał nieruchomo, gdy mierzwiła mu dłonią włosy, potem spojrzał na kapitana Claya.

— Czy to prawda, że był pan na stacji podczas wielkiej ucieczki? Mama twierdzi, że to pan przyniósł mojego dziadka do domu.

Olbrzym skinął głową.

— Zgadza się — przyznał. — Przynieśliśmy go z bratem. Zajmijmy się jednak tym, po cośmy tutaj przyszli. Opowiem ci o wszystkim po powrocie na pokład, jeśli nadal będzie cię interesowało. Dowiesz się o wszystkim.

Загрузка...