Rozdział 16

Swakhammer oświetlił latarnią stos pogruchotanych skrzyń, które ktoś porzucił w tym miejscu, ustawiając je byle jak na miękkim podłożu. Jedyna droga prowadziła akurat przez nie.

— Idę pierwszy — oznajmił. — Znajdujemy się na tyle daleko od pubu, że nie powinniśmy trafić na główny rój. Te stwory są bezmyślne. Będą próbowały przebić się przez podłogę, dopóki nie pozdzierają sobie rąk, a im głośniej będą hałasowały, tym więcej ich się tam zleci.

— Odwracając uwagę od nas — mruknęła Briar.

— Miejmy nadzieję. Jeśli rozejrzymy się tutaj, zyskamy pewność.

Postawił masywną nogę na najniższej ze skrzyń, która zagłębiła się w miękkim podłożu na parę cali. Gdy przestała grzęznąć w mule, dostawił drugą nogę i wspiął się ostrożnie na szczyt pryzmy. Wzmocnione metalowe skoble przesunęły się z głośnym zgrzytem, który ludziom zamkniętym w ciasnym tunelu wydał się głośniejszy niż wystrzał armatni.

Wszyscy momentalnie zamarli i ucichli.

— Słyszysz coś? — zapytała Lucy.

— Nie, ale pozwól, że się rozejrzę — wyszeptał Swakhammer.

Briar zrobiła krok do przodu i wyciągnęła but z gęstej mazi zalegającej na dnie tunelu, lecz zmuszono ją zaraz, by zanurzyła go ponownie w mocno cuchnącej brei. Nie było tu miejsca, gdzie człowiek mógłby choć na chwilę zapomnieć o wilgoci i zapachu mokrej ziemi.

— Czego szukacie? Kolejnych zgnilasów?

— Mhm — mruknął, podważając ramieniem zapadnię i rozprostowując nieco kolana. — We wschodnim tunelu roiło się od nich. Przekradliśmy się pod nimi, ale nie wiem, czy udało nam się odejść na wystarczającą odległość, by znaleźć się za rojem. A teraz zamknijcie jadaczki na moment — rozkazał.

Skrzynie pod jego stopami zatrzeszczały przeraźliwie, zapadając się w muł z głośnym chlupotem. Zdawać się mogło, że sterta zaraz się zawali. Nic takiego jednak się nie stało, tak że Swakhammer zdołał się wyprostować we względnej ciszy i bezszelestnie podnieść klapę.

— I co tam? — zapytał Hank zbyt głośno.

Lucy go uciszyła, lecz spoglądała na nogi Swakhammera, nie kryjąc, że sama ciekawa jest odpowiedzi.

— Chyba czysto — odparł mechaniczny głos. Nie brzmiał zbyt pewnie, ale zgromadzeni na dole nie słyszeli w tle szeleszczenia, drapania i jęków, więc przyjmowali tę ciszę za dobry znak. Swakhammer opuścił klapę i jak najbardziej zniżając przekształcony przez urządzenia głos, wyjaśnił: — Jesteśmy w piwnicach apteki przy Drugiej Alei, dokładnie pod podziemnym składzikiem Pete’a. Z tego co mi wiadomo, to pomieszczenie nie ma bezpośredniego połączenia z barem U Maynarda. Lucy, ty wiesz, jak się stąd dostać do Skarbców?

— Jedną przecznicę w dół i jedną na prawo.

— Świetnie. A teraz słuchajcie, zwłaszcza Briar: pomiędzy tym miejscem a Skarbcami nie ma żadnych zapadni, więc jak przyjdzie co do czego, trzymajcie się jak najbliżej razem i pędźcie przed siebie co sił w nogach.

— Zapadni?

— Tak nazywamy miejsca, przez które można zejść do zabezpieczonych kryjówek, czyli potocznie mówiąc, zapaść się pod ziemię. Wiesz, o czym mówię. Po wyjściu na powierzchnię musimy na niej pozostać, póki nie dotrzemy w pobliże Skarbców. To najbliższe i najbezpieczniejsze miejsce w tej okolicy, jeśli nie liczyć baru. A tam nie możemy wrócić przez najbliższe dwa dni, jeśli nie dłużej.

— A niech to szlag! — jęknęła Lucy. — Dopiero co doprowadziłam salę do porządku po ostatnim wjeździe.

— Nie przejmuj się. Pomożemy ci. Ale teraz musimy zwiewać i przeczekać najgorsze. W zaciszu spróbujemy rozgryźć, jakim cudem zdołały odkryć nas tak szybko.

— Nie — zaprotestowała Briar. — Nie zamierzam kryć się pod ziemią tak długo. Muszę odnaleźć syna.

Lucy położyła ciężką metalową dłoń na jej ramieniu.

— Kochanie, Skarbce są bliżej twojego domu niż jakakolwiek inna kryjówka. Właśnie tam powinien dotrzeć twój syn, jeśli naprawdę chce znaleźć Kościotrzepa. Posłuchaj mnie uważnie: dostaniemy się tam i być może trafimy na kogoś, kto go widział. Rozpytamy i puścimy wiadomość między ludzi, ale musisz się trzymać z nami, jeśli chcesz pożyć wystarczająco długo, by go odnaleźć.

Briar chciała zaprotestować, niemniej po przemyśleniu zmilczała. Skinęła głową Swakhammerowi, jakby mówiła mu, że zgadza się na tę propozycję. Chyba tak to zrozumiał, ponownie bowiem otworzył klapę i zniknął w otworze prowadzącym na wyższy poziom.

Jeden po drugim uciekinierzy z baru wspinali się na niestabilny stos skrzyń i krzeseł, aby się przedostać do dawnych podziemi znanej apteki.

Płomyk w latarni Swakhammera zamrugał, mało brakowało, a zgasłby zupełnie. Na szczęście Frank i Willard zdążyli znaleźć kilka świec, dzięki którym znów mieli pewniejsze źródło światła. Przełamali je na pół, by w przestronnym pomieszczeniu zrobiło się jeszcze jaśniej, lecz Lucy ostrzegła ich, by uważali, gdzie je stawiają.

— Trzymajcie je wysoko, panowie. W tych skrzyniach jest sporo starej amunicji przysypanej trocinami. Wystarczy jedna iskra, żeby to wszystko wyleciało w powietrze, więc naprawdę uważajcie. Czy wszyscy są już na górze? — zapytała na koniec.

— Tak — odparł Hank. On szedł ostatni i zamknął za sobą klapę.

— Wszyscy mają sprawne maski?

Stojący wokół niej kolejno kiwali głowami. Dociągnęli paski, pozapinali luźne sprzączki, ustawili wizjery na wysokości oczu. Briar wygrzebała z sakwy kapelusz i nałożyła go na głowę. Sztucer przewiesiła przez ramię. W kieszeniach płaszcza znalazła rękawice. Podziękowała w myślach Bogu, że się nie zgubiły. Nie chciała mieć nawet skrawka odsłoniętej skóry, gdy znowu znajdzie się na zewnątrz.

Kiedy Swakhammer wspinał się cichutko po schodach, by otworzyć kolejne drzwi, właśnie naciągała rękawice na pokryte szlamem palce. Mężczyzna w pancerzu odsunął rygiel, trzymając przy piersi odbezpieczony rewolwer. Drzwi odchyliły się na kilka cali, na tyle, by mógł wyjrzeć przez szparę. Spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo. Uznał, że droga jest wolna, i dał znak czekającym na dole uciekinierom.

— Szybko. Zachowujcie kompletną ciszę i trzymajcie nisko głowy. Okna nie są tutaj dokładnie pozasłaniane. Uważny zgnilas może nas wypatrzyć. Nie pozwólcie na to. — Przeszedł przez całą aptekę i wrócił do pomieszczenia na zapleczu, aby wyprowadzić pozostałych. — Chodźcie. Szybciej. Tak, przyjaciele, idźcie, będę pilnował tyłów. Wyjdziemy tymi bocznymi drzwiami. Widzicie je? Są za ladą. Starajcie się nie wychylać zza kontuaru i pogaście wszystkie świece. Wiem, żeśmy je dopiero co zapalili, ale nie mam pojęcia, czy okna na górze są właściwie zasłonięte, więc nie powinniśmy ryzykować. Jeśli nas zauważą, nie zdążymy uciec. Schowajcie je dobrze w kieszeniach, jeszcze nam się przydadzą. Gotowi?

— Tak — odpowiedział mu chórek ściszonych głosów, zduszonych filtrami maski i ściśniętymi z nerwów krtaniami.

— No to idziemy — rozkazał Swakhammer.

Lucy wyszła pierwsza. Mężczyzna w pancerzu zajął pozycję na samym końcu niedługiej linii, pilnując z rewolwerem w dłoni i Stokrotką na plecach, by zgnilasy nie zaszły ich od tyłu.

Briar się skuliła, szła wolno w kucki, ze zgarbionymi plecami i na wpół ślepa z powodu nieprzeniknionych ciemności, brnąc przez zakurzony sklep z wielkimi, choć bardzo brudnymi oknami.

W głównym pomieszczeniu apteki także nie było zbyt jasno. Swakhammer zostawił lampę w piwnicy, teraz mieli do dyspozycji tylko jedną świecę z bardzo krótkim knotem. Lucy trzymała ją tuż przy piersi, więc niewiele mogli zobaczyć. Niemniej nawet przy tak małej ilości światła Briar widziała po drodze blaty, na które woda skapywała przez dziury w powale mocno podniszczonego budynku. Deski na podłodze i framugi okien były zbutwiałe od wilgoci i wszechobecnej żrącej Zguby.

— Lucy, jesteś już przy drzwiach? — zapytał Swakhammer zupełnie głośno, jakby nie zniżył tym razem głosu.

Skinęła głową i położyła mechaniczną dłoń na masywnej belce, która blokowała przejście od wewnątrz. Przyłożyła ucho do skrzydła i nasłuchiwała przez chwilę.

— Kompletna cisza — wyszeptała.

— Dobrze. Odsuńcie się. Idę przodem.

Chwiejnym krokiem przedostał się na czoło kolumny. Lucy cofnęła się pod ladę, by mógł otworzyć drzwi. Obejrzał się na pozostałych i oznajmił:

— Teraz najgorsze przed nami. — Głową wskazał na rękojeść Stokrotki sterczącą mu nad ramieniem. — Ale zróbmy co w naszej mocy, aby wszystko skończyło się bezboleśnie. To tylko dwie przecznice.

— Dwie przecznice — powtórzyła za nim Briar.

Przełknęła głośno ślinę i po raz kolejny pomyślała, że mimo wszystko czyni postępy w poszukiwaniach. Podchodzi coraz bliżej. Dociera do dzielnicy, w której może się znajdować jej syn, zatem jest to krok w dobrym kierunku.

Swakhammer odebrał świecę od Lucy i otworzył powoli drzwi. Przyczajeni za nim ludzie cofnęli się o pół kroku, żeby miał więcej miejsca.

Na zewnątrz panowały egipskie ciemności.

Briar mogła to wywnioskować wcześniej, zważywszy na niezmącony mrok wewnątrz apteki, aczkolwiek łudziła się, że to po części wina brudu zalegającego na nie do końca zabitych oknach. Nie zdawała sobie bowiem sprawy, jak długo tu już tkwi.

— Jest noc — mruknęła z podziwem w głosie.

Lucy wyciągnęła mechaniczną rękę i ścisnęła jej ramię.

— Trzeba czasu, by do tego przywyknąć — wyszeptała. — Siedząc pod ziemią, trudno powiedzieć, jaka jest akurat pora dnia, a teraz, w zimie, dni są takie krótkie. W każdym razie wciąż mamy sobotę. Idziemy prosto przed siebie, a potem pod górkę. W Skarbcach może być ktoś, kto coś wie o twoim synu. Tylko najpierw musimy się tam dostać. Na wszystko więc przyjdzie pora.

— Na wszystko przyjdzie pora — zgodziła się Briar.

Swakhammer zgasił ostatnią świecę, zaciskając palce okryte grubą skórą na jej knocie. Gdy otwierał drzwi szerzej, by przecisnąć się na zewnątrz, Briar wstrzymała oddech, jakby się obawiała, że z mroku za moment wynurzą się nieumarli i wymordują ich co do jednego.

Nic takiego się nie zdarzyło. Swakhammer wypuścił wszystkich na zewnątrz i zamknął drzwi, upewniwszy się, że będzie temu towarzyszył tylko leciutki trzask. Potem odwrócił się i wyszeptał ledwie słyszalnie:

— Trzymajcie się blisko siebie. Możecie się wziąć za ręce, jeśli potraficie. Idziemy przecznicę na północ, potem skręcamy na zachód i pokonujemy podobną odległość. Briar ze swoim powtarzalnym sztucerem będzie naszą strażą tylną. Tylko nie strzelaj przy byle okazji. Im mniej hałasu, tym lepiej dla nas.

Kiwając głową, Briar otarła skrajem ronda kapelusza o fasadę budynku. Z ciemności, która ją kryła, nie nadszedł żaden protest, i to wystarczyło Swakhammerowi za odpowiedź. Cofnęła się na koniec kolumny i zdjęła spencera z ramienia. Trzymała go teraz w dłoniach, gotowa natychmiast strzelać.

Starała się ogarniać wzrokiem sytuację z przodu i z tyłu — przed nią szedł zasypiający na stojąco Hank. Wystarczyła chwila nieuwagi, by opuścił swoje miejsce w szeregu. Briar musiała go popchnąć we właściwym kierunku, żeby nie zbłądził.

Wlókł się jednak niemiłosiernie wolno, a ona nie mogła sobie pozwolić na odłączenie od grupy. Nie miała pojęcia, dokąd idą, a raczej nie pamiętała zbyt dobrze topografii tej okolicy, zwłaszcza że teraz, nocą, wokół panowały egipskie ciemności, tak gęste, że z trudem dostrzegała plecy osób idących przed nią. Po gwiaździstym niebie i żółtych rurach służących do zasysania powietrza nie było nawet śladu. Grube szkła starej maski ograniczały jej pole widzenia do tego stopnia, że nawet aby dojrzeć odcinającą się od mglistej mrocznej przestrzeni poszarpaną linię szczytów uszkodzonych ścian, musiała się ogromnie skupić.

Niestety nie mogła poświęcić zbyt wiele czasu na przyglądanie się okolicy. Hank zataczał się coraz mocniej, co rusz uderzając ramieniem w ścianę. Chwyciła go za rękę i podparła lufą sztucera, żeby łatwiej się utrzymał w pionie. Co za pieprzona pijana menda, zganiła go w myślach, nie odezwała się jednak słowem. Musiała mocno się zapierać, by utrzymać go na nogach.

— Co z tobą, człowieku? — zapytała w końcu, popychając go do przodu i używając własnego ciała w charakterze podpory.

Mruknął coś w odpowiedzi, lecz nie zrozumiała nic ponad to, że ma w sobie zbyt wiele żółtego piwska, które ciągle mąciło mu w głowie. Chciała mu pomóc, ale było to dość trudne w tak gęstym mroku, gdy niewiele widziała, a on wymykał się jej i szorował ramieniem po ścianie.

— Ciszej tam z tyłu! — rozkazał Swakhammer. Jego przekształcony mechanicznie głos zabrzmiał jak syk.

— Staram się go utrzymać… — zaczęła Briar i zaraz zamilkła.

— Hank — wyszeptała. — Weź się w garść, człowieku. Musisz iść sam. Ja cię nie uniosę.

Jęknął głośniej i chwycił ją za rękę.

Nie protestowała, myśląc, że chce się na niej wesprzeć, by ruszyć dalej. Popchnęła go nawet w kierunku kolumny skulonych postaci. Niemniej ten jęk wydał jej się jakiś znajomy, kołatał po głowie, jakby znaczył coś więcej, niż przypuszczała z początku.

Hank zatoczył się po raz kolejny i znów musiała go chwycić i wesprzeć własnym ramieniem. Potknął się jednak o własną nogę i padł jak długi na chodnik, pociągając Briar za sobą.

Zacisnęła dłoń na jego ręce, on zrobił to samo.

— Zaczekajcie! — zawołała za znikającymi w mroku postaciami najciszej, jak tylko zdołała.

Szelesty dobiegające z tamtego kierunku ucichły natychmiast, co świadczyło o tym, że została usłyszana.

— Co się dzieje? — zapytała z mroku Lucy. — Gdzie jesteś?

— Za wami. Z Hankiem. Coś z nim jest nie tak — szeptała z maską w jego włosach. Twarz miał wtuloną w jej obojczyk.

Jednoręka barmanka zaklęła.

— Hank, ty zapijaczony dziadu. Jeśli zabiją nas przez ciebie, przysięgam, że uduszę cię osobiście. — Jej szept stawał się głośniejszy z każdym słowem. Mówiąc, wracała po swoich śladach. Blada poświata zagubionego, odbitego od resztek jakiegoś okna blasku księżyca zamigotała na odsłoniętej mechanicznej ręce Lucy, zdradzając jej pozycję.

Briar dostrzegła ją kątem oka, całą uwagę skupiała bowiem na uprzęży maski oplatającej głowę wiszącego na niej mężczyzny.

— Moment — szepnęła w stronę Lucy.

— Tak, kochanie — odparła tamta. — Jestem już blisko.

— Nie to chciałam powiedzieć. Zaczekaj… zostań tam, gdzie jesteś.

Wyczuła je, gdy przesunęła dłonią po jego włosach: luźne zapięcia, które powinny trzymać maskę Hanka na twarzy.

Rzęził. Odepchnęła go od siebie. Gdy dotknęła jego klatki piersiowej, jej drgania nie przypominały ruchu, jaki towarzyszy oddychaniu. Hank coraz mocniej zaciskał dłonie na jej przegubie, potem przedramieniu i w końcu na talii, starając się zbliżyć.

Nie pozwoliła na to. Odepchnęła go od siebie kolbą sztucera.

Lucy w tym czasie zbliżyła się do nich, przyklękła przy nim i spróbowała go podnieść.

— Nie mów mi tylko, stary draniu, że schlałeś się do tego stopnia, by adorować naszego gościa.

Briar chwyciła ją za mechaniczną dłoń, zanim spoczęła na jego ramieniu.

— Zostaw — poprosiła. Wstała, pociągając Lucy za sobą. — Nie dotykaj go, Lucy. Miał za luźną maskę. Nawdychał się Zguby.

— O Jezu…

— Co tam się dzieje? — zapytał Swakhammer.

— Idźcie — odpowiedziała mu Lucy. — Zaraz was dogonimy.

— Dajże spokój — zirytował się mężczyzna w pancerzu. Cichy chrzęst świadczył, że i on wraca.

— Zaraz was dogonimy — powtórzyła. — Zabierz resztę pod ziemię — dokończyła w pośpiechu, widząc, że Hank wstaje.

Briar także widziała unoszącą się coraz wyżej zwalistą sylwetkę.

— To zbyt szybko — mruknęła do siebie, a może do Lucy.

— Nie mógł się zmienić tak szybko. Na to trzeba kilku dni. — Kiedyś tak było, teraz jest inaczej.

Nie potrafiły się ruszyć, dopóki Hank stał nieruchomo.

— Co teraz zrobimy? — wyszeptała Briar.

— Musimy go załatwić. Wybacz — powiedziała Lucy. Briar miała nadzieję, że kierowała te słowa do dopiero co przemienionego zgnilasa, który wyciągał w ich kierunku kościste łapska.

Jednym ruchem ręki poderwała sztucer. Nie widziała w mroku sylwetki stwora, który jeszcze przed chwilą był Hankiem, ale gdy z ciemności dobiegł kolejny jęk, wypaliła.

Trafiła. Pocisk odrzucił go w tył i powalił na chodnik. Nie wiedziała jednak, czy go zabiła. Nie dbała jednak o to, podobnie zresztą jak Lucy.

Jednoręka barmanka pociągnęła ją za sobą, byle dalej od tego miejsca. Po kilku krokach zderzyły się ze ścianą, wzdłuż której sunęli wszyscy po opuszczeniu apteki, i przywarły do niej. Ich przyspieszone głośne oddech zdradzały tę prowizoryczną kryjówkę.

Uciekinierzy ruszyli w stronę niedalekiej już przecznicy. Swakhammer robił, co mógł, by w ich szeregach nie wybuchła panika. Gdy znaleźli się blisko skrzyżowania, mężczyzna w pancerzu zebrał ich wokół siebie pod ścianą i powiedział na tyle głośno, by idące na końcu Lucy i Briar także go usłyszały:

— Na rogu skręcamy w prawo.

— Wiem — odparła barmanka. Już nie szeptała, w jej głosie słychać było frustrację i strach.

— Ciszej! — syknął Swakhammer, też o wiele głośniej niż trzeba.

— Teraz szeptanie i tak nie ma sensu. Już nas usłyszeli — burknęła Lucy, holując za sobą Briar. W mechanicznej dłoni wciąż trzymała rozgrzaną lufę sztucera. — Ruszaj, wielki draniu. Ja i Briar będziemy pilnowały tyłów.

— Lucy…

— Uciekaj, człowieku ze stali. Jeśli przestaniesz się ze mną kłócić, będziemy mogły zrobić to samo — ofuknęła go.

Kolejne jęki dobiegały ze wszystkich stron pogrążonego w mroku miasta. Nieumarli informowali się wzajemnie, zaalarmowani hukiem wystrzału, gnani niepojętym głodem i pragnieniem zakosztowania świeżego mięsa. Zbierali się, nie zważając na otaczające ich ciemności.

Lucy spojrzała na sztucer Briar, a potem pociągnęła ją za róg, zza którego dobiegał klekot zbroi Swakhammera zagłuszający kroki pozostałych uciekinierów. Byli już dość daleko, niemniej jednoręka barmanka poruszała się z taką pewnością, jakby doskonale wiedziała, co robi, więc Briar poddała się jej woli i pędziła tuż za nią.

To miały być tylko dwie przecznice, tak mówili ci ludzie, ale nie raczyli wspomnieć, że będą to najdłuższe kwartały, jakie zbudowano w tym wszechświecie. A zgnilasy już poczuły ich zapach, złapały trop, jakkolwiek wyszukiwały swoje ofiary.

Briar wyszarpnęła lufę sztucera ze sztucznej dłoni.

— Nie trzymaj mnie za broń — poprosiła. — Mogę jej potrzebować.

— Chwyć się w takim razie za wiązanie fartucha. Nie możemy się rozdzielić.

Briar wsunęła palce za lniane wstęgi, poprawiła dłoń, by mieć lepszy chwyt.

— Mam — powiedziała. — Ruszaj. Jak daleko jeszcze?

Lucy nie odpowiedziała, tylko puściła się biegiem w mrok.

Róg. Briar wyczuła go, gdy walnęła ramieniem w ścianę i odbiła się od niej, podążając śladem barmanki. Lucy pociągnęła ją w prawo, bliżej muru, i pognała w nowym kierunku. Głuchy tupot nóg pozostałych uciekinierów był teraz o wiele wyraźniejszy.

— Oddalają się — wysapała Briar. — A my?

— Tak jakby — odparła Lucy i w tym momencie wpadła na nadchodzących z przeciwka zgnilasów.

Briar krzyknęła. Barmanka machnęła niesamowitą mechaniczną ręką jak bronią, niczym maczugą waląc nią w łeb każdą bestię, jaka się znalazła na jej drodze. Zanim Briar ustawiła się w dogodnej pozycji do strzału, pierwszy zgnilas został zmiażdżony o ścianę, mózg trysnął mu oczodołami. Strzelała praktycznie w ciemno, nie mając pojęcia, czy trafia w cokolwiek.

— Uważaj! — wrzasnęła Lucy.

Nie ostrzegała jednak swej towarzyszki przed zostaniem w tyle. Moment wcześniej wystrzelona przez matkę Ezekiela kula świsnęła jej tuż koło ucha.

— Wybacz! — odkrzyknęła Briar, przeładowując szybko i pakując kolejny nabój w największą ciżbę nieumarłych. Puściła fartuch barmanki i była teraz zdana wyłącznie na siebie, Lucy wszakże nie miała zamiaru jej zostawiać.

Briar nacisnęła spust po raz kolejny, modląc się, by w magazynku były jeszcze naboje, nie zdążyła jednak wystrzelić. Lucy chwyciła ją w pasie i przeniosła nad ciałami dwóch zabitych zgnilasów, ale Briar poczuła, że coś łapie ją za rękę. Poczuła taki sam paniczny strach jak wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszała charakterystyczny charkot wydobywający się z krtani ożywionego ciała.

— Złapali mnie! — wrzasnęła.

— Nie złapali! — zapewniła Lucy, puszczając ją i sięgając grubym jak armatnia lufa ramieniem ku pokrytej złuszczoną skórą pustej już czaszce. Kości chrupnęły pod naciskiem stalowych palców, a Briar nagle zdała sobie sprawę, że nieumarły pochwycił ją zębami.

— Lucy! — jęknęła. — Lucy… on mnie chyba ugryzł!

— Później się temu przyjrzymy — wysapała barmanka. — Chwyć się fartucha, mała. Będę jeszcze potrzebowała tej ręki. Drugiej niestety nie mam.

Briar zrobiła, co jej kazała, i znów pobiegła za Lucy. Bardziej na wyczucie, bo nic właściwie nie widziała przed sobą. Barmanka używała mechanicznej ręki niczym tarana, roztrącając kolejnych zgnilasów jak machina napędzana silnikiem parowym.

Ulice miasta były mroczniejsze niż powierzchnia oceanu o północy, Briar drżała więc z obawy, że lada moment potkną się o jakąś przeszkodę i padną jak długie. Biegły bez przeszkód, póki z oddali nie dobiegło wołanie:

— Hej, moje panie! Tutaj!

— Odpalaj Stokrotkę — rozkazała Lucy. — Odpalaj, bo nas załatwią!

— Dopiero się rozgrzewa!

— Pieprzony złom! — prychnęła barmanka. — Jak ja nie cierpię tego durnego ustrojstwa. Nigdy nie działa, kiedy… — Zgnilas wychynął z mroku, wyciągając łapska w kierunku jej piersi. Zdzieliła go w skroń. Padł bezwładnie na chodnik. — …go najbardziej potrzebujemy — dokończyła.

Były już tak blisko celu, że mężczyzna w pancerzu usłyszał nawet tak cicho wypowiedziane słowa.

— Działa bez zarzutu — odparł. — Odpalę ją za kilka sekund. Szanowne panie zatkają uszy!

Briar nie była pewna, czy może wykonać jego polecenie, ale gdy dotarło do niej ostrzegawcze buczenie, przypadła do barmanki, zakrywając lewą dłonią ucho, a prawą przytykając do głowy Lucy, która mając tylko jedną rękę, nie była w stanie osłonić się przed działaniem bomby sonicznej. Sama wtuliła odsłonięte ucho w pierś towarzyszki niedoli.

Razem padły na ziemię, wtulając się w płyty chodnika, gdy nad nimi przetaczała się fala uderzeniowa. Wysuwające się w ich kierunku kościste łapy opadły, a kiedy największe natężenie dźwięku minęło, pozostawiając tylko dzwonienie w uszach, Swakhammer zaczął odliczać mechanicznie brzmiącym głosem.

Briar i Lucy stanęły chwiejnie na nogach. Obie były zdezorientowane, ale Lucy pozbierała się pierwsza.

— To chyba tam — powiedziała.

Rozległ się głośny trzask, potem huk i w pobliżu rozbłysło oślepiające czerwonawo-białe światło, które wydobyło z mroku panoramę ruin otaczających szeroką ulicę.

— Nie musimy ukrywać się już w mroku ani zachowywać ciszy — stwierdził Swakhammer, podchodząc do nich z zapaloną flarą w dłoni. — Nic wam się nie stało?

— Chyba nie — odparła Lucy mimo wcześniejszej skargi Briar.

Swakhammer chwycił je za ręce i pociągnął za sobą. Szły chwiejnym krokiem, potykając się co rusz o nieumarłych leżących tam, gdzie powaliła ich fala dźwiękowa.

— To były… — Briar wdepnęła w coś miękkiego, ale zaraz uwolniła stopę — …najdłuższe dwie przecznice… — poślizgnęła się na czymś wilgotnym i lepkim — …w moim życiu.

— Co takiego?

— Nieważne.

— Uwaga na schody.

— Jakie znowu schody? — zdziwiła się Briar.

— Te. Uważaj. Schodzimy na dół.

Zobaczyła je, lecz tylko dlatego, że znalazły się pod jej stopami. Spod ziemi, z dołu schodów osłoniętych stosami worków wypełnionych czymś ciężkim i miękkim, może piaskiem, buchało jasne żółtawe światło. Briar szła, wykorzystując worki jako poręcz. Za to Lucy trzymała się środka schodów. Już na pierwszy rzut oka widać było, że z jej ręką jest coś nie tak. Nawet w półmroku i pomimo gorączkowych ruchów Briar dostrzegła, że coś po niej ścieka. Słyszała też dziwny klekot, jakby mechaniczne części się obluzowały.

Sama czuła silne pulsowanie w dłoni. Drżała też na samą myśl o zdjęciu rękawicy. Nie chciała tego oglądać, ale musiała sprawdzić, co jej zrobił ten nieumarły, i to naprawdę szybko. Jeśli żywy trup przegryzł się przez grubą skórę, nie zostało jej wiele czasu.

Potknęła się o coś na skrzypiących schodach i o mało nie spadła do sporego pomieszczenia na samym dole. Było w nim tak jasno, że po dłuższym pobycie w absolutnych ciemnościach na ulicy nie widziała nic prócz rozpalonego w kącie ognia, od którego bił nieznośny żar.

— Straciliśmy Hanka — powiedziała Lucy.

Swakhammer nie pytał o szczegóły. Sięgnął ręką do dźwigni zamontowanej obok podwójnych drzwi przypominających nieco te, które montowano w schronach przeciwburzowych. Masywne skrzydła zaczęły się zamykać, najpierw powoli, potem opadły z hukiem na swoje miejsce. Całą futrynę obklejono pasami nawoskowanego materiału, który zapewniał szczelność. Gdy Swakhammer się upewnił, że wszystko jest w porządku, podniósł z ziemi grubą kłodę i wsunął ją w klamry, blokując wejście od środka.

— Pozostali dotarli do celu? — zapytał.

— Mam nadzieję — odparła Lucy.

Briar zmrużyła oczy, powoli odzyskiwała wzrok. Tak, wszyscy pozostali bywalcy baru znajdowali się w tym pomieszczeniu, co razem z ludźmi będącymi tu wcześniej dawało piętnaście osób. Obok paleniska siedziało kilku szepczących pomiędzy sobą Chińczyków. Wszyscy mieli ręce złożone na piersiach.

W pierwszej chwili Briar zamarła ze strachu, sądząc, że wróciła w to samo miejsce, z którego uciekła tuż po wylądowaniu w mieście. Gdyby tak było, miałaby do czynienia z tymi samymi ludźmi, którym groziła wtedy sztucerem. Chwilę to trwało, ale w końcu dotarło do niej, że to raczej niemożliwe. Znajdowali się teraz zbyt daleko od dawnego targowiska i kotłowni, do której się dostała brudną żółtą rurą.

Węglowy pył uniósł się z podłogi, gdy miechy obok paleniska zaczęły pompować czyste powietrze z innej rury, by wprowadzić je do podziemi, wydając charakterystyczne odgłosy ni to wdychania, ni dmuchania.

Z początku Briar nie widziała miechów ani rury, lecz wiedziała, że się nie myli. To pomieszczenie przypominało kotłownię, do której wpadła, aczkolwiek miechy i paleniska wydawały się mniejsze, a mechanizmy obsługujące skomplikowaną maszynerię wyglądały zupełnie inaczej. Powiedziałaby nawet, że dziwnie znajomo.

Swakhammer zauważył, że przygląda się palenisku, i natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem.

— Druga połowa tej lokomotywy na nic by nam się tu nie zdała. Ktoś ją porzucił, potem zalała ją woda. Ściągnęliśmy ją tutaj i teraz służy nam za palenisko pod kotłem sprężającym parę. Nie ma w podziemiach bardziej wydajnego systemu.

Skinęła głową.

— Genialne — przyznała.

— Mnie tego nie mów. — Lucy przysiadła na blacie ciężkiego stołu ustawionego tuż obok drzwiczek paleniska. W bijącym od niego blasku przyglądała się ręce, której nie mogła już wystarczająco kontrolować. Mechanizm zadrgał i oparł się o wierzch jej uda, gdy usiłowała obejrzeć uszkodzoną część. Cieniutki strumyczek oleju trysnął z pęknięcia, zalewając jej bluzkę.

— A niech to… — syknęła.

Varney, który nie odezwał się słowem, odkąd uciekli z baru, przysiadł się do niej. Ujął mechaniczną rękę i obrócił ją, przyglądając się mechanizmom pod różnym kątem.

— Rozwaliłaś ją doszczętnie. Musi ci teraz nieźle ciążyć. I jak widzę, zgubiłaś gdzieś kuszę.

— Wiem — burknęła.

— Ale spokojna głowa, da się naprawić. Tu ją nadgryźli — pokazał. — I tutaj. Chyba zerwali też jedno z cięgieł. Naprawimy ją i będzie jak nowa.

— Tyle że nie dzisiaj — powiedziała, rozwierając dłoń, która natychmiast zwinęła się w pięć wbrew jej woli. — To musi poczekać. — Spojrzała na najbliższego z Azjatów i odezwała się do niego po chińsku.

Skinął głową i kucnąwszy, zniknął w jednym z niskich tuneli. Wrócił chwilę później z pasem w ręku. Lucy odebrała go i natychmiast przekazała Varneyowi.

— Przywiąż mi ją mocno, kochany. Wolałabym nie poranić nikogo tej nocy. To znaczy nieumyślnie.

Gdy owijał ją pasem, by mechaniczna ręka przylegała cały czas do jej ciała, Lucy skinęła głową do Briar.

— Już czas, dziecino. Lepiej wcześniej niż później.

Swakhammer zdjął maskę i włożył ją sobie pod pachę.

— O czym ty mówisz? — zapytał.

— Hank ją ugryzł. On albo któryś inny zgnilas. W prawą dłoń. Musi zdjąć rękawicę, żebyśmy obejrzeli ranę.

— Nie wiem, czy to był Hank, ale raczej nie przebił się przez rękawicę. Na pewno zabolało, chociaż nie wiem…

— Zdejmuj ją! — rozkazał Swakhammer. — Natychmiast. Jeśli zęby przebiły skórę, każda minuta pogorszy sprawę. — Podszedł do niej i wyciągnął rękę, sięgając po jej dłoń. Wyszarpnęła ją i przytuliła do piersi.

— Nie — poprosiła. — Nie rób tego. Sama ją zdejmę i sprawdzę.

— Dobrze, ale będę nalegał, żebyś mi pokazała ranę. — Jego twarz nie wyrażała gniewu ani złości, lecz nie zostawiał jej też wyboru. Pochylił się nad nią, rozkładając ręce, jakby kłaniał się przed przepuszczeniem jej w drzwiach. Otwartą dłonią wskazywał palenisko starej lokomotywy. Tam było najgoręcej, ale i najjaśniej.

— Dobrze — zgodziła się Briar. Podeszła tak blisko, jak tylko pozwalał nieznośny żar, potem przykucnęła obok pokrytego sadzą stopnia i zdjęła kapelusz, a potem maskę. W końcu, pomagając sobie zębami, rozpięła mocowanie na nadgarstku i ściągnęła grubą rękawicę.

Spojrzała na wierzch dłoni i dostrzegła kolisty rząd sinych krwiaków tuż poniżej najmniejszego palca. Przyjrzała im się dokładnie, zbliżywszy rękę do oczu i obracając ją powoli.

— I co? — zapytał Swakhammer, chwytając ją i pociągając w górę, żeby sprawdzić na własne oczy.

— Chyba jest w porządku — odparła. Nie wyrywała się. Spoglądała na niego, ponieważ chciała usłyszeć opinię kogoś, kto zna się na tym lepiej, nawet jeśli mocno się tego obawiała.

Wszyscy wstrzymali oddech — z wyjątkiem miechów. Wzdychały głośno, rytmicznie, a żółta rura pomiędzy nimi drgała przy każdej zmianie kierunku przepływu powietrza.

— Chyba rzeczywiście nic się nie stało — oświadczył Swakhammer po dłuższej chwili. — Miałaś sporo szczęścia. I cholernie dobre rękawice. — Wypuścił w końcu powietrze wstrzymywane w potężnej klatce piersiowej i cofnął ręce.

— Tak, to doskonałe rękawice — przyznała. Tak mocno jej ulżyło, że nie potrafiła znaleźć innych słów. Przytuliła obolałą dłoń do piersi i opadła na stopień, aby dać odpocząć podkurczonym nogom.

Willard dołączył do Varneya, obaj siedzieli teraz obok Lucy.

— Szkoda Hanka — rzucił jakby od niechcenia. — Dlaczego go straciliśmy?

Nie zadał tego pytania łamiącym się głosem, nie było w nim wielkiego żalu, lecz nie zabrzmiało zbyt wesoło.

— Przez maskę — wyjaśniła Lucy. — Nie leżała za dobrze. Paski były poluzowane i nawdychał się za dużo Zguby.

— To musiało się stać — mruknął Willard.

— Cały czas mu to groziło. Ale był zbyt pijany, by się tym przejmować, no i się doigrał… Will, pomóż mi z maską, przyjacielu — zmieniła temat Lucy. Obróciła głowę i spróbowała instynktownie poruszyć dłonią, która tylko zadrżała na jej mostku. — Pomóż mi ją zdjąć.

— Oczywiście — odparł. Sięgnął na tył jej głowy, rozpiął paski i zdjął maskę z twarzy. Potem zajął się swoją. Wkrótce wszyscy mogli oddychać swobodnie.

Chińczycy wrócili w pobliże paleniska, skąd spokojnie obserwowali przybyłych wyjątkowo ciemnymi oczyma. Czekali, by pozwolono im wrócić do pracy. Swakhammer zrozumiał pierwszy, że zaczynają się niecierpliwić. Musiał wyczytać to w gestach, ich twarze bowiem nadal pozostawały niewzruszone.

— Powinniśmy przejść dalej — powiedział. — Te miechy muszą popracować co najmniej dwie godziny, żeby oczyścić powietrze w podziemiach po wydarzeniach tej nocy.

Pochylił głowę, nie sposób jednak było stwierdzić, czy to tylko zdawkowe skinienie czy pełen szacunku ukłon, i rzucił kilka słów w ich języku. Wypowiadał je wolno i trochę niezdarnie, jakby parzyły go w usta, ale z reakcji Chińczyków Briar wywnioskowała, że dziękował za udzielenie schronienia bądź przepraszał za przeszkodzenie w pracy.

Szczupłolicy, odziani tylko w fartuchy Chińczycy docenili jego wysiłki. Uśmiechając się szeroko, kiwali mocno głowami, nie kryjąc zadowolenia, że obcy wreszcie wyniosą się z ich miejsca pracy.

Varney i Willard szli po obu stronach Lucy. Swakhammer prowadził grupę, mając u swego boku Briar. Reszta — Frank, Ed, Allen, David, Squiddy, Joe, Mackie i Tim — wlekli się z tyłu. Szli w zbitej grupce, milcząc. Tylko Frank i Ed wspominali na głos Hanka.

— Gówno to wszystko warte, powiadam ci — narzekał Frank.

— Gdzie tu sprawiedliwość? Powinniśmy pójść pod wejście na dworzec i ściągnąć Minnerichtowi stado zgnilasów pod frontowe drzwi.

— Można by się tam dostać przez chińską dzielnicę — wtórował mu Ed. — Założę się, że by nas przepuścili. Na pewno by to zrobili, gdybyśmy im powiedzieli, po co tam idziemy.

— Ciekawe, czy ci lotnicy, którzy dokują przy forcie albo na wieży, nie zechcieliby zrobić małego zamieszania, gdyby ich o to poprosić? — rzucił Frank.

— Dajcie spokój — poprosiła ich idąca przodem Lucy. — Nie wciągajcie innych w te swoje pijackie plany. Nikt się nie wybiera w pobliże stacji. Nikt nie będzie kusił losu, zgnilasów i doktorka. Nie potrzebujemy kolejnych problemów.

Sądząc po głosie, następnym narzekającym był Mackie.

— Ile jeszcze musimy się nacierpieć, zanim powiemy dość? — rzucił.

— Nieco więcej niż dzisiaj — zapewniła go Lucy, ale na tym skończyła reprymendę.

Mackie musiał mieć ostatnie słowo.

— Ciekaw jestem, co by pomyślał, gdyby zgnilasy zagryzły mu paru przyjaciół w jego własnym salonie. — Dodałby coś jeszcze, lecz barmanka się zatrzymała i tak długo patrzyła mu w oczy, aż zamilkł.

Korytarz o okrągłych ścianach poprzedzielany śluzami, których drzwi zamykały się z cichym sykiem, prowadził w dół, skręcając jednocześnie lekko w lewo.

— Czy to były Skarbce? — zapytała Briar.

— Niezupełnie — odparł Swakhammer. — Prawdę powiedziawszy, jest tu tylko jeden skarbiec, ale nazwa w liczbie mnogiej zakorzeniła się w naszym języku i tak już zostało. W tych korytarzach zazwyczaj nocują mieszkańcy najbliższych okolic. Powiedzmy, że to taka kamienica, tylko leżąca pod ziemią. Niewielu jednak tutaj mieszka. Zdecydowana większość wybrała domy na obrzeżach ogrodzonego terenu, na przykład takie jak te stare rezydencje na Denny Hills. Tylko one mają wystarczająco obszerne głębokie piwnice.

— To ma sens — przyznała.

— Tak, niemniej życie z dala od utartych ścieżek ma też swoje minusy. Za każdym razem gdy ci czegoś zabraknie, musisz przebyć bardzo długą i niebezpieczną drogę. Wiesz dobrze, o czym mówię. Musieliśmy pokonać tylko dwie przecznice, a mimo to straciliśmy człowieka. Pomyśl, co się może wydarzyć, kiedy masz do przejścia osiem albo dziewięć razy tyle. A ci ludzie często to robią.

— Dlaczego?

— Tam się o wiele lepiej mieszka. Wiesz, o czym mówię? — Pochylił się, by otworzyć obite metalem drzwi z niewielkim zabezpieczonym okienkiem. — Może nie jest tam najczyściej i nie do końca wygodnie, za to o wiele bezpieczniej.

— Myślałam, że tak właśnie miało być w barze U Maynarda.

Swakhammer machnął lekceważąco ręką.

— Tutaj mamy tych drani — stwierdził. Zakładała, że chodzi mu o Chińczyków. — Oni mają sytuację pod kontrolą. Wiedzą, co trzeba robić, jak zaczynają się kłopoty. Tak czy inaczej, oto twój pokój, pani Wilkes.

Wyciągnęła szyję, by zajrzeć do środka, i zobaczyła to, co jej obiecywał: dość czyste i całkiem przyzwoicie urządzone pomieszczenie z dwoma miejscami do spania, stołem i wanną. Były też trzy parujące rury biegnące wzdłuż ściany.

— Uważaj na nie — powiedział. — Dostarczają ciepło do pokoju, ale nie radzę ich dotykać, bo się poparzysz.

— Dzięki za ostrzeżenie.

— Briar, kochanie. — Lucy przepchnęła się na początek kolejki. — Nie chciałabym ci się narzucać, mam jednak spory problem z tą uszkodzoną ręką. Zazwyczaj nie potrzebuję niczyjej opieki, ale dzisiaj byłabym wdzięczna za poświęcenie mi odrobiny czasu.

— Oczywiście. My, dziewczyny, musimy się trzymać razem. — Kto jak kto, ale ona doskonale wiedziała, dlaczego kobieta może nie chcieć, by jej zastępcze ręce były męskie, nawet jeśli ich właściciel był dżentelmenem o najczystszych intencjach.

Wpuściła Lucy przodem, potem sama przysiadła na krawędzi łóżka. W tym czasie Swakhammer dodał kolejne dość użyteczne wyjaśnienia.

— Na końcu tunelu znajdziesz wygódki, to te pomieszczenia po lewej. Może nie wyglądają najlepiej i cuchnie w nich okropnie, ale tylko z nich można tutaj korzystać. Wodę trzymamy po przeciwnej stronie tunelu, w beczkach przy kotłowni obsługiwanej przez Chińczyków. Jeśli będziesz potrzebowała dodatkowych wyjaśnień, Lucy z pewnością pomoże.

— Świetnie — rzuciła Briar, a kiedy się oddalił, prowadząc za sobą rząd pozostałych mężczyzn jak kaczka swoje pisklaki, zamknęła od środka drzwi i zasiadła na drugim łóżku.

Lucy przechyliła się już tak mocno, że jej głowa spoczywała na poduszce.

— Tak naprawdę nie potrzebuję zbyt wiele pomocy — stwierdziła. — Po prostu nie chciałam spędzić reszty nocy w towarzystwie tych marudnych facetów. Oferowali mi pomoc, ale nie wiem, czy byłabym w stanie ją przyjąć.

Briar skinęła głową. Rozwiązała sznurówki, zdjęła buty, potem usiadła obok barmanki, by uwolnić i jej stopy.

— Dzięki, kochanie, ale wolę, żeby buty zostały tam, gdzie są. Łatwiej nie ściągać butów, niż próbować je wcisnąć następnego ranka. A jutro czeka mnie naprawa tego ustrojstwa. — Poruszyła ramieniem, próbując podnieść mechaniczną rękę.

— Jak sobie życzysz — odparła Briar. — Czy mam coś jeszcze dla ciebie zrobić?

Lucy się wyprostowała i przesunęła siedzeniem koc leżący na łóżku.

— Nie. Nic więcej mi nie potrzeba. A tak na marginesie, cieszę się, że nie straciłaś ręki. Człowiek bez niej nie jest już taki sam.

— Ja też się cieszę — odparła Briar. — Hank przemienił się tak szybko. Dlaczego teraz trwa to tak krótko?

Lucy przekręciła głowę tam i z powrotem, moszcząc się na poduszce.

— Nie wiem na pewno, dlaczego tak się dzieje, mam jednak pewne podejrzenia. Zguba za murem gęstnieje z upływem czasu. Jeśli kiedyś spojrzało się w górę nocą, człowiek widział gwiazdy. Dzisiaj to praktycznie niemożliwe. Możesz zobaczyć księżyc, ale tylko w pełni i kiedy mocno świeci. Samej Zguby także nie widać, choć wiesz dobrze, że ona tu jest, wiesz również, że zbiera się za murem. Wiesz, co się stanie — dodała, przesuwając się wyżej i opierając głowę na tyle wysoko, by wygodnie dalej rozmawiać — za jakiś czas.

— Nie. Nie rozumiem, o czym mówisz.

— Ten mur jest jak ścianki misy. A każda misa w końcu się napełni. Z tego co wiadomo, Zguba wydobywa się spod ziemi. A to oznacza, że jest jej tutaj coraz więcej. Gaz jest ciężki, więc trzyma się dna jak zupa. Któregoś dnia będzie go tu jednak za dużo. Przeleje się prosto na Przedmieścia. I kto wie, czy po pewnym czasie nie pochłonie reszty świata.

Briar wróciła na swoje łóżko i rozsznurowała gorset. Żebra ściskane przez tyle godzin zabolały, zapiekły nawet, jakby żal im było utraty tej podpory. Pomasowała się po brzuchu i rzuciła:

— Czarno widzisz to wszystko. Ile czasu twoim zdaniem zostało do wypełnienia przestrzeni po wewnętrznej stronie muru?

— Sama nie wiem. Może sto lat. Albo tysiąc. Nie sposób przewidzieć. My tutaj nauczyliśmy się z tym żyć. Nie jest łatwo, ale jak widzisz, dajemy jakoś radę. Któregoś dnia świat może potrzebować naszego doświadczenia w tej materii. Może przesadzam ze skalą kataklizmu, ale jeśli nawet do niego nie dojdzie, możesz być pewna jednego: Przedmieścia zostaną zalane, i to wcale w nie tak odległej przyszłości, a twoi ziomkowie dadzą wiele, żeby się dowiedzieć, jak przetrwać.

Загрузка...