Rozdział 12

Rudi pędził przed siebie sporymi susami, zawijając sztywną nogą z zaskakującą szybkością. Zeke ledwie za nim nadążał, dysząc przy tym okropnie. Z trudem wciągał powietrze przez filtry, które zaczynały się już zapychać. Walczył też z bólem, jaki sprawiało mu sztywne uszczelnienie maski ocierające skórę na policzkach przy każdym ruchu.

— Poczekaj — wyjęczał.

— Nie — odparł Chaos. — Nie ma czasu.

I pędził dalej. Zeke był niemal pewien, że usłyszał w jego głosie zupełnie nowy ton, coś jakby wściekłość albo smutek. Docierała też do niego kakofonia niezrozumiałych, ale podobnych do siebie okrzyków, nawoływań i płaczliwych odpowiedzi kolejnych ludzi.

Wiedział, że zostali odkryci, a raczej usiłował sobie wmówić, że znaleziono ofiarę niepotrzebnej brutalności Rudiego. On sam nie zrobił przecież nic złego. Tutaj panowały jednak zupełnie odmienne zasady niż na Przedmieściach. Czy ktoś jednak mógłby ich winić za zabicie kogoś w samoobronie, zwłaszcza podczas wojny?

Z drugiej wszakże strony wciąż miał przed oczyma obraz tego dziwnie wyglądającego cudzoziemca w grubych okularach, wykrwawiającego się ze zdziwioną miną. Zabitego zupełnie bez powodu.

Tunele w tej okolicy nie były już tak proste, a ciemności bardziej przytłaczające, niemniej chłopak pędził w ślad za swoim przewodnikiem, któremu przyglądał się z coraz większą podejrzliwością. Przyłapał się nawet na myśli, że chciałby, aby księżniczka, kimkolwiek jest, wróciła i dokończyła sprawę. Może mógłby jej zadać przy tej okazji kilka dodatkowych pytań? Może nie rzuciłaby w niego nożem? Liczył, że nie zginęła pod tym zawałem.

Miał nadzieję, że przeżyła.

Znowu ujrzał oczami wyobraźni zapadające się sklepienie tunelu, usłyszał potworny ryk towarzyszący waleniu się ścian na odcinku pomiędzy nimi a starą Indianką, i zaczął wątpić, czy miała jakiekolwiek szanse na przetrwanie. Pocieszał się jednak, że gdyby była głupia i niezdarna, nie zdołałaby dożyć tak podeszłego wieku. Poczuł dziwne ukłucie w sercu, gdy to pomyślał, spoglądając na plecy pochylonego, uciekającego niezdarnie mężczyzny w wojskowym płaszczu.

Rudi obejrzał się moment później, wołając:

— Idziesz czy nie?

— Idę, idę.

— No to nie oddalaj się nawet na krok ode mnie. Nie dam rady cię nieść, bo mi się znowu otworzyła rana. Nie mogę robić wszystkiego za nas dwóch.

— Dokąd idziemy? — zapytał Zeke i natychmiast pożałował, gdyż dźwięki wydobywające się spod maski zabrzmiały bardzo płaczliwie.

— Wracamy, tak jak przedtem. Najpierw musimy zejść niżej, żeby potem dostać się wyżej.

— Nadal zmierzamy w kierunku wzgórza? Prowadzisz mnie na Denny Hill?

— Przecież już ci mówiłem, że cię tam doprowadzę — wysapał Rudi. — W tym mieście nie ma prostej drogi łączącej te dwa punkty, i wybacz, że nie byłem tak niewidoczny, jak byś chciał. Wybacz mi, na rany Chrystusa. Nie miałem dzisiaj w planach nadziewania się na noże. Bywa, że plany ulegają zmianie, chłopcze. Trzeba czasami iść okrężną drogą. Tak jak teraz.

— Idziemy okrężną drogą?

— Tak, okrężną — odparł Rudi. Przystanął pod kolejnym świetlikiem, wskazując stos skrzyń pozwalających dosięgnąć drabiny. Nad jej szczytem w sklepieniu widać było okrągły właz. — Musimy się tam wspiąć, ale ostrzegam, to może nie być takie łatwe, na jakie wygląda.

— Się wie — mruknął Zeke, chociaż wcale nie miał pewności, czy wszystko jest jak trzeba. Miał coraz większe problemy z oddychaniem, szczerze mówiąc, wzrastały z każdym krokiem. Nie potrafił zaczerpnąć głębszego tchu, a Rudi nie pozwalał mu nawet na chwilę odpocząć.

— Pamiętasz, co ci mówiłem o zgnilasach?

— Pamiętam. — Chłopak skinął głową, mimo że Chaos był odwrócony do niego plecami i nie mógł tego widzieć.

— One są dwa razy gorsze od twoich najokropniejszych wyobrażeń — kontynuował Rudi. — Dlatego posłuchaj mnie teraz. — Odwrócił się i wymierzył palcem w twarz Zeke’a. — Poruszają się niezwykle szybko, o wiele szybciej, niż można by sądzić po ich wyglądzie. Potrafią biegać i kąsać. A jeśli chcesz przeżyć, trzeba będzie odciąć każdą część ciała, w którą cię ugryzą. Rozumiesz, co mówię?

— Niezupełnie — wyznał szczerze chłopak.

— W takim razie masz mniej więcej półtorej minuty na ogarnięcie tematu, bo musimy się wydostać na powierzchnię, zanim nasi rozwścieczeni skośnoocy przyjaciele dopadną nas i zabiją na miejscu. Zapamiętaj trzy zasady: trzymasz się blisko mnie, zachowujesz kompletną ciszę, a jeśli zostaniemy dostrzeżeni, wspinasz się jak małpa.

— Mam się wspinać?

— Dobrze słyszałeś. Masz się wspinać. Jeśli zgnilasy będą mocno zdesperowane, mogą nawet wleźć na drabinę, ale nie pójdzie im to zbyt łatwo i na pewno nie szybko. Dlatego jeśli będziesz mógł się wspiąć do jakiegoś okna albo na schody przeciwpożarowe, nie zastanawiaj się nawet przez chwilę. Właź jak najwyżej się da.

— A jeśli zostaniemy przy tym rozdzieleni? — Zeke poczuł, jak do żołądka zaczyna mu się wlewać strumień rozpalonej lawy.

— To zostaniemy rozdzieleni. Każdy będzie się ratował na własną rękę, chłopcze. Przykro mi to mówić, ale powinieneś wiedzieć. Jeśli mnie otoczą, nie wracaj po mnie. Jeśli ciebie zagonią w ślepy zaułek, ja na pewno nie przybędę z odsieczą. Życie tu jest ciężkie, a śmierć szybka.

— Pytałem, co będzie, jeśli nas po prostu zmuszą do rozdzielenia.

— Jeśli do tego dojdzie, zasada jest taka sama — burknął Rudi.

— Staraj się wejść jak najwyżej. Dostań się na dach budynku i pokaż mi się. Jeśli to będzie możliwe, przedostanę się do ciebie. I tu przypomnę ci o zasadzie numer jeden: nie oddalaj się za bardzo ode mnie. Nie zdołam cię ochronić, jeśli będziesz ganiał po ulicach jak lunatyk.

— Nie zamierzam tego robić — obruszył się Zeke.

— I dobrze — mruknął Rudi.

Głosy w korytarzu nadal przybierały na sile, pościg był chyba coraz bliżej. Zeke nasłuchując, wyłapywał już poszczególne głosy. Brzmiały bardzo gniewnie, jakby ci ludzie pragnęli natychmiastowej zemsty. Zeke czuł się paskudnie, nie tylko bowiem przyglądał się śmierci człowieka, ale też przyłożył do tego ręki, nawet jeśli jego jedyną winą było to, że stał tam jak słup, nie wiedząc, co robić. Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, tym podlej się czuł. Podobnie było z myśleniem o mieście nad ich głowami, po którym krążyły stada wygłodniałych nieumarłych. Oni także psuli mu samopoczucie.

Nie miał jednak innego wyjścia, tkwił w tym po uszy. Nie było dla niego drogi powrotu, przynajmniej z tego miejsca. Szczerze mówiąc, nie miał nawet pojęcia, gdzie się teraz znajdują, więc nie byłby w stanie opuścić miasta na własną rękę, gdyby nawet bardzo chciał.

Podążył więc za Rudim, gdy ten podważył z głośnym sapnięciem ciężki właz i wydostał się na ulicę, równie ponurą i mroczną jak tunele, które do tej pory przemierzali.

Zachowywał się dokładnie tak, jak mu kazano.

Trzymał się blisko przewodnika, zachowując ciszę. Nie było to zresztą zbyt trudne: cisza panująca na tych ulicach była tak kompletna, że łatwiej mu przychodziło utrzymywać ten stan niż naruszać. Od czasu do czasu słyszeli tylko szybki nerwowy trzepot skrzydeł, gdy któryś z wielkich czarnych ptaków przelatywał przez chmury zabójczego gazu wypełniającego przestrzeń otoczoną murem. Zeke zaczął się nawet zastanawiać, jakim cudem zdołały przeżyć, skoro tak często wdychały zabójczą przecież Zgubę.

Nie odważył się jednak zapytać.

Trzymał się jak najbliżej kulejącego mężczyzny, naśladując każdy jego ruch. Gdy Rudi przypadał do ściany i lustrował przestrzeń przed sobą, Zeke robił to samo. Gdy Rudi powstrzymywał oddech i nasłuchiwał, Zeke naśladował go, mimo iż brakowało mu tlenu i dusił się w masce. Unosił głowę i spoglądał w górę, dopóki przed oczami nie zaczynały mu latać gwiazdy. Wciągał powietrze po raz kolejny, dopiero gdy naprawdę musiał to zrobić.

Pole widzenia miał ograniczone do kilku jardów w każdym kierunku. Zguba była gęsta, barwa zawiesiny mieściła się gdzieś pomiędzy jasnym gównem a płatkami słonecznika. Nie przypominała konsystencją mgły, wyglądała raczej jak toksyczne opary. Kiedy człowiek w nie wchodził, czuł się, jakby miał głowę w nisko rozpiętej chmurze.

W miejscach gdzie ubranie nie zasłaniało ciała, czyli pomiędzy krańcem rękawic a mankietem rękawa i na karku nad kołnierzem, Zeke czuł nieustanne swędzenie. Z trudem powstrzymywał się od drapania, pamiętając o ostrzeżeniu Rudiego. Przewodnik zmierzył go wzrokiem, pokręcił głową i wyszeptał:

— Nie rób tego, jeśli podrażnisz skórę, będzie jeszcze gorzej.

Otaczające ich budynki wydawały się pozbawionymi granic zamazanymi prostopadłościanami. Ich okna i drzwi były albo wyłamane, albo zabite deskami na amen. Zeke zakładał, że te, które zabezpieczono na dolnych piętrach, służą żywym mieszkańcom za schronienie, więc gdyby znalazł w miarę bezpieczny sposób, by dostać się do wnętrza, mógłby znaleźć relatywnie bezpieczną przystań. Co innego myśleć o tym, co innego zrobić. Widział tu i ówdzie schody przeciwpożarowe, plątaninę żelaznych kratownic, które wyglądały krucho jak elementy domku dla lalek. Mógłby się po nich wspiąć, ale co dalej? Czy musiałby wybić okno, by wejść do środka?

Rudi mówił, że ludzie zostawiają lampy i świece tam, gdzie często przechodzą.

A Zeke myślał teraz o jednym: jak uciec od tego człowieka.

Zdziwił się, gdy zrozumiał, że to właśnie robił przed chwilą. Nie znał nikogo więcej w tym mieście. Widział tylko dwoje innych mieszkańców, w tym jednego zamordowanego przez Rudiego. Drugi, kobieta, usiłował zabić z kolei jego kulawego przewodnika. Jeśli więc ocenić sytuację bezstronnie, w tym mieście albo się zabijało, albo samemu ginęło. Szanse były jak jeden do jednego. Doszedłszy do tego wniosku, nie poczuł się jednak lepiej.

Idąc krok w krok za Rudim, raz jeszcze wspomniał Chińczyka. I znów zawartość żołądka zaczęła podchodzić mu do gardła.

Nie. Nie mógł na to pozwolić. Nie teraz, kiedy miał maskę na twarzy. A nie mógł jej zdjąć, bo to byłoby równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci. Musiał zapomnieć o tamtym widoku.

Pragnął uspokoić nerwy i dokonał tego.

Rudi znowu ruszył do przodu mocno pochylony, z opuszczonymi ramionami. Wysunął przed siebie laskę, w której — Zeke wiedział już teraz — miał tylko dwa naboje. A cóż znaczą dwa strzały, kiedy naprzeciw stoi horda krwiożerczych zgnilasów?

Ledwie o nich pomyślał, w pobliżu rozległ się cichy pomruk.

Rudi zamarł w pół kroku. Zeke uczynił to samo.

Mężczyzna odwrócił wolno głowę, spojrzał w lewo, najpierw w dół, potem w górę. Zdaje się, że szukał najlepszej drogi ucieczki.

— To zgnilasy? — zapytał bezdźwięcznie Zeke, ale Rudi nie mógł widzieć ruchu warg pod maską, więc nie odpowiedział.

Po pierwszym jęku usłyszeli inny, jakby ktoś odpowiedział na pytanie. Drugi dźwięk był bardziej urywany i wyższy, bełkotliwy, jak gdyby istocie go wydającej brakowało zębów. Po jęku usłyszeli odgłos kroków, powolnych i niepewnych. Dobiegały z tak bliska, że Zeke poczuł napad panicznego strachu.

W tym samym momencie Rudi odwrócił się do niego, pochylił tak mocno, że ich maski nieomal się zetknęły filtrami i wyszeptał jak najciszej:

— Idziemy tam. — Wskazał palcem pobliskie skrzyżowanie i ulicę biegnącą w prawo. — Kilka przecznic. Wysoka wieża o białych ścianach. Wejdź na pierwsze piętro. Możesz wybić okno, jeśli będziesz musiał. — Po tych słowach przymknął oczy na kilka sekund, a gdy je otworzył, dodał jeszcze: — Pędź, chłopcze, jeśli ci życie miłe.

Zeke nie był jednak pewien, czy zdoła się zmusić do jakiegokolwiek wysiłku, nawet jeśli od tego będzie zależało jego życie. Płuca bolały go przy każdym oddechu, jakby ktoś obwiązał mu żebra grubą liną, a gardło paliło żywym ogniem. Gdy spojrzał ku ulicy wskazanej przez Rudiego, zauważył, że biegnie w dół, czyli w kierunku przeciwnym, niż chciał iść.

Przez głowę przewijały mu się wszystkie zapamiętane wcześniej mapy miasta, jedna po drugiej, ale im więcej im się przyglądał w myślach, tym bardziej był pewien, że nie tędy droga. Pozostawało jednak pytanie, czy byłby w stanie pobiec teraz pod górę. I gdzie miałby znaleźć schronienie, jeśli nie w opisanej przez Rudiego wieży?

Panika powróciła, wypełniając całą przestrzeń pod maską, lecz to nie miało już żadnego znaczenia. Jęki, stęknięcia i szelest kroków nasilały się z każdą chwilą, był pewien, że jeszcze moment i te stworzenia znajdą się tuż obok.

Rudi ruszył pierwszy. Kulawy czy nie, potrafił biegać, tyle że robił przy tym sporo hałasu.

Gdy uderzył sztywną nogą o bruk, jęki natychmiast stały się bardziej intensywne, wyższe, przechodząc w pisk. W otaczających Zeke’a oparach zapanował gorączkowy ruch. Stado się zwoływało. Stado wyruszało na łowy.

Chłopak zaczerpnął głębiej tchu, starając się opanować skołatane nerwy. Obrócił się w stronę ulicy biegnącej w dół zbocza i rzucił ostatnie spojrzenie przez ramię. Nie zobaczył nic prócz wirujących oparów Zguby. Zebrał wszystkie siły i zaczął uciekać.

Bruk był spękany i nierówny. Może zniszczyło go trzęsienie ziemi, a może nadgryzł po prostu ząb czasu. Zeke się potknął, ale odzyskał równowagę, przy kolejnym zachwianiu musiał się podeprzeć rękoma, ocierając je przy okazji do krwi. Odbił się jednak od bruku jak piłka i mknął dalej.

Słyszał za sobą w gęstej mgle odgłosy pogoni. Nieumarli nadchodzili szeroką ławą.

Nie oglądał się. Skupił wzrok na podrygującej niezdarnie sylwetce Rudiego, który gnał naprzód, coraz szybciej zresztą ku ogromnemu zdziwieniu Ezekiela. Może starzec przywykł już do poruszania się w masce ograniczającej dopływ tlenu albo nie był aż tak poważnie ranny, jak się wydawało. Tak czy owak zbliżał się już do białej budowli, która nagle wychynęła z gęstej mgły w dole pogrążonej w mroku ulicy.

Opary rozbijały się o wieżę niczym fale przyboju, jakby była głazem wystającym z dna oceanu.

Zeke znalazł się przy niej kilka sekund po tym, jak dostrzegł białe ściany. I tu zaczęły się problemy. Za cholerę nie wiedział, jak ma się dostać na pierwsze piętro. Nie widział w pobliżu żadnych schodów przeciwpożarowych ani nawet drabiny. Po prawej miał ogromny portal z osadzonymi w nim masywnymi drzwiami z brązu, które zablokowano dodatkowo ciężkimi kłodami obwiązanymi łańcuchem.

Pchany pędem nie potrafił się zatrzymać, wylądował więc na białej ścianie, amortyzując uderzenie obiema rękami. Zasyczał z bólu, gdy otarte dłonie zetknęły się z zimnym kamieniem. Nie cofnął ich jednak, tylko zaczął obmacywać ścianę wokół okna zabitego deskami i płatami blachy, szukając jakiegoś oparcia dla rąk i nóg w bogato zdobionej framudze.

Rozglądał się wokół, lecz nigdzie nie widział swojego przewodnika.

— Rudi! — zapiszczał zbyt przerażony, by krzyknąć głośniej, ale i zbyt wystraszony, by milczeć.

— Tutaj! — Głos dobiegał spoza pola jego widzenia.

— Gdzie?

— Tutaj — usłyszał raz jeszcze, tym razem głośniej, ponieważ Rudi znajdował się tuż przy nim. — Przejdź nieco dalej. Ale pospiesz się, bo nadchodzą.

— Słyszę. Są…

— Wszędzie — syknął Rudi. — Dobrze, wyczuwasz to? — Chwycił dłoń Zeke’a i nakierował ją na występ mniej więcej na wysokości jego klatki piersiowej.

— Tak.

— Właź na górę, chłopcze.

Przerzucił laskę przez ramię i podciągnął się w górę. Zaimprowizowana drabina pozwoliła mu wspiąć się wyżej. Zeke dobrze ją widział teraz, gdy wiedział, gdzie szukać. Zrobiono ją z kawałków sklejki przytwierdzonych do kamiennej elewacji.

Miał jednak problem z dosięgnięciem wyższego szczebla. Był niższy od Rudiego i nie tak silny. I wyczerpany z powodu braku powietrza oraz smrodu gumy, który docierał do jego nozdrzy przy każdym wdechu.

Rudi sięgnął w dół i chwycił jego dłoń. Jednym szarpnięciem podciągnął go na tyle wysoko, by chłopak zdołał oprzeć stopy na pierwszym występie, i nakierował jego ręce na kolejne szczeble.

— Jak szybko umiesz się wspinać? — zapytał.

Zeke pokazał mu, wchodząc na piętro ze zwinnością jaszczurki. Skoro wiedział, gdzie wsuwać palce, mknął w górę, nie szukając po omacku prowizorycznych uchwytów. Nie myślał nawet o tym, że któryś może być obluzowany. Stawiał stopy na krawędzi kolejnych płyt, prostował nogi i wyciągał ręce w kierunku następnego szczebla. Rudi szedł za nim, ale nieco wolniej. Mimo że radził sobie zadziwiająco dobrze na równej przestrzeni, wspinanie się na pionową ścianę ze sztywną nogą stanowiło dla niego spory problem. Jęczał więc głośno przy każdym ruchu.

— Zaczekaj — wychrypiał, lecz Zeke nie rozumiał, dlaczego miałby to robić. Widział przed sobą okno z niewielkim balkonem, które wyglądało nader obiecująco.

— Tam idziemy? — zapytał.

— Gdzie? — Rudi zadarł głowę, o mało nie gubiąc kapelusza.

— Do tego okna? Tam…

— Tak, tam. Ruszaj, zaraz do ciebie dołączę.

Przy oknie Zeke zauważył uchwyt przypominający nieco te, które montowano w drzwiczkach piecyków, wydało mu się więc logiczne, że dzięki niemu zdoła je otworzyć. Pociągnął, ale framuga ani drgnęła. Pociągnął więc drugi raz, jeszcze mocniej, i udało mu się uchylić okno. Rama wysunęła się z taką łatwością, że mało brakowało, a chłopak straciłby równowagę i spadł z balkonu.

— Ostrożnie, przyjacielu — napomniał go Rudi. Właśnie dotarł na górę i oparł się rękoma o balustradę, dysząc ciężko. Odpoczywał w tej pozycji, dopóki Zeke nie otworzył do końca okna.

Ulica pod nimi pociemniała, jednakże nie z powodu zbliżającego się zmierzchu, tylko od kłębiących się ciał. Gęsty tłum nieumarłych falował niczym gotująca się zupa w kotle. Gdy Zeke spojrzał w dół, nie dostrzegł poszczególnych zgnilasów, tylko nieustannie poruszającą się szarą masę, z której tu i ówdzie wystawała rozcapierzona dłoń albo łysa głowa. Reszta ciał niknęła w szarawej zawiesinie.

— Nie zwracaj na nich uwagi — poradził mu Rudi. — Właź do środka, żebyśmy mogli zdjąć w końcu te cholerne maski. Nie wytrzymam nawet minuty dłużej.

Zeke w pełni popierał tę propozycję. Przeniósł nogę przez parapet i opuścił ją po drugiej stronie, wsuwając się do wnętrza budowli o białych ścianach. Druga noga poszła w ślad za pierwszą i już był w środku.

Rudi wtoczył się tuż za nim, po prostu przewalił się przez parapet i wylądował plecami na podłodze. Leżał tak przez kilka chwil, dysząc ciężej, niż pozwalała maska.

— Zamknij to cholerne okno, chłopcze — wycharczał w końcu.

— Wpuszczasz nam tu Zgubę.

— No tak. — Zeke opuścił okno. Z tej strony było to trudniejsze, zwłaszcza że wszystkie ruchome krawędzie obito materiałem, aby uszczelnić otwór. W końcu jednak udała mu się ta sztuka i okno przylgnęło do framugi z cichym plaśnięciem. — Czy mogę już zdjąć maskę? — zapytał natychmiast.

— Nie, jeszcze nie. Nie na tym piętrze, chyba że chcesz się zaraz pochorować. Zejdziemy na dół. Tam jest inne wejście do tuneli i tam też będziesz mógł się w końcu pozbyć maski.

— Wracamy do tuneli? Żeby się dostać nimi na wzgórze? — pytał Zeke, zdając sobie sprawę, że Rudi i tak go okłamie, ale nie dbał o to. Chciał mu jedynie przypomnieć o obietnicy, nawet jeśli jego przewodnik nie miał zamiaru jej dotrzymywać.

— Tak, tak, na wzgórze. Stąd możemy się tam dostać, ale niekoniecznie idąc górą. Ta cholerna wieża jest z dala od innych zabudowań, nie ma z nimi żadnych połączeń. A gdyby nawet były, musielibyśmy dalej chodzić w tych cholernych maskach.

Zeke przesunął palcami po uszczelnieniu maski i podrapał się po odsłoniętym kawałku skóry.

— Ja też wolałbym ją zdjąć.

— Zatem musimy zejść na dół. Jeśli znajdę te cholerne schody — powiedział Rudi, siadając i masując twarz w miejscach, których nie zakrywała maska.

— Jeśli znajdziesz schody?

— Dawno tutaj nie byłem — usprawiedliwił się Chaos, a potem wstał, podpierając się na lasce. Zakołysał się mocno, ale ustał.

Chłopak rozglądał się tymczasem po pokoju. Okna na tym piętrze nie były zabite, a powietrze wewnątrz wydawało się o wiele bardziej przejrzyste, niż na ulicach. Dziwaczne kształty zajmujące sporą część podłogi okazały się meblami, które ktoś osłonił dawno temu pokrowcami. Zeke pomacał najbliższą płachtę materiału i wyczuł pod palcami twardy podłokietnik krzesła. Obok stała sofa, przed nią stolik, a gdy podniósł głowę, dostrzegł nad sobą szkielet żyrandola — kiedyś niewątpliwie dzieła sztuki, dzisiaj zupełnie ogołocony z kryształów.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytał.

— To… — Rudi rozejrzał się ciekawie dookoła. — Pewnie czyjś gabinet. Tak, chyba jesteśmy w pomieszczeniu, które było kiedyś czyimś biurem. Sam nie wiem. W każdym razie znajdujesz się chłopcze, w słynnej Wieży Smitha.

— Dlaczego tak ją nazwano?

— Ponieważ wybudował ją facet nazwiskiem Smith — odparł zwięźle Chaos. — Wiesz, jak wygląda maszyna do pisania?

— Tak… jakby — mruknął Zeke.

— Rozumiem. A mówi ci coś nazwa Smith Corona?

— O tak — zapewnił go chłopak. — Wytwórnia broni.

— Nie, nie. To byli Smith i Wesson. Tę wieżę wybudował facet produkujący maszyny do pisania. Patrz pod nogi, chłopcze. Nie położono jeszcze części podłóg, a na schodach brakuje poręczy. Budowa jeszcze trwała, gdy wybuchła epidemia Zguby. W zasadzie wszystko trzyma się kupy, ale tu i ówdzie trzeba uważać.

— Czy ona jest wysoka?

— Wieża? O tak, jest wysoka. To najwyższy budynek w promieniu wielu mil, mimo że paru ostatnich pięter w końcu nie wybudowali.

— Chcę wejść na samą górę — oświadczył Zeke. — Chcę spojrzeć na miasto z tej wysokości. — Nie dodał jednak: „Żeby się zorientować, gdzie naprawdę jesteśmy, i sprawdzić, jak bardzo mnie okłamujesz”.

— Myślałem, że chcesz popatrzyć na wzgórze — mruknął Rudi, mrużąc oczy pod maską.

— Wzgórze też chętnie zobaczę. Czy wyższe piętra są jakoś zabezpieczone albo zamknięte?

— Większość na pewno — przyznał Rudi. — Tylko to jest dostępne, bośmy je sobie otworzyli, żeby mieć drogę do środka. Jeśli zejdziesz na dół albo pójdziesz do góry, możesz ściągnąć maskę, tylko pamiętaj, aby ją ponownie nałożyć, jak dotrzesz na najwyższe piętra. Statki powietrzne lubią cumować na szczycie tej budowli, a ich dok jest na otwartej przestrzeni. Ale żeby tam się dostać, musisz pokonać naprawdę dużo schodów, chłopcze. Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?

— A ty nie wejdziesz tam ze mną? — zapytał Zeke lekko wyzywającym tonem. Chciał przetestować swojego przewodnika i zmęczyć go jeszcze bardziej, namawiając do tej eskapady. Domyślił się już, że w pewnym momencie będzie musiał uciekać, a gdy do tego dojdzie, wolałby mieć większe szanse na umknięcie kulawemu mężczyźnie. A nade wszystko na zniknięcie mu z pola widzenia, zanim użyje tej piekielnej laski.

— Mogę iść tam z tobą — zapewnił go Rudi. — Idź na główny korytarz, tam na rogu powinna być lampa naftowa. — Rzucił mu pudełko zapałek. — Załatw nam trochę światła.

Zeke wykonał jego polecenie. Rudi moment później dołączył do niego.

— Widzisz tamtą zasłonę? — zapytał.

— Tę czarną?

— Tak. To zabezpieczenie. Zrobiono ją z jedwabiu pokrytego lepikiem. Na samym dole jest dźwignia, która ją blokuje. Wyciągnij ją, wtedy będziemy mogli przesunąć zasłonę. — Oparł się na lasce i obserwował Zeke’a wykonującego jego polecenia — A teraz skacz na drugą stronę — powiedział i natychmiast poszedł w ślady chłopaka.

Zeke zasunął drzwi i zablokował je dźwignią. Otoczyły ich kompletne ciemności rozjaśniane dającym czerwonawy blask migotliwym płomieniem lampy.

— Przejdźmy dalej i zdejmijmy w końcu te maski.

— A tutaj nie da się oddychać?

— Może i by się dało, ale nie chcę tego sprawdzać. Osobiście wolę mieć między sobą a Zgubą przynajmniej dwie zapory, zanim zdejmę maskę. — Rudi wziął od chłopaka lampę i powędrował z nią na koniec korytarza, gdzie przecisnął się przez zasłonę z pasów skóry. Po kilku sekundach po tej stronie znajdowała się już tylko jego dłoń trzymająca laskę. Przywołał Zeke’a, kiwając na niego palcem.

Za zasłoną było już jaśniej, aczkolwiek i tu światło wydawało się jakiś szare i mdłe.

Zanim chłopak się tam przecisnął, Rudi zdjął już maskę. Widząc swobodnie oddychającego człowieka, Zeke poczuł nieodpartą chęć, by natychmiast się pozbyć skórzanego kagańca. Zerwał maskę z twarzy i odetchnął najbardziej cuchnącym powietrzem, jakie kiedykolwiek wciągnął do płuc. Nie zraziło go to jednak, odór i metaliczny posmak był niczym w porównaniu z możliwością zaczerpnięcia oddechu pełną piersią.

— Mogę oddychać! To powietrze cuchnie gorzej od gówna, ale mogę oddychać!

— Tutaj nawet najczystsze powietrze cuchnie siarką i dymem — przyznał Rudi. — W dole nie jest takie złe, ale tutaj zastało się po prostu, bo nie ma którędy uciec. A w podziemiach nauczyliśmy się, jak zmuszać je do cyrkulacji.

Zeke przyjrzał się masce i zauważył, że jej filtry zmieniły kolor.

— Będę potrzebował nowych — stwierdził. — Wydawało mi się, że powinny wytrzymać co najmniej dziesięć godzin.

— Jak myślisz, synku, ile czasu spędziliśmy dzisiaj razem? Na pewno nie mniej. Powiedziałbym nawet, że dużo więcej. Ale nie panikuj. Filtrów ci u nas dostatek, po tym jak ten cholerny czarnuch obrabował pociąg z zapasami dla Konfederatów. A jeśli ci ich zabraknie, zawsze możesz się schronić w jednym z tuneli. W tej okolicy jest ich naprawdę wiele. Zapamiętaj jednak prostą zasadę: staraj się zawsze, aby od Zguby dzieliły cię co najmniej dwie zapory.

— Zapamiętam — obiecał mu Zeke, ponieważ ta akurat rada wydała mu się sensowna.

Nagle z odległego zakamarka niedokończonej wieży dotarł do nich głośny huk, jakby coś upadło. Jego echo cichło w miarę upływu czasu, aż zupełnie umilkło.

— Co to było? — zapytał chłopak.

— Zabij mnie, a nie wiem — odparł Rudi.

— Zdaje się, że ten dźwięk dochodził z wnętrza wieży.

— Owszem — przyznał były porucznik, podnosząc laskę, aby móc z niej natychmiast wystrzelić, gdyby zaszła taka potrzeba.

Do ich uszu dotarł kolejny identyczny huk, tym razem o wiele łatwiejszy do zidentyfikowania. Coś spadało po schodach, przy których stali.

— Nie podoba mi się to — mruknął Rudi. — Lepiej wracajmy na dół.

— Nie możemy — wyszeptał rozgorączkowany Zeke. — Ten dźwięk dochodzi z dołu. Powinniśmy iść w górę.

— Głupiś. Jak pójdziemy w górę, znajdziemy się w pułapce, kiedy tylko dotrzemy do końca tych schodów.

Na tym zakończyła się ich dyskusja, gdyż inny dźwięk, nie mniej głośny i złowieszczy, dobiegł z wyższych pięter wieży. Wyglądało na to, że zbliża się do nich — i to z niewiarygodną szybkością — jakaś świszcząca parą rozklekotana machina.

— A to co…?

Zeke nie dokończył pytania. W górze pojawił się ogromny statek powietrzny niosący pod sobą rozchybotaną gondolę i spore metalowe zbiorniki, którymi uderzył w szczyt wieży, odbił się od niej i rąbnął w sąsiednie budynki, po czym zawrócił, podchodząc do awaryjnego lądowania. Szyby w oknach zadrżały, a cały świat zachybotał jak podczas niedawnego trzęsienia ziemi.

Rudi natychmiast założył maskę, Zeke spóźnił się z tym o zaledwie sekundy, mimo że chciało mu się wyć na samą myśl, że znów będzie musiał oddychać przez filtry. Były porucznik pognał w kierunku schodów, chociaż podłoga uciekała mu spod stóp.

— Na dół! — wrzasnął i co rusz padając na rozkołysanych stopniach, gnał ku piętrom tonącym w kompletnych ciemnościach.

Zeke nie miał przy sobie lampy, nie wiedział też, skąd mógłby ją wziąć. Odgłosy wydawane przez uciekającego w popłochu Rudiego były równie głośne jak huk rozlegający się przy każdym zderzeniu sterowca ze szczytem wieży. Ale Zeke nie zląkł się, gdy stanął na podeście rozchybotanych, pogrążonych w ciemnościach schodów.

Nie pobiegł w dół, tylko zaczął się wspinać do góry.

Moment później zrobiło się jeszcze ciemniej, mrok runął na niego jak kaskada wody, zwał ziemi albo samo niebo.

Загрузка...