Rozdział 13

Briar opróżniła pierwszy kubek wody, potem drugi. I zapytała o piwo.

— Chcesz się napić?

— Nie, zastanawiałam się tylko, dlaczego je robicie.

Swakhammer nalał sobie kufel cuchnącego kwasem piwa i usiadł przy stole naprzeciw Briar.

— Może dlatego — powiedział — że łatwiej zrobić z wody skażonej Zgubą piwo, niż ją oczyszczać? Po przepędzeniu otrzymujemy ten cienkusz, ale on przynajmniej nas nie zabija ani nie zamienia w zgnilasów.

— Rozumiem — mruknęła, bo to miało sens.

Nie spróbowałaby jednak tych żółtawych szczyn, gdyby nawet od tego miało zależeć jej życie. Nawet z tej odległości cuchnęły gorzej od rozpuszczalnika.

— Trzeba czasu, żeby się do niego przyzwyczaić — przyznał — ale jak już człowiek przywyknie, to nawet nieźle smakuje, pani… nie dosłyszałem twojego nazwiska.

— Jestem Briar — przedstawiła się.

— Briar i co dalej?

Rozważała, czy nie powinna podać fałszywego nazwiska, lecz szybko odrzuciła ten pomysł. Rozmowa z kapitanem „Naamah Darling” dodała jej odwagi.

— Kiedyś Wilkes — rzuciła. — Teraz też.

— Briar Wilkes. Czyli jesteś… no tak. Nic dziwnego, że wolałaś trzymać język za zębami. Kto cię tu przywiózł? Clay?

— Zgadza się. Kapitan Clay. To on podrzucił mnie za mur, niejako po drodze. Skąd wiedziałeś?

Upił kolejny łyk piwa i wyjaśnił:

— Wszyscy wiemy, jakim cudem uszedł przed Zgubą. To żaden sekret. Clay nie jest skończonym draniem. Porządnym obywatelem też nie, ale daleko mu jeszcze do dna. Ufam, że nie robił ci żadnych problemów.

— Zachował się jak prawdziwy dżentelmen — zapewniła.

Uśmiechnął się, odsłaniając dziwnie spasowane dolne zęby.

— Trudno mi w to uwierzyć. To wielki kawał skurczybyka.

— Wielki, owszem, ale i tobie niczego nie brakuje pod tym względem. Wystraszyłeś mnie jak cholera, kiedy wpadłeś przez te drzwi. Wyglądałeś jak potwór, nawet ten zniekształcony głos zdawał się sugerować nieludzkie pochodzenie.

— O tak. Niezły jest. Ale dzięki tej masce mogę o wiele swobodniej oddychać niż w czymś takim jak twoja. Dzięki pancerzowi nie muszę się też obawiać, jeśli nie zdążę uciec przed którymś ze zgnilasów. Ogryzają do kości każdego, kogo uda im się dopaść i przewrócić. — Wstał, by dolać sobie piwa, lecz nie usiadł, zamarł w zamyśleniu, opierając rękę z kuflem, na drugiej dłoni. — Zatem powiadasz, że jesteś córką Maynarda? Wydawało mi się, że wyglądasz znajomo, ale nie domyśliłbym się, gdybyś sama nie powiedziała. A zatem twój zaginiony syn musi być…

— Ezekiel. Ma na imię Ezekiel, ale wszyscy wołają na niego Zeke.

— Tak, tak. A Zeke jest wnukiem Maynarda. Sądzisz, że on się tym komuś pochwali?

Briar skinęła głową.

— Na pewno. Wie, że to może być tutaj pomocne, i nie zdaje sobie sprawy, a w każdym razie nie do końca, że równie dobrze może przez to ucierpieć. Bynajmniej nie przez to, że jest z Maynardów. Raczej z powodu ojca. — Westchnęła i poprosiła o kolejny kubek wody. Gdy Swakhammer go napełniał, dodała jeszcze: — To nie jego wina. Jeśli już, to ja zawiniłam. Powinnam była mu powiedzieć… Boże. Nigdy mu nic nie mówiłam. I dlatego wybrał się do miasta. W poszukiwaniu własnych korzeni, by znaleźć coś, dla czego warto żyć.

Kolejny kubek z mętną wodą stanął przed nią na stole. Podniosła go i wypiła połowę zawartości duszkiem.

— Czyli Ezekiel przybył tutaj w poszukiwaniu ojca?

— Czy szuka Leviego? Na swój sposób na pewno. Wydaje mu się, że zdoła dowieść niewinności ojca, jeśli znajdzie dowody na to, że rosyjski ambasador zapłacił za przeprowadzenie testów przed ukończeniem Kościotrzepa. Dlatego Zeke wybrał się na poszukiwanie dawnego laboratorium ojca, bo tylko tam mogą być dokumenty, które ewentualnie oczyszczą imię Leviego. — Briar dopiła wodę. Swakhammer zaproponował jej kolejną porcję, lecz odmówiła stanowczym gestem.

— Może mu się udać?

— Słucham?

— Czy może mu się udać. Czy będzie w stanie udowodnić, że Blue nie był winien tej afery ze Zgubą?

Pokręciła głową i o mały włos nie wybuchnęła gromkim śmiechem.

— Nie. Skądże!… Na Boga, to niemożliwe. Levi był równie winny jak Kain. — Niemal natychmiast pożałowała ostatnich słów. Nie chciała, by jej nowy kompan zaczął zadawać pytania, więc dodała pospiesznie: — Może Zeke w głębi duszy zdaje sobie z tego sprawę. Może chce po prostu dotrzeć tam, gdzie sięgają jego korzenie, albo zobaczyć na własne oczy rozmiar zniszczeń. To jeszcze dziecko. — Ze wszystkich sił starała się ukryć irytację. — Bóg jeden wie, dlaczego to robi.

— Nie miał okazji poznać ojca, jak mniemam?

— Dzięki Bogu nie było mu to dane.

Swakhammer rozparł się wygodnie na krześle za stołem.

— Dlaczego tak uważasz?

— Dlatego, że dzięki temu Levi nie miał okazji, by go zepsuć albo zmienić. — Mogła powiedzieć znacznie więcej, ale uznała, że to powinno wystarczyć w rozmowie z nieznajomym. — Mam nadzieję, że ta wojna na wschodzie skończy się któregoś pięknego dnia i będę miała szansę spakować rzeczy i wyjechać gdzieś daleko, gdzie nikt nas nie będzie znał. To chyba najlepsze, co możemy zrobić. Na pewno nie będzie nam gorzej niż tutaj.

— Tutaj wcale nie jest tak źle — zaprotestował, uśmiechając się ironicznie. — Popatrz tylko na mój pałac!

— Jest gorzej niż źle, o czym wiesz równie dobrze jak ja. Dlaczego więc zostałeś za murem? Dlaczego ty i cała reszta wybraliście taki sposób życia?

Swakhammer wzruszył ramionami i dokończył piwo.

— Każdy ma jakieś powody — odparł, odstawiając kufel do skrzyni. — Ty także możesz tutaj zamieszkać, jeśli zechcesz. Albo jeśli okoliczności cię do tego zmuszą. Życie nie jest tu łatwe, ale czy w tych czasach gdzieś jest lepiej?

— Chyba masz rację.

— Tak czy inaczej, tutaj można zarobić trochę grosza. Mamy tu prawdziwą wolność i sporo możliwości, jeśli ktoś wie, gdzie ich szukać.

— Jakich możliwości? — zapytała. — Mówisz o grabieniu domów dawnych bogaczy? Te źródełka niedługo wam powysychają. Tutaj, za murem, macie tylko tyle, ile zdołacie ukraść albo uhandlować.

— Nie zapominaj o Zgubie — rzucił, zmieniając znowu pozycję. — Ona nie zniknie, a nikt inny nie ma pojęcia, co z nią zrobić. Gdyby nie to, że da się ją przerobić na sok, nie byłoby z niej żadnego pożytku.

— Sok cytrynowy zabija ludzi.

— Ludzie też zabijają ludzi. I psy. Albo konie, które poniosą. Choroby, gangrena, nawet niemowlęta potrafią się zadławić. A co powiesz o wojnie? Uważasz, że na wschodzie nie giną teraz ludzie? Daję ci słowo, padają tam masowo jak muchy. Wojna zabije ich znacznie więcej niż Zguba. Może nawet tysiąckrotnie więcej.

Briar wzruszyła ramionami, lecz nie po to, by zaprzeczyć tym zarzutom.

— Trafna uwaga bez wątpienia. Ale mój syn nie zadławił się jako niemowlę i raczej nie polegnie na tej wojnie. Największym zagrożeniem dla niego będzie zaćpanie się na śmierć tym narkotykiem, ponieważ jest jeszcze dzieckiem, a jak ci zapewne wiadomo, dzieciom brakuje rozumu. Zrozum mnie dobrze, ja ci niczego nie zarzucam. Wiem, jakimi prawami rządzi się nasz świat, wiem też, że człowiek musi robić wszystko, by przeżyć.

— Nie muszę się tłumaczyć przed tobą.

— Wcale tego nie wymagam. Wygląda jednak na to, że i tak to zrobisz, aby bronić swoich racji.

Odsunął krzesło od stołu i zmierzył ją wzrokiem groźnym, acz nie do końca.

— Wystarczy tego dobrego. Pozostańmy przy tym, że rozumiemy się wzajemnie.

— Myślę, że to rozsądna propozycja. — Potarła oczy i podrapała się po łydce, w miejscu gdzie płytkie ranki po wbitym szkle wciąż ją swędziały. Tyle dobrego, że przestały już krwawić.

— Jesteś ranna? — zapytał Swakhammer zadowolony, że może zmienić temat rozmowy.

— To tylko kilka zadrapań. Nie byłoby tak źle, gdyby gaz ich nie podrażnił. Nie masz przypadkiem jakiegoś bandaża? Powinnam opatrzyć nogę choćby dla przyzwoitości. Spodnie też mi się za chwilę rozpadną, przydałaby się więc igła i nitka.

Na jego twarzy pojawił się znów łotrzykowski uśmiech.

— Wygląda na to, że przydałaby ci się sekretarka albo chociaż porządny hotel. Obawiam się, że niewiele mogę ci załatwić w tych okolicznościach, ale wiem chociaż, gdzie cię zaprowadzić. Tam ktoś na pewno opatrzy ci ranę.

— Co masz na myśli? — Briar nie spodobał się sposób, w jaki to powiedział. — Gdzie zamierzasz mnie zabrać?

— Musisz zrozumieć jedno — mówił, nakładając na powrót opancerzone rękawy i biorąc pod pachę maskę. — Wstęp tutaj jest, jak by to powiedzieć… zastrzeżony. Miasto nie jest dla każdego, co nam się bardzo podoba. Niestety, bez przerwy mamy do czynienia z przybyszami zrzucanymi ze statków powietrznych i przychodzącymi przez kanały, którzy pragną wprowadzać u nas zmiany. Ludziom się ubzdurało, że za murem kryją się wielkie skarby, więc wielu usiłuje położyć na nich łapę. — Wskazał głową na jej maskę, sakwę i sztucer oparty o stół. — Weź swoje rzeczy.

— Dokąd mnie zabierasz? — zapytała po raz drugi, nieco bardziej natarczywie, zaciskając palce na broni.

— Słodziutka, gdybym chciał ci zrobić krzywdę, już dawno zabrałbym ci tę zabawkę. — Wskazał na spencera. — Zamierzam cię zabrać w miejsce należące do twojego ojca. To znaczy w pewnym sensie. Rusz się wreszcie. Mamy już późne popołudnie, niedługo zacznie się zmierzchać, a to miasto nocą robi się o wiele mniej przyjazne. Musimy się przedostać pod naprawdę paskudnymi rejonami, a o tej porze dnia wszyscy pakują się do tuneli.

— Jest aż tak źle?

— Może być. Zanim zmusiłaś mnie do zmiany tematu, starałem się wyjaśnić, że mamy tutaj istne piekło. Dlatego właśnie musimy obserwować wszystkich nowo przybyłych. Nie chcemy mieć więcej problemów, niż już mamy.

Briar odpoczęła nieco, ale nadal czuła się niepewnie. Najbardziej denerwował ją sposób, w jaki zakończyła się ta rozmowa. Zarzuciła sztucer na ramię, potem to samo zrobiła z sakwą, do której upchnęła maskę. Kapelusz ojca pasował znacznie lepiej, gdy nie miała na twarzy żadnej osłony, więc postanowiła zostawić go na głowie.

— Ja chcę jedynie odnaleźć syna — zapewniła Swakhammera. — Jak tylko go odszukam, zaraz opuścimy miasto.

— Zdaje się, że nie rozumiesz, jak wiele problemów może narobić kobieta, zwłaszcza twojego pokroju, nawet jeśli tego nie chce. Jesteś córką Maynarda, a jego nazwisko jest tutaj najbliższym synonimem słowa „prawo”.

— Przecież on nie żyje. — Aż zamrugała ze zdziwienia. — I to od szesnastu lat.

Swakhammer odsunął skórzaną zasłonę i przytrzymał ją, by Briar mogła przejść, lecz ona nie miała specjalnej ochoty mieć go za plecami. Niestety, nie była w stanie zmienić tej sytuacji. Ruszyła więc przodem. Mroki korytarza rozświetlał teraz wyłącznie płomyk jego lampy.

— Wiem, że nie żyje, ale może to i dobrze, zwłaszcza z naszego punktu widzenia. Ze zmarłym nie można się sprzeczać. Zmarły nie może zmienić zdania ani ustanawiać nowych zasad. Nie zachowa się też jak bydlę, zniechęcając do siebie ludzi. Zmarły może pozostać święty. — Poklepał ją po ramieniu i podał jej lampę. — Trzymaj przed sobą, żebym miał lepsze pole widzenia.

Nagle uniósł palec, jakby sobie przypomniał, że czegoś nie zabrał. Poprosił, by poczekała. Przecisnął się za zasłonę i wrócił po kilku sekundach, cuchnąc dymem.

— Musiałem pogasić świece — wyjaśnił. — Podejdź bliżej z tą lampą.

Przy ścianie tunelu zaraz za zasłoną leżał metalowy pręt. Swakhammer zaczął go przeciągać przez zapętlone końcówki kolejnych pasów skóry.

— Czy… — Briar nie była pewna, jak ma zadać to pytanie. — Czy zamykasz to przejście?

Prychnął rozbawiony jej uwagą.

— Tylko dociążam zasłonę. Im więcej barier dzieli podziemia od zewnątrz, tym czystsze mamy w nich powietrze. A miechy potrafią miotać tymi pasami, kiedy zaczyna się wietrzenie.

Przyglądała się temu, co robił, zwracając uwagę na każdy szczegół. Fascynowała ją technologia stosowana przez tych ludzi: filtry, zapory, miechy… Seattle w dawnych czasach było prostą kupiecką osadą bogacącą się na złocie Alaski, a potem przemieniło się w ciągu zaledwie kilku dni w piekło wypełnione zabójczym gazem i hordami zombie. Mimo to część mieszkańców została za murem. Kolejni wciąż wracali. I adaptowali się do nowych warunków.

— Mogę jakoś pomóc?

— Wystarczy, że trzymasz lampę. Ja już kończę. — Pasy zasłony zostały połączone stalowym prętem, a całość zablokowana, gdy jego końce trafiły do specjalnych wyżłobień w futrynie. — To powinno załatwić sprawę. Możemy już iść. Chcesz nieść lampę? Proszę bardzo. Idziemy prosto, potem na rozwidleniu skręcimy w prawo, jeśli laska.

Briar ruszyła korytarzem, którego pokryte mchem i porostami ściany odbijały echem dźwięk spadających nieustannie kropel wody. Czasami skądś z góry dobiegał łoskot albo klekot, lecz Briar się nie przejmowała, widząc, że Swakhammer kompletnie to ignoruje.

— Co miałeś na myśli, mówiąc, że udajemy się do… mojego ojca? — zapytała, oglądając się przez ramię. W migotliwym świetle lampy twarz człowieka w pancerzu wyglądała na znacznie szczuplejszą niż w rzeczywistości.

— Idziemy do baru U Maynarda. To stara knajpa przy placu. Dzisiaj nie wyróżnia się niczym, jest równie martwa jak każde inne miejsce za murem, niemniej w piwnicach wciąż mieszkają ludzie i nadal prowadzą interes. Pomyślałem, że od niej powinniśmy zacząć, bo przydałyby ci się nowe filtry, a kto wie, czy i nie lepsza maska. Poza tym jeśli twój syn opowiadał napotkanym ludziom, że jest wnukiem Maynarda, ktoś mógł go tam właśnie zaprowadzić.

— Tak uważasz? Naprawdę? Obawiam się, że on naprawdę robi wszystko, by dotrzeć do domu Leviego.

Korytarz się rozwidlał, tym razem na trzy.

— Idziemy środkowym — poinformował ją Swakhammer. — Pytanie tylko, czy chłopak wie, gdzie się ten dom znajduje.

— Chyba nie wie, ale mogę się mylić. Jeśli natomiast mam rację, nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, od czego rozpocząłby poszukiwania.

— Od baru U Maynarda — zapewnił ją mężczyzna w pancerzu. — To nie tylko miejsce najbezpieczniejsze, ale i najbardziej uczęszczane.

— A jeśli go tam nie będzie? — zapytała Briar pod nosem, na wpół do siebie, starając się jednocześnie, by ręka, w której trzymała lampę, nie zadrżała zbyt mocno.

Nie odpowiedział od razu. Najpierw podszedł i ostrożnie odebrał jej lampę. Uniósł ją wyżej, jakby czegoś wypatrywał w mroku.

— Tu jesteś — mruknął i Briar także dostrzegła wymalowaną na ścianie nazwę ulicy i strzałkę skierowaną w górę. — Wybacz. Przez chwilę wydawało mi się, że zabłądziliśmy. Nie chadzam tą trasą zbyt często. Zazwyczaj trzymam się bliżej placu.

— Aha.

— A co do twojego syna: jeśli nie będzie go w barze… to go nie będzie. Można jednak popytać, czy ktoś go nie widział albo o nim nie słyszał. Jeśli się okaże, że nie, rozpowiesz o nim obecnym, co może się okazać bardzo pomocne. Jak się bywalcy baru dowiedzą, że bliski krewniak naszego dawcy praw zaginął gdzieś i błąka się po mieście, poruszą niebo, Zgubę i ziemię, aby go odszukać. Zrobią to, żeby móc potem opowiadać, że widzieli go na własne oczy.

— Nie mówisz tego wszystkiego tylko po to, żebym poczuła się lepiej?

— Niby dlaczego miałbym to robić?

Gdzieś nad ich głowami upadło coś tak ciężkiego, że wszystkie rury podskoczyły na leżach.

— Co to było? — zapytała Briar. Przysunęła się bliżej Swakhammera, ostatkiem sił zwalczając potrzebę wydobycia broni.

— Zgnilasy?… Nasi chłopcy?… Minnericht testujący nowe zabawki?… Trudno powiedzieć.

— Minnericht — powtórzyła. Już po raz trzeci słyszała to nazwisko. — Czy to ten człowiek, który stworzył twoją… Stokrotkę?

— Ten sam.

— Zatem to jakiś naukowiec? Wynalazca?

— Ktoś w tym rodzaju.

— Co to miało znaczyć? — Briar zmarszczyła brwi.

— To człowiek, który ma całą masę zabaweczek i bez przerwy wymyśla nowe. Większość z nich jest niebezpieczna jak szlag, ale stworzył też parę przezabawnych rzeczy. Czasami robi takie mechaniczne cudeńka. To dziwak, bywa, że robi się bardzo nieprzyjazny. Zapytaj, jeśli chcesz.

— O co mam zapytać? — Spoglądała prosto przed siebie, w niknący stopniowo w mroku zawilgły tunel.

— O to, co podejrzewasz. Nie jesteś pierwszą osobą, która zauważyła podobieństwo Minnerichta do twojego zaginionego męża.

— Mojego byłego męża — podkreśliła różnicę. — Wcale o nim nie myślałam — skłamała.

— W takim razie jesteś durna jak but. W tym mieście nie ma chyba człowieka, który by się nad tym nie zastanawiał.

— Nie rozumiem, do czego zmierzasz — zaprotestowała, aczkolwiek miała niemal absolutną pewność, że jest wręcz przeciwnie. — Seattle może nie było wielkim miastem, ale wystarczająco dużym, by mieszkało w nim więcej naukowców. Zresztą ten cały Minnericht mógł tutaj przybyć już po katastrofie.

— Równie dobrze może być starym poczciwym Levim, który zmienił styl ubierania i przybrał nowe nazwisko.

— Nie zrobiłby tego — zaprzeczyła tak szybko, że od razu wiedziała, iż musiało to wyglądać podejrzanie. — Mój mąż nie żyje. Nie wiem, kim jest ten wasz Minnericht, ale to z pewnością nie Levi, tego akurat jestem pewna.

— Tędy. — Swakhammer wskazał jej jeszcze ciemniejszy korytarz zakończony drabiną. Po niej mogli się dostać do wyłożonego cegłami kanału. — Chcesz iść pierwsza czy za mną?

— Pójdę za tobą.

— Nie ma sprawy. — Chwycił drucianą rączkę lampy w zęby i zszedł po stopniach, o mało nie przypalając sobie koszuli.

— Skąd wiesz? — zapytał, gdy dotarł na sam dół.

— Skąd co wiem?

— Skąd wiesz, że Minnericht to nie Leviticus? Powiedziałaś to z ogromną pewnością w głosie, pani… przepraszam, wdowo Blue.

— Jeśli nazwiesz mnie tak jeszcze raz, zastrzelę cię — obiecała, stawiając stopę na pierwszym szczeblu, by zejść za nim.

— Postaram się zapamiętać. Niemniej odpowiedz na moje pytanie: skąd wiesz, że to nie jedna i ta sama osoba? Z tego co mi wiadomo, nikt nigdy nie odnalazł ciała pana Blue. A jeśli je znaleziono, to nikomu tego nie zgłoszono.

Zeskoczyła z ostatniego szczebla i stanęła przed nim. Mimo iż rozprostowała całkowicie plecy, sięgała mu ledwie do ramienia.

— Nikt nie znalazł jego ciała, gdyż zginął tutaj, w mieście, w tym samym czasie co wielu innych ludzi, a potem nikomu nie chciało się tutaj wracać i szukać. Może jego ciałem zajęły się zgnilasy albo rozłożyło się spokojnie w jakimś ustronnym miejscu i rozpadło na proch. Jedno tylko mogę ci powiedzieć: mój były mąż jest martwy, na pewno nie mieszka sobie za murem, w miejscu, na które spadło tyle nieszczęść za jego sprawą. Nie rozumiem, jak można wpaść na coś tak bezsensownego.

— Naprawdę? Nie potrafisz? — Uśmiechnął się znacząco i pokręcił głową. — Tak, to naprawdę trudno zrozumieć… Szalony naukowiec konstruuje dziwaczną machinę, która obraca w perzynę całe miasto, a potem, ledwie opadł kurz po katastrofie, w tymże mieście pojawia się inny szalony naukowiec, który zaczyna konstruować kolejne dziwactwa.

— Przecież ktoś z was musiał widzieć Minnerichta na własne oczy? Wszyscy wiedzieli, jak wyglądał Levi.

— To prawda, wielu znało pana Blue, ale nikt nigdy wcześniej nie widział tu Minnerichta. Facet chodzi w masce na twarzy, gapiąc się zawsze w ziemię. Mieli tu taką pannicę, która zaglądała do niego, zwała się Evelyn jakaś tam. Zabawiał się z nią do momentu, kiedy naćpała się za bardzo i wyszła pospacerować w oparach Zguby. Po tym wyczynie zaczęła się przemieniać. — Spojrzał Briar prosto w oczy i dodał: — To było kilka lat temu, zanim nauczyliśmy się, jak bezpiecznie oddychać. Metodą prób i błędów, zwłaszcza błędów. Ale to miejsce dla prawdziwych twardzieli, więc nikt nie narzekał. Evie nie była taka twarda jak inni. Zachorowała i zaczęła się zmieniać w nieumarłą, więc nasz doktor, dobra dusza, strzelił jej w łeb.

— Ależ to… — Briar nie potrafiła znaleźć właściwego określenia.

— To najprostsze i najpraktyczniejsze rozwiązanie problemu. Mamy wystarczająco dużo zgnilasów buszujących po ulicach. Nie potrzebowaliśmy kolejnego. Chodzi o to — wrócił do sedna — że zanim Evelyn zeszła, zdążyła opowiedzieć ludziom, że widziała jego twarz. Ma ją ponoć strasznie poranioną, jakby uległ poparzeniu czy coś w tym rodzaju. Twierdziła, że niemal nigdy nie zdejmuje maski przeciwgazowej, nawet kiedy są w podziemiach, gdzie można normalnie oddychać.

— No proszę. To po prostu jakiś nieszczęśnik, który ukrywa oszpeconą twarz. Dlaczego od razu zakładacie najgorsze rozwiązanie?

— W takiej sytuacji żadne założenie nie może być dobre. Facet jest szalony, podobnie jak twój mąż. I ma talent do tworzenia i naprawiania mechanizmów. — Przez moment wydawało jej się, ze Swakhammer powie coś zupełnie innego. — Nie twierdzę, że to na pewno Levi. Choć muszę też przyznać, że zdaniem wielu z nas może nim być.

— Daj spokój — prychnęła Briar. — Gdybyście naprawdę uważali, że to Blue, już dawno wywleklibyście go na ulicę i nakarmili nim zgnilasów.

— Uważaj tu — ostrzegł ją i podniósł lampę wyżej, by oświetlić nierówności podłoża. — My też nie wpadliśmy na to od razu. Z początku wydawał nam się tylko kolejnym przybyszem. Potem niepewność stopniowo narastała. Trwało to dobrych kilka lat. Aż któregoś dnia ktoś podzielił się podejrzeniami z kolegą podczas prywatnej rozmowy i pogłoska zaczęła się rozprzestrzeniać. Nic nie mogło jej powstrzymać.

— Ja to zrobię.

— Może zrobisz, a może nie. Jeśli lubisz problemy, spróbuj. Chętnie to zobaczę. Przez ostatnie kilka lat stary doktorek robił nam więcej problemów, niż był wart, jeśli nie liczyć tych użytecznych zabaweczek. — Poklepał lufę Stokrotki, kręcąc głową. — Odwalił kawał dobrej roboty, ale przy okazji uczynił też wiele złego. Nie za bardzo nadaje się na przywódcę.

— Zdaje się, że powiedziałeś przedtem, że nie macie tutaj żadnych przywódców.

— Nic takiego nie mówiłem — zagrzmiał. — Chodźmy. To już niedaleko, daję słowo. Słyszysz?

— Niby co? — Gdy zadawała to pytanie, do jej uszu dotarły stłumione dźwięki muzyki. Nie była zbyt głośna ani melodyjna, za to całkiem radosna.

— Zdaje się, że Varney znowu gra, a raczej usiłuje grać. Jeszcze nigdy nie zagrał niczego dobrze, ale trzeba mu przyznać, że ćwiczy, kiedy tylko może. U Maynarda stała kiedyś pianola, tylko że walec już dawno przerdzewiał. Chłopcy w niej pogmerali, dzięki czemu dzisiaj można jej używać jak zwykłego pianina. Od postawienia muru nikt jej jednak nie stroił, czego efekty już powinnaś słyszeć.

— Dziwi mnie, że robicie tu tyle hałasu. Wydawało mi się, że w tym mieście ludzie wolą zachowywać kompletną ciszę. Zgnilasy mają podobno niezły słuch.

— Na pewno nie słyszą nas za dobrze, gdy siedzimy pod ziemią. Głos się niesie korytarzami, ale warstwa gleby tłumi go niemal zupełnie. — Wskazał głową sklepienie tunelu. — A jeśli nawet cokolwiek do nich dociera, to i tak nie mają jak się dostać do nas. I bar U Maynarda, i sporą część placu potężnie umocniono, mało które miejsce może się z nim równać pod tym względem. To najbezpieczniejsza część miasta za murem. Tyle mogę powiedzieć.

Ta uwaga przypomniała jej znowu o Ezekielu. Zmówiła szybką modlitwę w myślach, zwracając się do każdego, kto mógł ją usłyszeć, prosząc, aby jej dziecko znalazło drogę do tej fortecy za murem.

— Jeśli będziemy mieli odrobinę szczęścia, znajdziemy tam mojego syna — dodała.

— Jeśli będziemy mieli odrobinę szczęścia, zgadza się. Czy to rezolutny szczeniak?

— Tak. O Boże, tak. Nawet za bardzo jak na mój gust.

Muzyka zrobiła się głośniejsza, dobiegała zza okrągłych drzwi, które zabezpieczono z obu stron. Swakhammer podniósł skórzaną zasłonę i zaczął szukać pod nią skobla.

Briar w tym czasie przyglądała się znakowi na drzwiach: zygzakowatej poziomej linii, która coś jej przypominała.

— Co to za znak?

— Nie poznajesz?

— Nie. Zygzakowata linia… Czy ona coś oznacza?

Wyciągnął rękę w jej kierunku. Zareagowała na ten gest nerwowo, o mały włos odskoczyłaby z krzykiem. Na szczęście zdołała się w porę opanować, a moment później zrozumiała, że sięgał do sprzączki u pasa. Podważył ją jednym palcem, żeby mogła się jej lepiej przyjrzeć.

— To inicjały twojego ojca. Oznacza się nimi bezpieczne miejsca, gdzie może przyjść każdy, kto przestrzega warunków jego pokoju.

— Więc to tak — mruknęła. — Ale ze mnie idiotka.

— Nie przejmuj się. Zdolności manualne, takie jak pisanie, nigdy nie były mocną stronę Willarda. Cofnij się teraz z łaski swojej. Te drzwi są zabezpieczone z obu stron, tak na wszelki wypadek.

— Ujął za uchwyt i zaparł się z całych sił, by otworzyć drzwi.

— Na jaki wypadek?

— Na przykład zawalenia się sklepienia albo awarii miechów, albo rozszczelnienia zabezpieczeń na wyższym poziomie, co doprowadziłoby do skażenia. O takich przypadkach mówię. Tutaj wszystko jest możliwe.

Uwierzyła mu i przekroczyła szeroki próg.

Загрузка...