Rozdział 7

Zanim Briar dotarła do promu, zrobiło się całkiem jasno. Niebo pokrywała warstwa szarej jak pleśń zawiesiny, ale w świetle słońca prześwitującego tu i ówdzie przez chmury widziała wyraźnie zarysy zalesionej wyspy za pasmem wody.

Tu i ówdzie spomiędzy drzew sterczały kopulaste kształty. Nawet z tak dużej odległości mogła zobaczyć ogromne statki powietrzne czekające na załogi i ładunek.

Prom zaskrzypiał i zanurzył się głębiej, gdy wchodziła na jego pokład. O tak wczesnej porze znajdowało się na nim tylko kilku podróżnych, ona była jedyną kobietą. Wietrzysko znaczyło pianą fale i szarpało rondem jej kapelusza, dlatego ściągnęła go niżej, prawie na oczy. Jeśli ktoś ją rozpoznał, nie okazał tego w żaden sposób. Może dlatego, że widział karabin albo zniechęcała go do tego zadziorna postawa. Briar opierała się obiema dłońmi o poręcz, stojąc na szeroko rozstawionych nogach.

A może po prostu wszyscy mieli ją gdzieś.

Większość pasażerów promu stanowili marynarze rozmaitego sortu. Mieszkańcy wyspy pracowali albo przy obsłudze statków powietrznych, albo na pirsie przy łodziach. Towar dostarczany drogą powietrzną musiał jakoś trafić do miasta, na przeciwległy brzeg.

Nigdy wcześniej nie zadawała sobie pytania, dlaczego nie umieszczono hangarów bliżej Przedmieść, dopiero w tej chwili zaczęła rozważać tę kwestię i doszła do pewnych konkluzji. Krótko mówiąc, do wniosku, że ci ludzie wolą trzymać swoje interesy z dala od ciekawskich oczu, zapewne z podejrzanych powodów. A wiadomo, im bardziej podejrzana działalność, tym większej potrzebuje anonimowości.

Po godzinie podskakiwania na krótkiej fali trzeszczący przeraźliwie, pomalowany na biało prom przycumował do przystani na przeciwległym brzegu.

Stanowiska załadunkowe ciągnęły się na sporej długości nabrzeża jedno obok drugiego, pooddzielane drewnianymi pomostami opancerzonymi przy linii wody grubą połyskliwą warstwą skorupiaków. Przed nimi znajdował się spory plac, za którym widniały grube stalowe rury wynurzające się z ziemi i znów znikające pod nią. Przymocowano do nich z tuzin statków powietrznych w rozmaitym stadium remontu. Przytwierdzono je masywnymi, wielkimi jak beczki szczypcami z brązu.

Latające machiny różniły się od siebie, i to bardzo. Niektóre były małe, jak choćby zwykłe balony na ciepłe powietrze, z nieodłącznymi gondolami tkwiącymi tuż pod ich obłymi brzuchami. Inne robiły znacznie większe wrażenie, ich kadłuby przypominały niektóre statki pływające po morzu, tyle że podwieszono je pod ogromnymi zbiornikami wodoru i napędzano śmigłami.

Briar nigdy wcześniej nie była na Bainbridge. Nie mając pewności, od czego powinna zacząć, stanęła na samym środku lądowiska, po którym dopiero zaczynali się krzątać pierwsi kupcy. Obserwowała załogi zgłaszające się do pracy, ludzi przenoszących ładunki na wozy, a potem z nich na pokłady łodzi.

Nie był to łatwy proces, ale przywożone drogą powietrzną towary udawało im się przenosić z niezwykłą płynnością.

Po pewnym czasie jeden z mniejszych statków powietrznych przechylił się nagle i dwaj członkowie jego załogi ześlizgnęli się zwinnie po linach, by odczepić trzymające go w doku kotwy. Gdy szczęki się rozwarły, marynarze wrócili tą samą drogą do sporej gondoli. Z niej wciągnęli zaczepy i zamocowali je na uchwytach.

Obok Briar przystanął starszy mężczyzna w kapitańskiej czapce, by przypalić fajkę.

— Bardzo pana przepraszam — zagaiła — który z tych statków przeleci najbliżej muru Seattle?

Spojrzał krzywo znad fajki, mierząc ją wzrokiem, zaciągnął się i odpowiedział:

— Jest pani po niewłaściwej stronie wyspy.

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— Że powinna pani pójść tamtą drogą. — Wskazał fajką błotnisty szlak, który znikał między drzewami. — Do samego końca. Tam znajdzie pani kogoś, kto będzie umiał odpowiedzieć na to pytanie.

Zawahała się, kładąc dłoń na sakwie, ponieważ czuła przemożną potrzebę, by coś wziąć do ręki. Kolejny statek powietrzny oderwał się od rurowego doku, robiąc miejsce dla nowo przybyłej jednostki. Na jego burcie dostrzegła wymalowane litery. Z tego co pamiętała, była to nazwa firmy, nie samego statku.

— Proszę pani? — zawołał kapitan.

Briar odwróciła się do niego i zauważyła zdziwienie, z jakim spoglądał na jej pasek.

— To wcale nie taka wielka wyspa — dodał. — Dotarcie do… alternatywnego lądowiska nie zajmie pani wiele czasu, jeśli jego pani szuka.

Podziękowała mu i spojrzała na błotnistą niby-drogę.

— Był pan bardzo uprzejmy — stwierdziła.

— Raczej zrobiłem, co mogłem, by nie kłamać — odparł.

Ktoś opodal wykrzyknął nazwisko. Mężczyzna w kapitańskiej czapce uniósł rękę i skinął głową. Briar raz jeszcze przyjrzała się wskazanej jej drodze. Dopiero teraz zwróciła uwagę, że nikogo na niej nie widziała.

Nie miała pojęcia, czy powinna iść dalej z pełną nonszalancją, czy raczej zakraść się tam skrycie, dlatego zastosowała metodę godzącą oba te style i wycofała się spokojnie w kierunku niewielkiego wzgórza, z którego zeszła w koleiny porośniętego trawą przetartego szlaku.

Między nimi błoto było suchsze. Ostrożnie próbując grunt, przeszła na drugą stronę szlaku, a potem między drzewa, zostawiając za sobą lądowisko. Nigdy nie czuła się dobrze w lesie. Była dzieckiem miasta, tam się urodziła i wychowała, a między rozłożystymi pniami pokrytymi grubą chropawą korą czuła się taka malutka, że natychmiast oblatywał ją strach, iż zaraz jak w bajkach wypadnie zza nich jakiś wilk.

Szła wzdłuż szlaku, starając się nie utknąć na dobre w rozpaćkanym błocie. Za pierwszymi wzgórzami droga robiła się szersza i równiejsza, ale nadal Briar nie spotkała żywej duszy zmierzającej w tym samym albo przeciwnym kierunku.

— Może dlatego, że jest jeszcze wcześnie — mruknęła do siebie.

Im bardziej oddalała się od brzegu, tym drzewa robiły się wyższe, las gęstniał też z każdym krokiem. Właśnie dlatego nie zauważyła drugiego lądowiska, zanim dosłownie nie znalazła się pośrodku doków.

Zatrzymała się natychmiast i cofnęła na szlak tylko po to, by stwierdzić, że kończy się w tym właśnie miejscu. I że nie jest już sama.

Na skraju polany trzej masywni lotnicy palili fajki. Na jej widok wyjęli cybuchy z ust. Briar nie miała pojęcia, jak powinna się zachować w tej sytuacji, niemniej postanowiła, że nie da tego poznać po sobie. Najpierw obejrzała sobie zacumowane tu statki, potem przeniosła wzrok na gapiącą się w milczeniu trójkę.

Większość jednostek uwiązano do drzew, zupełnie jak konie. Pnie, na których owinięto liny, były wystarczająco grube i sztywne, by utrzymać tak wielki ciężar. Chwiały się i trzeszczały przy każdym podmuchu wiatru, ale na razie żaden ze statków powietrznych nie zerwał się z cumy. Jednostki ukryte na polanie różniły się od tych, które Briar widziała przy przystani. Nie lśniły tak bardzo i nie miały tak bardzo jednolitej struktury. Wyglądały raczej na poskładane z niezbyt pasujących do siebie części pochodzących z większych i cięższych statków niż na wytwory porządnej manufaktury.

Jeden z mężczyzn palących fajkę na skraju polany przypominał Briar człowieka, z którym pracowała w oczyszczalni. Był bardzo blady i brudny, miał na sobie workowate ubranie i gruby fartuch, z którego kieszeni wystawały długie skórzane rękawice.

Stojący obok niego lotnik był Mulatem o długich włosach zaplecionych w warkoczyki i związanych z tyłu szeroką szarfą. Miał na sobie gruby marynarski golf z wywiniętym kołnierzem znikającym pod gęstą czarną brodą.

Ostatni z palaczy był najlepiej ubrany z całej trójki. Skórę miał czarną jak węgiel i błękitną marynarkę z błyszczącymi mosiężnymi guzikami. Kącik jego ust z prawym uchem łączyła długa różowa blizna, którą zszyto złotymi szwami. Połyskiwały w promieniach wschodzącego słońca, gdy wybuchnął śmiechem na widok Briar.

Zaczął od gardłowego chichotu, a skończył trzęsącym brzuchem radosnym rzężeniem, do którego po chwili dołączyli pozostali lotnicy.

— Witam — powiedział, gdy w końcu przestał się krztusić. Sądząc z akcentu, pochodził zza gór, i to raczej z południa. — Zgubiła się pani?

Poczekała, aż skończy się ten napad wesołości.

— Nie — odparła.

— Aha — skwitował czarnoskóry, unosząc znacząco brew. — Zatem przybywa pani do Canterfax-Mar w konkretnym celu, jak mniemam? Szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnim razem gościliśmy tutaj taką damę.

— Co chciał pan przez to powiedzieć? — zapytała.

Wzruszył ramionami, wydymając grube wargi.

— Tylko tyle, że ma pani do nas zupełnie inny interes niż większość pań. Zatem słucham, czego szuka pani na naszym skromnym lądowisku. Z tego co widzę, ma pani bardzo konkretny cel.

— Muszę gdzieś polecieć. Szukam syna. Możecie mi w tym pomóc?

— To zależy, szanowna pani — odparł. Zostawił swoich kompanów i podszedł do niej.

Nie potrafiła powiedzieć, czy chciał ją postraszyć, czy tylko lepiej się jej przyjrzeć, ale musiała przyznać, że jak na swój wzrost wyglądał przerażająco. Nie był wyższy od jej ojca, lecz miał naprawdę szerokie bary i ręce masywne jak kloce drewna. Jego mięśnie wypychały szerokie rękawy błękitnej marynarki. Mówił niskim donośnym głosem, który brzmiał, jakby się dobywał z samego środka potężnej klatki piersiowej.

Briar się nie cofnęła ani nie spuściła wzroku. Nie poruszyła nawet palcem u nogi.

— Od czego zależy?

— Od wielu rzeczy. Muszę na ten przykład wiedzieć, dokąd życzy sobie pani polecieć i na jak długo.

— Musi pan?

— Rzecz jasna. Ten statek powietrzny należy do mnie. Widzi go pani? Oto „Wolny Kruk”, tak go nazwałem. Po części jest kradziony, po części kupiony, a resztę sam zrobiłem… Ale lata jak należy.

— Całkiem niezły — stwierdziła Briar, ponieważ uznała, że powinna go pochwalić. Wskazana jednostka wyglądała bowiem imponująco. Miała na burcie znak, widziała jego część i prawie udało jej się go odczytać.

Kapitan skrócił jej męki.

— Są tam litery CSA, ponieważ to tam, w Stanach Konfederacji, mój ptaszek został stworzony. Na szczęście udało mi się go zdobyć i znaleźć mu lepsze zastosowanie. Dlatego dzisiaj, w czas wojny i przygody, mogę powiedzieć śmiało, że to skrót od Czas Zwiedzić Amerykę, ponieważ to właśnie robię.

— Na razie nie jesteśmy jeszcze w Ameryce.

— Myli się pani, cały ten kontynent to Ameryka. Wie pani, że nazwano go tak na cześć pewnego włoskiego kartografa? A tak na marginesie, ten zakątek mapy, w którym pani mieszka, będzie niedługo pięknym stanem. To nieuniknione — zapewnił ją. — Trochę cierpliwości, gdy wojna się skończy, przyjdą zmiany.

— O ile wojna się skończy — burknęła.

Przyglądał się jej uważnie z bliska, stojąc o krok i nie spuszczając wzroku z kapelusza, a potem z odznaki, którą przypięła z boku pasa. Z wyraźnym podziwem stwierdził:

— Coś mi się nie wydaje, by pani reprezentowała ten rząd. W życiu nie słyszałem o kobiecie, która byłaby stróżem prawa, aczkolwiek ta blaszka wygląda niezwykle autentycznie — wskazał na odznakę. — W dodatku wiem, czyją była własnością. Poznaję te inicjały. — Tym razem jego paluch powędrował w kierunku sprzączki pasa ozdobionej wielkimi literami MW. — Nie mam pojęcia, dlaczego stary Maynard pilnuje teraz dostępu do pani gaci, ale nosi pani jego znak, dlatego ja i moi szanowni przyjaciele możemy uznać, że nie przychodzi w złych zamiarach.

— Nie chcę kłopotów — zapewniła go. — Nie szukam ich i nie mam zamiaru sprawiać. Staram się odnaleźć syna, a ponieważ nikt po tamtej stronie nie kwapił się z pomocą, przypłynęłam tutaj.

Czarnoskóry kapitan uścisnął jej dłoń.

— Może zatem dobijemy targu — powiedział. — Ale najpierw proszę powiedzieć, bo nie uczyniła pani tego dotąd: cóż to za miejsce, do którego można dolecieć tylko przy pomocy ludzi z tej strony wyspy?

— Seattle — odparła. — Muszę się dostać za mur, do miasta. Tam poszedł mój syn.

— Pani syn już nie żyje — mruknął, kręcąc głową. — Albo stał się jednym z tych przeklętych.

— Wątpię. Dostał się do miasta i został tam uwięziony.

— Dostał się za mur, powiada pani? A niby jakim to sposobem? Nie widzieliśmy tu żadnego dzieciaka.

— Przeszedł systemem dawnych kanałów.

— W takim razie powinien wrócić tą samą drogą!

Briar przestała go słuchać. Cofnęła się o krok. Starała się opanować drżenie głosu, gdy mówiła:

— Nie może! Tej nocy było trzęsienie ziemi, musieliście je poczuć nawet tutaj. Stare kanały zawaliły się po nim i przejście zostało zamknięte. Muszę się dostać za mur i uwolnić syna. Muszę to zrobić, rozumie pan?!

Uniósł ręce w górę i cofnął się także, ale znacznie dalej, prawie do czekających na skraju polany kolegów. Szeptali między sobą przez dłuższą chwilę, potem wrócił i znów stanął przed nią.

— Nie, nie rozumiem — odparł. — Przecież tam nie ma powietrza, którym można oddychać, o czym na pewno pani wie. Tam można znaleźć tylko śmierć.

— I ludzi — wtrąciła pospiesznie. — Tam nadal mieszkają i pracują ludzie.

— Mówi pani o sztywniakach? Owszem, wiemy o nich, tyle że oni przebywają tam od lat, więc mieli czas się nauczyć, jak unikać pożarcia albo zagazowania. Ile lat ma pani syn?

— Piętnaście. Ale jest sprytny i uparty.

— Każda matka mówi to samo o swoich pociechach — zbył ją. — A jak zamierza pani się wydostać z miasta, jeśli ją tam zabierzemy? Wespnie się pani na mur czy wykopie nowy tunel?

— Tego punktu planu jeszcze nie opracowałam — wyznała — ale na pewno coś wymyślę.

— Następna dostawa gazu będzie za niecały tydzień — odezwał się Mulat stojący za kapitanem, wyjmując z ust fajkę. — Jeśli przeżyje do tej pory, będzie mogła się uczepić rzuconej liny.

— Zachęcasz ją do tej wyprawy? — zapytał czarnoskóry, obracając się na pięcie.

— Dlaczego nie? Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy podrzucić jej do miasta, skoro chce za to zapłacić.

— Choćby dlatego, że nie mamy dzisiaj sprzętu do odebrania gazu — dopowiedział kapitan, patrząc prosto w oczy Briar, chociaż to nie ona zadała pytanie. — Dwie najlepsze sieci potargaliśmy ostatnim razem o wieżę i nadal nie zostały załatane. A poza tym do tej pory nie padło ani jedno słowo dotyczące zapłaty, stąd moje przypuszczenie, że nasz niespodziewany gość z pewnością nie jest nadzianą wdówką.

— Nie jestem — przyznała. — Ale mam trochę pieniędzy…

— Aby nakłonić nas do lotu nad miasto przed odebraniem sieci, potrzebowałaby pani nieco więcej niż trochę pieniędzy. Uwielbiam pomagać damom w opałach, ale biznes to biznes.

— Rozumiem… Czy znajdę tutaj kogoś innego, kto tam poleci?

— Znaczy się kogoś na tyle głupiego, by dał się na mówić na lot za mur? Sam nie wiem. — Wsunął ręce do kieszeni unijnej marynarki. — Nie sądzę.

— A Clay? — wtrącił znowu Mulat. — To pies na ładne kobietki i do tego gorący wyznawca pokoju Maynarda.

Briar nie miała pojęcia, czy drwią z niej, czy raczej jej schlebiają, po namyśle stwierdziła jednak, że lepiej się trzymać tej drugiej wersji.

— Clay? Któż to taki? Mogę z nim porozmawiać?

— Może pani. — Kapitan skłonił głowę. — Naprawdę życzę powodzenia w poszukiwaniach tego urwisa, ale ostrzegam, Seattle to piekielnie niebezpieczne miejsce. Nie dla kobiety, a tym bardziej nie dla dziecka.

— Proszę mnie zaprowadzić do tego Claya — oświadczyła lodowatym tonem. — Nie dbam o to, czy tam nie przeżyje nawet pies czy szczur. Muszę się znaleźć za murem, zanim słońce dzisiaj zajdzie, tak mi dopomóż Bóg… a nawet Maynard — dodała, przypominając sobie słowa Rectora.

— Jak sobie pani życzy. — Podał jej ramię, które przyjęła, mimo iż nie była pewna, czy powinna to zrobić. Postanowiła jednak, że dopóki inni będą wobec niej mili, ona zachowa się w podobny sposób. Nie miała pojęcia, ile pomocy może potrzebować ze strony tych przemytników, więc na wszelki wypadek robiła dobrą minę do złej gry, choć bała się ich przeraźliwie.

Przedramię kapitana było tak twarde, na jakie wyglądało pod rozciągniętym do granic możliwości rękawem marynarki. Briar z trudem powstrzymywała się od nerwowego przebierania palcami. Kapitan poklepał ją uspokajająco po wierzchu dłoni.

— Póki nosi pani znak Maynarda — powiedział — i nie łamie jego pokoju, nikt pani tu nie zrobi krzywdy. Nie ma powodu do obaw.

— Wierzę panu — odparła, choć sama nie była pewna, czy to prawda. — Niemniej moje zdenerwowanie nie wynika bynajmniej z powodu pańskiej bliskości.

— Martwi się pani o syna?

— Tak. Przepraszam, nie dosłyszałam pańskiego nazwiska, kapitanie…

— Hainey, Croggon Hainey — przedstawił się. — Po prostu kapitan albo kapitan Hainey, jeśli woli pani kurtuazję. Dla przyjaciół Crog.

— Może być kapitan. Dziękuję za okazaną mi pomoc.

Uśmiechnął się szeroko, szczerząc rzędy szokująco białych zębów.

— Proszę jeszcze nie dziękować. Na razie niczego nie zrobiłem, a mój przyjaciel i wspólnik może mieć kompletnie odmienne zdanie i odmówi pani pomocy.

Crog poprowadził ją środkiem polany pomiędzy trzeszczącymi cicho olbrzymami przycumowanymi do pobliskich drzew. Latające machiny poruszały się tam i z powrotem w powietrzu, obijając się lekko o szczyty drzew, trąc dnami gondol o wiecznie zielone gałęzie i ptasie gniazda.

Najbliższa wyglądała dość marnie, jakby jej twórca nie do końca wiedział, co chce osiągnąć, mimo wszystko jednak sprawiała wrażenie solidnej konstrukcji. Do tego stopnia, że człowiek mógł mieć wątpliwości, czy zdoła się oderwać od ziemi. Podwieszono pod nią przypominającą kształtem kanu stalową gondolę wielkości solidnego domostwa i dwa zbiorniki na gaz na pewno nie mniejsze niż wozy transportowe. Połączono je z kadłubem nitami, gwoździami i śrubami, a całość zwisała nad polaną utrzymywana trzema długimi grubymi linami.

Z dna gondoli zwisała kołysząca się łagodnie drabinka sznurowa. Obok niej, w cieniu rzucanym przez ten przedziwny statek powietrzny, siedział mężczyzna na składanym drewnianym krzesełku. W zgięciu łokcia trzymał butelkę whiskey. Poruszała się ona rytmicznie z każdym jego oddechem i gdyby nie gogle na jego oczach, można by z góry założyć, że zasnął kamiennym snem.

Crog zatrzymał się kilka jardów od pochrapująco cicho wspólnika i odezwał się teatralnym szeptem:

— Pani pozwoli, że przedstawię jej kapitana Andana Claya. A tam, nad jego wysoko sklepioną czaszką, może pani podziwiać jego przesławny statek „Naamah Darling”. Proszę go obudzić, tylko delikatnie i w miarę możliwości zachowując bezpieczny dystans.

— Zaraz, zaraz, nie zamierza pan chyba…

— To pani prosi o przysługę, zatem ten zaszczyt pozostawiam pani. Można mu dać kuksańca. Życzę powodzenia. Jeśli Clay nie wyrazi zgody, mogę pani zaproponować wyłącznie rejs za trzy dni, gdy polecimy po gaz. Jeśli jednak uda się pani nakłonić go do zrzucenia w mieście, proszę zapamiętać: „Wolny Kruk” pojawi się we wtorek przy Wieży Smitha. Wtedy podejmę panią bez żadnych kosztów dodatkowych, aczkolwiek jakiś drobny upominek byłby mile widziany.

Zdjął jej dłoń ze swojego przedramienia, lecz natychmiast zacisnęła kurczowo palce na rękawie jego marynarki.

— Dziękuję — wyszeptała. — Naprawdę dziękuję. Jeśli odbierze mnie pan we wtorek, znajdę jakiś sposób, aby to panu wynagrodzić. Znam parę miejsc w centrum, w których może być coś wartościowego. Na pewno się to panu opłaci.

— W takim przypadku to ja pani będę winny podziękowania.

Moment później zniknął za plątaniną konarów, lin i wiszących statków powietrznych. Briar tymczasem robiła, co mogła, by nie kulić się przed mężczyzną śpiącym w cieniu „Naamah Darling”.

Andan Clay ni to siedział, ni to leżał na składanym krzesełku. Jasne włosy miał tak krótko przycięte, że na pierwszy rzut oka wydawał się kompletnie łysy. Uszy natomiast znajdowały się bardzo wysoko na czaszce. W lewym Briar zauważyła trzy srebrne ćwieki. W prawym nie miał za to ani jednego. Ubrany był w brudny podkoszulek i brązowe spodnie, których nogawki niknęły w cholewach wysokich butów.

Briar uważała z początku, że jest za zimno, by mógł zasnąć w tak lekkim stroju, ale gdy zbliżała się do cienia, poczuła, że temperatura rośnie z każdym krokiem. Zdążyła się spocić, zanim stanęła przed Clayem. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że usadowił się tuż pod bojlerami, które nieustannie podgrzewały gaz wypełniający pokrywę statku.

Nie nadepnęła na żadną gałązkę, nie trąciła też stopą kamyczka. Zamarła w miejscu, wpatrując się tylko intensywnie, lecz i to wystarczyło, by go obudzić. Nagle, bez żadnej zapowiedzi, wyprostował się na krześle, a potem niezdarnym zaspanym ruchem przesunął gogle na czoło.

— Czego? — zapytał tonem sugerującym, że nie do końca spodziewa się odpowiedzi.

— Andan Clay? — odpowiedziała pytaniem i zaraz dodała: — Kapitan „Naamah Darling”?

— Mówię — burknął. — Do kogo?

— Słucham?

— Do kogo mówię?

— Jestem… pasażerką. To znaczy chcę nią być. Chcę się dostać w pewne miejsce, a kapitan Hainey kazał mi porozmawiać o tym z panem. — Pominęła resztę wypowiedzi Croga.

— Poważnie?

— Tak.

Przekręcił głowę w lewo, potem w prawo. Briar usłyszała, jak trzeszczą mu wszystkie stawy.

— Dokąd chce pani lecieć?

— Za mur.

— Kiedy?

— Teraz.

— Teraz? — Zabrał butelkę z zagłębienia w łokciu i postawił ją na ziemi obok krzesełka. Wzrok miał już całkiem trzeźwy. Orzechowe, niemal miedziane oczy lśniły mu mocno, mimo iż nadal znajdował się w cieniu rzucanym przez statek. Gapił się na nią, nie mrugnąwszy nawet powieką, dopóki nie poczuła się niepewnie.

— Syn mi uciekł — streściła swoją opowieść. — Poszedł do miasta. Idę go odnaleźć.

— Nigdy wcześniej pani tam nie była?

— W każdym razie nie zaglądałam tam od czasu postawienia muru. Dlaczego pan pyta?

— Bo gdyby pani tam była, nie wierzyłaby dzisiaj, że dzieciak mógł tam przeżyć.

Odpowiedziała mu równie hardym spojrzeniem prosto w oczy.

— Mój syn potrafi przeżyć w takich warunkach. Jest cwany i przygotował się dobrze.

— Jeśli poszedł za mur, jest zwykłym głupkiem — poprawił ją Andan.

— Nie jest głupkiem, po prostu został… źle poinformowany. — Użyła najwłaściwszego określenia, aczkolwiek wypowiedzenie go na głos wiele ją kosztowało. — Proszę mnie wysłuchać, potrzebuję pomocy. Mam ze sobą dobrą maskę, a za murem na pewno znajdę drogę. Crog obiecał, że podejmie mnie we wtorek…

— Naprawdę wierzy pani, że dożyje tam do wtorku?

— Tak. Wierzę.

— W takim razie proszę wybaczyć, ale z pani też idiotka.

— Może mnie pan obrażać do woli, jeśli tylko zabierze mnie pan za ten mur.

Uśmiechnął się półgębkiem, jakby miał zamiar ją wyśmiać, lecz kąciki ust zatrzymały mu się w pół drogi.

— Pani mówi poważnie. I jest uparta. Niemniej będzie tam pani potrzebowała czegoś więcej niż to — wskazał palcem karabin — i znak Maynarda, jeśli chce przetrwać cała i zdrowa.

— Jeśli będę przestrzegała pokoju…

— Wtedy część ludzi, których pani spotka po wewnętrznej stronie muru, także będzie go przestrzegać. Ale na pewno nie wszyscy. Jest tam szaleniec nazwiskiem Minnericht, który rządzi częścią miasta, i spora liczba Chińczyków, którzy mogą, choć niekoniecznie odnosić się z szacunkiem do białej kobiety. Chociaż bandyci będą najmniejszym problemem. Widziała pani kiedyś zgnilasa? Takiego naprawdę wygłodniałego?

— Tak. Widziałam ich podczas ewakuacji.

— Akurat — prychnął, kręcąc głową, lecz nawet wtedy nie oderwał wzroku od sprzączki jej paska. — Tamci nie byli nawet głodni. Ci, z którymi będzie pani miała do czynienia, nie jedli od dobrych piętnastu lat. To oni stanowią problem. I poruszają się całymi stadami.

— Mam sporo amunicji — poklepała dłonią sakwę.

— I stary powtarzalny sztucer, jak widzę. Na pewno będzie użyteczny w tych warunkach, ale gdy skończy się amunicja, wpadnie pani w łapy zgnilasów albo kumpli Minnerichta. A może zadziobią panią kruki. Z tymi cholernymi ptaszyskami nie da się dogadać. Pozwoli pani, że zadam jej pytanie.

— Jeszcze jedno?

— Tak, jeszcze jedno — burknął gniewnie i wskazując palcem na jej podbrzusze dodał: — Skąd pani to ma?

— Co? — Sądząc z kierunku, chodziło mu chyba o sprzączkę do pasa. — A… dlaczego pan pyta?

— Ponieważ już ją widziałem. I chcę wiedzieć, skąd ją pani wytrzasnęła.

— To nie pański interes — stwierdziła.

— Domyślam się. Tak samo nie moim interesem będzie, co się z panią stanie po tamtej stronie, pani Blue.

Zatkało ją na dłuższą chwilę, mogła jedynie przełknąć ślinę. Strach ścisnął ją za gardło tak mocno, że nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.

— Ja się tak nie nazywam — wydukała w końcu.

— Przecież wiem, kim pani jest — stwierdził.

— Nie — pokręciła głową, choć nieco zbyt mocno. — Już nie. Od czasu wybudowania muru noszę nazwisko Wilkes. Tak samo jak mój syn, jeśli koniecznie musi pan wiedzieć. — Pozostałe słowa wypluła z siebie zbyt szybko, jakby nie potrafiła ich powstrzymać:

— Uważa, że jego ojciec był niewinny, po części dlatego, że jak pan słusznie zauważył, jest głupkiem. Poszedł za mur, bo chciał udowodnić, że ma rację.

— A to da się udowodnić?

— Nie — odparła. — Choćby dlatego, że to nieprawda. Ale Zeke, jak pan doskonale wie, to jeszcze dziecko. Pozjadał wszystkie rozumy i nie przyjmuje do wiadomości, że może być inaczej. Musiał tam pójść i przekonać się na własne oczy.

— Rozumiem — skinął głową. — Ale wie o znaku Maynarda i znalazł drogę za mur. Poszedł dołem, jak sądzę.

— Tak, kanałami. Niestety w nocy było trzęsienie ziemi, które zasypało stary kanał odpływowy. Zeke nie może stamtąd wyjść, a ja nie mogę się dostać do środka. A teraz proszę powiedzieć: zabierze mnie pan do miasta czy nie? Jeśli chce pan odmówić, proszę nie zwlekać, znajdę kogoś innego.

Nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się, mierząc ją dość obojętnym spojrzeniem. Rozmyślał nad czymś, i to dość intensywnie. Briar nie miała pojęcia, co mu może chodzić po głowie ani dlaczego tak szybko domyślił się prawdy. Nie miała nawet pewności, czy pokrewieństwo z Maynardem pomoże jej w tej sprawie.

— Od tego należało zacząć — stwierdził w końcu Andan.

— Od czego?

— Od powiedzenia, że jest pani córką Maynarda. Dlaczego pani tego nie zrobiła?

— Ponieważ oznaczałoby to automatycznie, że zostanę potraktowana jak wdowa Blue. Nie wiem, czy w takim przypadku koszt nie przewyższyłby hipotetycznego zysku.

— Rozumiem — przyznał, wstając.

Zajęło mu to kilka sekund. Było co podnosić z krzesełka.

Gdy wyprostował się w końcu, stając pod dnem gondoli „Naamah Darling”, Briar ujrzała przed sobą najwyższego człowieka, jakiego spotkała w życiu. Umięśniony potężnie Andan Clay, mierzący siedem i pół stopy, był kimś więcej niż tylko kawałem chłopa. Wyglądał przerażająco. Szczerze mówiąc, nie grzeszył urodą, a jeśli dodało się jego prostacki wygląd do rozmiarów giganta, człowiek z trudem przezwyciężał ochotę, by wziąć nogi za pas, ledwie go zobaczył.

— Przestraszyłem panią? — zapytał, wyjmując z kieszeni parę długich rękawic i naciągając je na wielgachne dłonie.

— A powinnam się pana bać?

Założył drugą rękawicę i schylił się po butelkę.

— Nie — rzucił, spoglądając po raz kolejny na sprzączkę przy pasie. — Pani ojciec ją nosił.

— Jak i wiele innych rzeczy.

— Ale nie pochowano go we wszystkich. — Andan wyciągnął do niej dłoń. Uścisnęła ją z ulgą. Jej palce zniknęły na moment w czeluści rękawicy. — Witam na pokładzie „Naamah Darling”, pani Wilkes. Może popełniam błąd, zabierając panią, było nie było, to dość ryzykowna spłata dawnego długu, jako że może pani tam zginąć, ale i tak dostanie się pani do miasta, jeśli nie ze mną, to z kimś innym.

— To prawda.

— Zatem najlepsze co mogę zrobić, to przygotować panią na tę wyprawę. — Wskazał kciukiem grzejniki nad swoją głową i dodał:

— Dysze lada moment będą rozgrzane. Zabiorę panią za mur.

— Za… ten stary dług?

— To dług stary, ale też niemały. Siedziałem w areszcie na stacji, kiedy pojawiła się Zguba. Razem z bratem odnieśliśmy pani ojca do domu. Mimo to nie przeżył. — Pokręcił głową raz jeszcze. — Nie był nam nic winien, a mimo to wrócił, by nas wypuścić. I dlatego, pani Wilkes, jeśli nie ma innego sposobu… teraz pomogę pani tam wrócić.

Загрузка...