Rozdział 21

Gdy Squiddy zniknął im z oczu, Lucy odwróciła się do swojej towarzyszki.

— Gotowa? — zapytała.

— Oczywiście. Prowadź… — odparła Briar, obserwując nerwową szamotaninę jednorękiej barmanki. — Mam ci pomóc z maską?

— To chyba dobry pomysł.

Dopasowała miękką część twarzową, by ściśle przylegała do policzków Lucy, i pozapinała sprzączki za uszami. Zauważyła, że jej jednoręka przyjaciółka zmieniła lekką maskę, którą miała przy sobie w barze, na znacznie solidniejszy model.

— Nie przyszczypałam ci przypadkiem włosów?

— Nie, dziecino. Jest dobrze. Wielkie dzięki. — Uśmiechnęła się dla dodania sobie odwagi, wyprostowała plecy i dodała jeszcze:

— Czas ruszać. Pomożesz mi przy otwieraniu drzwi tu i tam. Droga jest na tyle szeroka, że niemal cały czas będziemy mogły iść obok siebie, więc lepiej trzymaj się blisko mnie.

— Jak daleko musimy iść?

— Nie dalej niż milę. Z tym że będziemy się wspinać po schodach i czołgać po różnych ciasnych korytarzach, więc można powiedzieć, że zmęczymy się jak po przejściu dwóch mil.

Lucy nie żartowała. Nie mogła też utrzymać lampy w uszkodzonej ręce, Briar zatem musiała ją wziąć od niej i oświetlać drogę. Przez plątaninę tuneli, zapór i kotar dotarły do pomieszczenia z rozklekotanymi schodami za uszczelnionymi drzwiami. Briar otworzyła je i ruszyła w górę, mając cały czas na oku idącą za nią Lucy. Mechaniczna ręka barmanki znów zaczęła przeciekać i nie nadawała się do niczego.

Briar spełniła prośbę Lucy i przywiązała jej rękę do ciała najsilniej, jak potrafiła. Od tej pory to ona szła przodem, gdy trafiały na jakieś zwężenie. Przedostając się z jednego budynku na dach następnego, zmierzały coraz dalej na południe, aż w końcu dotarły tak blisko muru, że po wyjściu na kolejny dach ujrzały nad sobą jego mroczny kształt przesłaniający sporą część nieba.

— Gdzie jesteśmy? — zapytała Briar.

Ten dach nie przypominał poprzednio mijanych miejsc. Dziury połatano w nim kawałkami sklejki i mocno już pordzewiałymi metalowymi słupkami. Nad głowami natomiast miały ciąg trapezów, na których powieszono wąskie kładki przesuwane pociągnięciami dźwigni.

— Ten budynek? Nie wiem. Zdaje się, że kiedyś był tutaj hotel. A teraz… cóż, to coś w rodzaju stacji kolejowej. Nie twierdzę bynajmniej, że mamy tu jakieś pociągi, bo nigdy nie było żadnego, ale…

— Ale to taki wasz rozjazd — podsumowała Briar.

Cofnęła się kilka kroków od zbitej z płyt wiórowych tablicy wielkości solidnego wozu i uniosła wyżej latarnię, by odczytać namalowane czerwoną farbą napisy. Była tam lista nazw i wskazujące kierunek strzałki.

— Widzisz? — rzuciła Lucy, wskazując na tę swoistą mapę. — Chcemy się dostać na King Street. Strzałka obok nazwy wskazuje, którą kładkę należy przyciągnąć.

— Czyli tę tu… po prawej.

— Nie, następną, widzisz? Tam jest dźwignia. Pociągnij ją z całych sił.

Briar przymierzyła się do drążka, który kiedyś był zwykłym kijem od miotły. Teraz miał barwę zieloną, identyczną jak strzałka na planie, co było całkiem sensownym pomysłem, uznała. Gdzieś nad jej głową zagrzechotał przesuwający się łańcuch, odgłosowi temu towarzyszył jęk protestu wydawanego przez pordzewiały metal. Briar zauważyła ostre kontury czegoś ciemnego przemykającego jej nad głową. Gdy podłużny kształt opadł niżej, zrozumiała, że to polana smołą szeroka deska.

— Bez obaw, nie jest lepka — poinformowała Lucy, zanim Briar zdążyła zapytać. — Smoła chroni drewno przed wilgocią i Zgubą, ale posypaliśmy ją grubo trocinami, żeby nie była śliska. Wchodź na nią. Jest o wiele bardziej wytrzymała, niż się zdaje.

Wąska platforma miała wokół wysokie poręcze, wejść na nią można było dwojgiem drzwi — z przodu i z tyłu. Podpory wyglądały na tyle solidnie, że mogłyby utrzymać napór solidnego stada bydła.

— No, dalej — zachęcała barmanka. — Wsiadaj do wagonika. Zmieścimy się obie i jeszcze zostanie sporo miejsca.

Briar skorzystała z rady, a Lucy natychmiast dołączyła do niej, wspinając się z trudem, jako że bez pomocy rąk miała problemy z utrzymaniem równowagi. Briar musiała ją podtrzymać, by nie upadła.

— Mamy iść po tym czymś?

— Zgadza się.

Kładka, na którą się dostały, niknęła w plątaninie innych podwieszanych tras, wind i dziwnych ustrojstw służących do transportu ludzi. Kończyła się w oddali na szerszym pomoście łączniku. Lucy wskazała głową zieloną linię ciągnącą się środkiem i cztery deski w tym samym kolorze przy wejściu. Jej oczy biegały jednak niespokojnie za wizjerem maski i moment później odezwała się zniżonym głosem:

— Nie oglądaj się teraz. Nie jesteśmy tu same. Ktoś jest powyżej, na tym dachu po prawej, i jeszcze jeden poniżej, w oknie po lewej.

Briar nie odwróciła głowy, ale sprawdziła dokładnie miejsca wskazane przez jednoręką barmankę. Lucy miała rację. Na dachu po prawej, w samym rogu, leżał mężczyzna w masce, z długim karabinem, przypatrujący się ich poczynaniom. W oknie po drugiej stronie majaczyła czarna sylwetka człowieka w kapeluszu, z zasłonięta twarzą, także uzbrojonego. On również nie krył swojej obecności, jakby nie zależało mu na tym, czy ktoś go zauważy.

— To strażnicy? — zapytała Briar.

— Nie przejmuj się nimi aż tak bardzo. Przychodzimy z właściwej strony i nie czaimy się. Nie powinni nas zaczepiać.

— Czają się tu na przybyszów z zewnątrz?

— Na nowych, zgnilasów i niechcianych klientów — wyliczyła Lucy.

— Ja jestem tu nowa — zauważyła Briar.

— Oczywiście. Ale mnie dobrze znają.

— Może powinnam ich zapytać… — zaczęła.

— O co? — przerwała jej barmanka.

— O Zeke’a. Są przecież strażnikami. Mogli widzieć mojego syna, skoro pilnują tej okolicy.

Lucy pokręciła głową.

— Nie teraz. I nie ich. Ci ludzie nic ci nie opowiedzą, nawet gdyby coś wiedzieli. Większość z nich to zwykli najemnicy. Nie są zbyt przyjaźnie nastawieni. Daj im święty spokój.

Briar wyłuskała jeszcze jednego uzbrojonego strażnika na innym dachu, a potem czwartego.

— Zawsze tylu ich tu sterczy? — zapytała.

Lucy patrzyła akurat w zupełnie innym kierunku, co oznaczało, że wypatrzyła też piątego.

— Czasami — mruknęła, lecz zabrzmiało to nieprzekonująco nawet w jej uszach. — Ale jak na komitet powitalny jest ich tu rzeczywiście wielu. Ciekawe, o co może chodzić tym razem.

Nie było to zbyt pocieszające stwierdzenie, Briar jednak powstrzymała się od sięgnięcia po broń, nie przyspieszyła też kroku, przemierzając wąską kładkę zbudowaną z oblepionych lepikiem desek i grubych rur, wiszącą wysoko nad kłębami Zguby pokrywającymi ulicę poniżej.

— Dobre i to, że żaden nie celuje do nas — mruknęła.

— To prawda. Może mają jakieś problemy na stacji. Albo czekają na kogoś. Kochanie, czy mogę cię prosić o przysługę?

— Czego ci trzeba?

— Trzymaj się nieco bliżej mnie. Ta część pomostu jest najbardziej nierówna, a ja bez rąk łatwo tracę równowagę.

Briar przełożyła sakwę i sztucer, żeby nie trącać nimi Lucy, potem objęła swoją towarzyszkę wędrówki w pasie i pomogła jej pokonać najgorszy odcinek kładki. Na końcu musiała pociągnąć jeszcze jedną dźwignię, która sprowadziła identyczną windę jak na pierwszym dachu.

— To już ostatnia — zapewniła ją Lucy. — Zwiezie nas na dół, do piwnicy. Widzisz już zabudowania dworca?

Briar wytężyła wzrok i przez moment wydawało jej się, że dostrzega w żółtawym tumanie jasny krąg przedzielony dwiema czarnymi liniami.

— Tam? — wskazała.

— Zgadza się. To wieża zegarowa. Zdążyli ją ukończyć tuż przed tym, jak uderzyła w nas Zguba. A tutaj — wyjaśniła, gdy mechanizm windy zaskoczył i platforma zaczęła się opuszczać — miała być bocznica czy raczej wagonownia, do której odstawiano by niepotrzebne akurat składy. Aktualnie służy za coś w rodzaju holu.

— Holu?

— Tak. Wyobraź sobie, że to hotel. Sama zobaczysz, jak tam ładnie — mówiła Lucy. — Ładniej nawet niż w Skarbcach. Nawet w tym mieście pieniądze dużo znaczą, a Minnericht jest prawdziwym krezusem.

Prowizoryczna winda zwoziła je powoli piętro za piętrem. Zanurzały się w szkielecie gigantycznego nigdy nie ukończonego dworca kolejowego, a im niżej zjeżdżały, tym bardziej przytłaczały je widoki pustych surowych przestrzeni, które uświadamiały boleśnie, że na tym dworcu nie było, nie ma i nie będzie pociągów, biletów i pasażerów. To miejsce nigdy nie zalśniło nowością, a dzisiaj wydawało się bardziej antyczne niż skrzydła muszek zatopionych w mętnym bursztynie.

Chmura pyłu wzbitego w powietrze obwieściła koniec podróży windą.

— Chodź, kochanie — powiedziała. — To już niedaleko, a im głębiej zejdziemy, tym dworzec wyda ci się przytulniejszy.

— Od jak dawna on tu mieszka? — zapytała Briar, gdy opuszczała platformę, idąc w ślady Lucy.

— Nie mam pojęcia. Ale będzie już z dziesięć lat. W każdym razie miał wystarczająco dużo czasu, by przystosować to miejsce do swoich potrzeb i upodobań.

Szły po betonowej matowej posadzce, na której nie było ani jednej kafli. Każdy krok ciężkich butów odbijał się wielokrotnym echem w pustej przestronnej hali. Kres tej posępnej pustki wyznaczała para czerwonych drzwi osadzonych w surowej ścianie. Były dokładnie uszczelnione pasami czarnego materiału. Briar dotknęła jednego z nich i przyjrzała mu się uważniej. Wydał się jej o wiele czystszy i dokładniej wykonany niż uszczelnienia, na które trafiła w innych częściach miasta.

— Jak się dostaniemy do środka? Mamy zapukać jakoś specjalnie czy zadzwonić? — zapytała, widząc, że drzwi nie mają żadnej gałki ani zamka.

— Pomóż mi wyjąć rękę z temblaka — poprosiła Lucy.

Briar rozwiązała węzły, a gdy skończyła, jej towarzyszka rozkołysała mechaniczną rękę i uderzyła nią trzykrotnie w drzwi. Dźwięk był ostry, jakby waliła w lity metal.

— One są…

— Stalowe, jak sądzę. Ktoś mi mówił, że doktor zrobił je z elementów wagonu kolejowego, ale słyszałam też innym razem, że zostały przeniesione z głównego wejścia, więc do końca nie wiem, skąd je wytrzasnął.

— Ale dostaniemy się nimi do środka?

Lucy wzruszyła ramionami na tyle mocno, że jej bezwładne mechaniczne ramię zakołysało się śmiesznie przy boku.

— Zgnilasy nie pukają. A nikogo innego się tu nie obawiają.

— Cudownie — mruknęła pod nosem Briar.

Moment później dźwięk odsuwanych zasuw uzmysłowił jej, że zostały usłyszane. Otwieranie drzwi trwało ponad pół minuty. W tym czasie odsuwano kolejne rygle, przekręcano klucze, zdejmowano blokady. W końcu zawiasy zapiszczały żałośnie, gdy masywne skrzydła zaczęły się rozwierać wolno i dostojnie. Za nimi stał szczupły mężczyzna w przydużej masce, rozglądający się podejrzliwie po wielkiej sali zwanej przez Lucy „holem”. Był średniego wzrostu, miał na sobie typowe kowbojskie ubranie: płócienne spodnie, zapinaną na guziki koszulę i pas z dwoma rewolwerami na biodrach. Na jego klatce piersiowej widać było jeszcze jeden pasek, na którym wisiał karabin niewiele mniejszy od spencera Briar. Człowiek ten był młodszy od wszystkich innych, których spotkała do tej pory za murami, ale też o wiele starszy od jej syna. Nie miał chyba jeszcze trzydziestki, chociaż trudno było ocenić w tych warunkach.

— Witaj, Richardzie — odezwała się barmanka.

Briar nie potrafiła powiedzieć, czy witający ich mężczyzna nasrożył się po tych słowach, czy raczej ucieszył.

— Witaj, Lucy — odparł obojętnym tonem. — Czyżby ręka znów nawaliła?

— Zgadza się.

— A jak twoja przyjaciółka dostała się do miasta? — zapytał, zmierzywszy uprzednio wzrokiem Briar.

— Czy to ma jakieś znacznie? — zdziwiła się Lucy.

— To się okaże. Jak tutaj dotarła?

— Ja też tu jestem — żachnęła się Briar. — Może mnie pan sam zapytać. Prawdę mówiąc, kapitan Clay był tak miły, że podrzucił mnie tutaj na pokładzie „Naamah Darling”.

Lucy stała nieruchomo jak dziki zwierz pochwycony nocą w snop światła.

— Jest tutaj już od wczoraj — dodała po chwili, wolno cedząc słowa. — Przyprowadziłabym ją wcześniej, ale mieliśmy problemy ze zgnilasami. W każdym razie w końcu stoi przed tobą.

Briar miała wrażenie, że przebywa za murem znacznie dłużej, lecz gdy zaczęła przeliczać w myślach, okazało się, że faktycznie spędziła w mieście dopiero jedną noc i dwa pełne dni.

— Szukam syna — wyjaśniła, zanim padło następne pytanie.

— On też przybył na tę stronę muru dwa dni temu. To długa opowieść.

Richard przyglądał jej się długo bez mrugnięcia okiem.

— Domyślam się — rzucił i zmierzywszy ją wzrokiem raz jeszcze, dodał: — Lepiej wejdźcie do środka.

Odwrócił się plecami, poszły więc za nim, przekraczając progi dworca. Poczuły mocny podmuch powietrza, gdy czerwone wrota zamknęły się za nimi z głośnym hukiem.

— Tędy — powiedział Richard.

Poprowadził je wąskim pomieszczeniem, które bez kozery można by nazwać korytarzem. Oświetlano go rozwieszonymi na ścianach lampami, takimi samymi, jakich używano na statkach. Przypominały Briar te, które widziała na pokładzie „Naamah Darling”. Pomyślała nawet, że zakołysałyby się, gdyby dotknęła którejś.

Szli tak długo, zachowując kompletne milczenie, że mało brakowało, by Briar podskoczyła ze strachu, gdy Richard odezwał się w końcu.

— Wydaje mi się, że ktoś tu na ciebie czeka — powiedział.

Nie potrafiła stwierdzić, czy na dźwięk tych słów powinna czuć rosnącą nadzieję czy raczej większe mdłości.

— Przepraszam, ale nie zrozumiałam — rzuciła, licząc na dalsze wyjaśnienia.

Nie otrzymała ich jednak.

— Lucy, czy uszkodziłaś sobie rękę podczas kolejnej bijatyki z Willardem?

Barmanka roześmiała się w głos, lecz bardziej ze zdenerwowania niż z rozbawienia.

— Nie. To zdarzyło się tylko raz. On rzadko sprawia problemy. To był pojedynczy incydent… — Zamilkła na moment dodała po chwili: — Nie, tym razem rozwaliłam ją podczas walki ze zgnilasami. Mieliśmy z nimi problemy U Maynarda.

Briar się zastanawiała, czy Richard naprawdę nie wie, o jakich problemach mowa, czy może raczej sam przyłożył do nich rękę. Na razie nie odpowiedział na to pytanie, a Lucy uznała, że podtrzymywanie rozmowy z nim nie ma sensu.

Wkrótce dotarli do końca długiego pomieszczenia i ujrzeli znajomy już widok grubych gumowych pasów tworzących kurtynę. W tym miejscu były jednak o wiele równiejsze i przypominały z wyglądu normalne pofałdowane zasłony.

— Możecie zdjąć maski, jeśli chcecie — poinformował je Richard. — Tutaj jest już w miarę czyste powietrze. — Sam pozbył się swojej, wkładając ją pod pachę. Odsłoniła zryty bliznami płaski nos i policzki tak zapadnięte, że można by w ich zagłębieniach pomieścić dorodne śliwki.

Briar najpierw pomogła Lucy ściągnąć maskę, którą włożyła do temblaka, potem zdjęła swoją i upchnęła ją w sakwie.

— Jestem gotowa na to spotkanie — oświadczyła.

— Zatem chodź za mną. — Odsunął jeden z pasów, o mały włos nie oślepiając Briar jasnym blaskiem panującym w pomieszczeniu za kurtyną.

— Powinnam była cię ostrzec — rzuciła Lucy, mrużąc oczy.

— Doktor Minnericht ma bzika na punkcie oświetlenia. Uwielbia światło, więc otacza się nim wszędzie. Tworzy lampy, które działają na prąd i gaz, nie tylko naftowe. A w tym pomieszczeniu je testuje.

Briar rozejrzała się wokół, gdy jej oczy przywykły do jasności. Lampy rozmaitych kształtów i wielkości wisiały wszędzie, na każdym filarze i słupku. Przytwierdzono je do ścian, a także do siebie. Czasem całymi pękami. Część działała na znanej zasadzie, ich żółtawe płomienie dostarczały znajomej migotliwej poświaty, ale było tu także wiele innych, które dawały bardzo dziwnie wyglądające obce światło. Tu i ówdzie było niebieskawe albo wręcz białe. Czasem miało też zielonkawe halo.

— Przekażę informację o waszym przybyciu. Czy zechcecie poczekać na mój powrót w wagonie?

— Oczywiście — odparła Lucy.

— Znasz drogę.

Po tych słowach zniknął za załomem ściany. Trzask otwieranych, a potem zamykanych drzwi dobiegł po chwili z większej odległości, więc Briar, upewniwszy się, że są same, zapytała:

— O jakim wagonie mówił?

— Miał na myśli dawny wagon kolejowy. Minnericht odrestaurował wagony i wyposażył w meble. Innych używa w charakterze magazynów albo pracowni. W niektórych tutaj, pod ziemią, mieszczą się miniaturowe pokoje hotelowe.

— Jakim cudem udało im się ściągnąć wagony kolejowe pod ziemię? — zapytała Briar. — I co one tutaj robiły, skoro dworzec był jeszcze w budowie, gdy zaczęto stawiać mur?

Lucy minęła cały szereg świeczników, które czekały tylko na zapalenie.

— Pociągi przyjeżdżały do tego miasta, zanim zaczęto budowę dworca. Wydaje mi się, że kilka wagonów mogło spaść tutaj po którymś z trzęsień ziemi, ale pewności nie mam. Doktorek mógł je tutaj ściągnąć osobiście albo zapłacił za to komuś. Możesz otworzyć te drzwi, dziecino?

Briar pociągnęła za dźwignię i kolejne dwuskrzydłowe drzwi rozsunęły się przed nimi. Za nimi panowała wyłącznie ciemność, a przynajmniej takie wrażenie odnosił człowiek wychodzący z jaskrawo oświetlonego pomieszczenia. Ale i tutaj mrok rozpraszały liczne osłonięte szkłem pochodnie. Płomienie buchające z okopconych metalowych kloszy rzucały płachty rozedrganego światła na sufit i ściany.

Gdy Briar uniosła głowę, dostrzegła tuż nad sobą nierówne sklepienie. Lucy zauważyła jej spojrzenie.

— Bez obaw, kochanie. Wiem, że to sklepienie wygląda, jakby się zawaliło, i tak było w rzeczywistości, tyle że bardzo dawno temu i od tamtej pory ani drgnęło. Doktorek podstemplował je, wzmocnił też konstrukcję wagonów.

— Chcesz powiedzieć, że te wagony są przysypane?

— Niektóre są. Spójrz tam, kochanie. W tym doktor przyjmuje gości. W każdym razie to w nim spotykał się ze mną. Ale możliwe, że wybrał to miejsce, ponieważ trzymał w nim sporo dodatkowych narzędzi. Sama nie wiem. W każdym razie tutaj się spotykaliśmy.

Wskazała głową brudne odrapane drzwi, które omal nie umknęły uwadze Briar. Obłożono je starymi podkładami kolejowymi, które tworzyły coś w rodzaju frontonu. Po obu jego stronach znajdowały się kolejne drzwi.

— Wchodzimy środkowymi — rzekła Lucy.

Briar sięgnęła do gałki w tym samym momencie. Po ostatnich kontaktach z masywnymi opancerzonymi wrotami drzwi wagonu wyglądały niezwykle krucho. Zasuwka, na którą je zamknięto, była tak mała, że mieściła się jej w dłoni. Chwyciła ją bardzo ostrożnie, jakby się obawiała, że sam dotyk może uszkodzić takie delikatne maleństwo.

Przesunęła ją z cichym kliknięciem i drzwi stanęły przed nimi otworem.

Podtrzymała je, by Lucy mogła wejść bez przeszkód do wnętrza, gdzie blask licznych lamp padał na rzędy błyskotek, narzędzi i przeróżnych urządzeń, których przeznaczenia nawet się nie domyślała. Stare siedzenia usunięto, tylko kilka pozostawiono pod jedną ze ścian wagonu, lecz wzdłuż, nie w poprzek. Cały środek wagonu zajmował bardzo długi stół, na którym rozłożono masę dziwacznych przedmiotów.

— Cóż to jest? — zapytała Briar.

— To są… te, no… narzędzia. Jesteś w jego warsztacie — dokończyła, jakby to było ostateczne wyjaśnienie.

Briar stanęła przed tym inwentarzem i przesunęła palcami po rurkach i kluczach tak dziwnych rozmiarów, że trudno było nawet pojąć, co można nimi przykręcać. Na ścianach przerobionego wagonu wisiały kolejne rzędy narządzi, pod ścianami także sporo ich leżało. Żadne nie wyglądało na przedmiot, którym można zrobić coś pożytecznego. Nie widziała tu ani jednego zegara, chociaż zauważyła sporo kółek zębatych, a nawet wskazówek. Nie było też broni, tylko ostro zakończone narzędzia i szklane bańki z przypominającymi żyłki cienkimi drucikami w środku.

Z zewnątrz dobiegł charakterystyczny odgłos ludzkich kroków, cienkie podziurawione drzwi wagonu nie tłumiły zbyt dobrze dźwięków.

— Nadchodzi — wyszeptała Lucy. Sądząc z wyglądu, zaczynała panikować, nawet jej bezwładna ręka zadrżała nerwowo przy udzie.

— Wybacz — dodała pospiesznie. — Nie wiem, czy postąpiłam słusznie, sprowadzając cię tutaj. Gdyby okazało się, że jednak nie, chcę, byś wiedziała, jak mi przykro.

W tym momencie otworzyły się drzwi.

Загрузка...