Rozdział 9

Andan Clay mówiąc „teraz”, tak naprawdę miał na myśli: „Kiedy wróci reszta załogi”. Zapewnił jednak Briar, że to opóźni wylot co najwyżej o godzinę, ale jeśli w tym czasie znajdzie inną, lepszą ofertę, niech się nie zastanawia, tylko ją przyjmuje. Potem zaprosił ją na górę, do swojej kajuty, i powiedział, by czuła się jak u siebie w domu, chociaż byłby wdzięczny, gdyby niczego nie dotykała.

Sam został na zewnątrz, gdzie zajął się obowiązkami, czyli kręceniem zaworami i sprawdzaniem wskaźników.

Briar wspięła się po chybotliwej drabinie sznurowej do furty burtowej i moment później znalazła się w bardzo dużym pomieszczeniu — choć to akurat wrażenie mogło wynikać z faktu, że było niemal całkowicie puste. Z powały zwisały wielkie płaskie pakunki podwieszone na szynach, które można było opuszczać i przesuwać za pomocą systemu dźwigni. Przy obu burtach oraz na dziobie i rufie znajdowało się także kilka skrzyń i beczek przytwierdzonych na stałe do pokładu. Natomiast cały środek ładowni był pusty, wisiały nad nim tylko lampy naftowe przypominające światła pozycyjne tradycyjnych statków, umieszczone na tyle wysoko i daleko od powały i ścian, by mocniejszy wstrząs nie mógł ich porozbijać. W każdej zamiast płonących knotów Briar widziała dziwaczne szklane bańki jarzące się żółtawym światłem. Zastanawiała się, skąd ktoś taki jak Clay ma do nich dostęp.

Na prawej burcie, z dala od drabiny sznurowej, zauważyła ciąg drewnianych stopni przytwierdzonych do ściany.

Wspięła się po nich. Na wyższym poziomie znalazła kabinę wypełnioną rurami, przyciskami i dźwigniami. Trzy czwarte burty zajmowała gruba tafla szkła, miejscami przydymionego, podrapanego, a nawet pokruszonego, tyle że od zewnętrznej strony. Na szczęście nie zauważyła na niej ani jednej rysy, a gdy stuknęła w nią paznokciem, rozległ się głuchy odgłos, tak różny od normalnego brzęknięcia.

Na mostku znajdowały się dźwignie o wiele dłuższe od jej przedramienia oraz jaskrawo pomalowane przyciski zajmujące większą część kapitańskiej konsoli. Z podłogi wystawały ustawione pod kątem pedały, a z paneli nad głową zwisał ciąg zapadek.

Z zupełnie niezrozumiałego powodu Briar poczuła nagle, i to bardzo wyraźnie, że jest obserwowana. Zamarła więc, kierując wzrok na przeszkloną ścianę. Nie słyszała za sobą żadnego dźwięku — nawet oddechu, stąpnięcia czy skrzypienia drewnianej podłogi — niemniej była pewna, że nie jest tutaj sama.

— Fang! — zawołał z dołu Clay.

Briar podskoczyła na ten dźwięk i obróciła się błyskawicznie.

Zobaczyła przed sobą człowieka. Stał tak blisko, że mógłby ją pochwycić, gdyby tylko chciał.

— Na górze jest kobieta. Postaraj się nie wystraszyć jej na śmierć!

Fang okazał się szczupłym, choć w żadnym razie nie wychudzonym niskim mężczyzną — na pewno nie był wyższy niż Briar. Włosy miał tak czarne, że połyskiwały granatowo, zaczesywał je do tyłu i spinał wysoko na głowie w koński ogon.

— Witam — odezwała się niepewnie.

Nie odpowiedział, mrugnął jedynie skośnymi piwnymi oczyma.

Głowa Claya wychynęła z otworu w podłodze.

— Wybaczy pani — przeprosił Briar. — Powinienem panią ostrzec. Fang jest w porządku, choć to najcichszy sukinsyn, jakiego w życiu spotkałem.

— Czy on… — zaczęła, lecz zaraz umilkła, obawiając się, czy to pytanie nie będzie zbyt obcesowe. — Czy mówi pan po angielsku? — zwróciła się do stojącego przed nią człowieka w luźnych spodniach i mandaryńskiej bluzie.

— On w ogóle nie mówi — odpowiedział za niego kapitan. — Ktoś obciął mu język, ale kto i dlaczego, nie wiem. Za to doskonale rozumie, co się do niego mówi. Po angielsku, chińsku, portugalsku i cholera wie po jakiemu jeszcze.

Fang odsunął się od Briar i położył płócienny chlebak obok siedzenia po lewej. Wyjął z niego pilotkę i nałożył ją na głowę. W tylnej części miała wycięty otwór, przez który mógł wystawić koński ogon.

— Proszę się nim nie przejmować — kontynuował Clay. — To porządny facet, chociaż ma takie imię.

— Skąd się wzięło? — zapytała Briar.

Kapitan wspiął się na szczyt schodów i ruszył do przodu mocno pochylony. Był zbyt wysoki, by poruszać się po kajucie w postawie wyprostowanej.

— Z tego co wiem, takie mu nadano. Pewna kobieta z chińskiej dzielnicy na południu, w Kalifornii, twierdziła, że imię to oznacza człowieka dumnego i prawego, chociaż w naszym języku kojarzy się z jadowitością albo kąsaniem. Musiałem uwierzyć jej na słowo.

— Z drogi — rozległ się kolejny głos.

— Ja ci na drodze nie stoję — odparł Clay, nawet się nie odwracając.

Z dołu nadszedł kolejny mężczyzna, tłustawy i uśmiechnięty. Miał na głowie futrzaną uszankę, ubioru dopełniał brązowy skórzany płaszcz zapięty na niezbyt pasujące do siebie mosiężne guziki.

— Rodimer, to pani Wilkes. Pani Wilkes, to Rodimer. Proszę go ignorować.

— Ignorować? Mnie? — udał obrazę, gdyż nie udało mu się zamarkować braku zainteresowania osobą Briar. — Chyba zacznę wznosić modły, aby pani tego nie robiła. — Chwycił dłoń pasażerki i złożył na niej wilgotny długi pocałunek.

— No dobrze, nie będę robiła — zgodziła się, wyrywając dłoń spod jego ust. — Czy to już wszyscy? — zapytała Claya.

— Tak, wszyscy. Gdybym miał jeszcze jednego członka załogi, zabrakłoby nam miejsca na ładunek. Fang, zajmij się linami. Rodimer, grzejniki mają odpowiednią temperaturę, są gotowe do działania.

— Poziom wodoru sprawdzony?

— Zatankowaliśmy do pełna w Bradenton. Powinno go wystarczyć jeszcze na kilka rejsów.

— Jak rozumiem, zlokalizowałeś przeciek?

— Zlokalizowałem. — Clay skinął głową. — Czy pani — zwrócił się do Briar — leciała kiedykolwiek takim statkiem?

Przyznała uczciwie, że nie.

— Ale nic mi nie będzie — zapewniła.

— Oby. Sama pani posprząta po sobie, jeśli żołądek tego nie wytrzyma. Rozumiemy się?

— Oczywiście. Czy będę mogła usiąść?

Rozejrzał się po wąskiej kabinie, nie znalazł jednak żadnego wygodnego miejsca.

— Zazwyczaj nie zabieramy pasażerów — usprawiedliwił się. — Musi nam pani wybaczyć, ale nie ma tu kajut pierwszej klasy. Proszę przynieść sobie tutaj jakąś skrzynkę, jeśli ma pani ochotę wyglądać na zewnątrz, albo — wskazał potężną dłonią niewielki kolisty właz z tyłu kabiny — przejść do przedziału sypialnego. Tam mamy hamaki. Wprawdzie nie są zbyt wygodne, ale da się na nich siedzieć. Nie ma pani choroby lokomocyjnej?

— Nie.

— Pytam, żeby się upewnić, bo z tyłu może nieźle kiwać.

— Przecież już mówiłam, że nie zrobi mi się niedobrze — ucięła rozmowę, zanim zdążył coś dodać. — Zostanę tutaj. Chcę to widzieć.

— No to proszę się rozgościć — odparł. Chwycił ciężką skrzynię i przesunął ją pod samą burtę. — Dotarcie do muru zajmie nam godzinę. Do tego będziemy potrzebowali trzydziestu minut na dokonanie zrzutu. Spróbuję wysadzić panią gdzieś, gdzie… Wprawdzie tam nie ma bezpiecznych miejsc, niemniej…

Rodimer się wyprostował i zmierzył Briar zupełnie innym spojrzeniem.

— Zamierza pani iść za mur? — zapytał głosem odrobinę zbyt melodyjnym jak na jego wygląd i posturę. — Boże Wszechmogący, Clay! Chcesz wysadzić tę panią w samym środku Seattle?

— Ta pani złożyła mi propozycję nie do odrzucenia. — Kapitan obserwował Briar kątem oka.

— Pani Wilkes… — zaczął Rodimer, wolno cedząc słowa, jakby to nazwisko nic mu nie mówiło, gdy usłyszał je po raz pierwszy, ale po gruntownym przemyśleniu uznał, iż może mieć większe znaczenie, niż przypuszcza. — Pani Wilkes, miasto za murem nie jest miejscem dla…

— …damy. Tak, wiem. Uprzedzano mnie o tym. Nie jest pan pierwszym, który to mówi, ale wolałabym, aby nie kończył pan tego zdania. Muszę się dostać za mur i uczynię wszystko, by tego dokonać. Kapitan Clay był na tyle miły, że zgodził się ułatwić mi zadanie.

Rodimer zamknął usta, pokręcił głową i ponownie skupił się na przyrządach, którymi był otoczony.

— Jak pani sobie życzy, madame. Niemniej muszę dodać, że cholernie żałuję, iż nie ma pani zamiaru wysłuchać, co mam do powiedzenia.

— Nie mam zamiaru — powtórzyła — ale to jeszcze nie powód, żeby się umawiać na mój pogrzeb. Wrócę stamtąd we wtorek.

— Hainey obiecał, że wyciągnie ją podczas następnego odbioru — wtrącił Clay. — Jeśli przetrwa do tego czasu, będzie mogła bezpiecznie wrócić.

— Źle się z tym czuję — wyznał Rodimer. — Zostawianie kobiety w tym mieście jest według mnie czymś wysoce niewłaściwym.

— Możliwe — mruknął Clay, siadając na swoim fotelu — ale odlecimy, jak tylko Fang wróci, a ona poleci z nami i zostanie w mieście, jeśli nie rozmyśli się po drodze. Mógłbyś wciągnąć windę dziobową?

— Tak jest. — Pierwszy mat pochylił się i pociągnął jedną z długich dźwigni. Gdzieś nad nimi coś ciężkiego odłączyło się od jednego mechanizmu i przywarło do drugiego. Szczęknięcie, które rozległo się przy okazji, dotarło aż do kabiny.

Kapitan chwycił za rączkę wiszącą mu nad głową i przyciągnął drążek do piersi.

— Pani Wilkes, za panią na burcie wisi sieć na ładunek. Przymocowana jest na stałe. Może się pani jej przytrzymać, jeśli będzie trzeba, jak choćby teraz. Najlepiej objąć ją oburącz.

— Czy… będzie nami mocno rzucało?

— Raczej nie, przynajmniej z tego co mi wiadomo. Mamy dobrą pogodę, ale w pobliżu muru są silniejsze prądy powietrzne. Jest tak wysoki, że wiatry wiejące z gór rozbijają się o jego ściany. Czasami trafiamy tam na przykre niespodzianki.

Fang pojawił się w kabinie tak samo cicho jak za pierwszym razem. Tym razem Briar nie westchnęła głośniej na jego widok, lecz nie zrobiło to na niemym Chińczyku żadnego wrażenia.

Zorientowała się, że wystartowali, po niewielkiej zmianie kąta nachylenia podłogi. Gałęzie ocierały się o zewnętrzną powłokę z głośnym chrzęstem, gdy „Naamah Darling” wzbijał się w górę. Początkowo leciał wolno niesiony tylko wypornością gazu pompowanego do zbiorników znajdujących się nad kabiną, bez pomocy śmigieł czy innych źródeł napędu. Nie drżał też ani się nie kołysał. Leciał tak wolno, że z trudem dawało się wyczuć zmianę wysokości, dopóki nie zostawił w dole czubków najwyższych drzew.

Start przebiegł o wiele spokojniej i ciszej, niż oczekiwała Briar. Oprócz trzeszczenia lin i skrzypienia metalowych łączy nie słyszała żadnych dźwięków. Potem jednak Clay przyciągnął do swoich kolan okrągłą kolumnę, naciskając po drodze trzy guziki. W tym samym momencie wnętrze mostka wypełnił narastający świst pary mknącej z grzejników do rur, a potem do dysz, które nadały statkowi prędkości i pchnęły go w kierunku chmur. Działanie odrzutu spowodowało także lekkie przechylenie kadłuba, gdy „Naamah Darling” skręcał na wschód, idąc jednocześnie w górę przy akompaniamencie kolejnych chrzęstów, trzasków i jęków.

Po osiągnięciu wymaganego pułapu statek Claya ustabilizował lot i posuwał się gładko do przodu, popychany od czasu do czasu strumieniami rozgrzanej pary wytryskującej z dysz. Briar opuściła swoje siedzisko na skrzynce i stanęła za fotelem kapitana, by przyjrzeć się niebu i widocznej w dole ziemi.

Znajdowali się tak wysoko, że nie potrafiła rozróżnić łodzi i promów krążących nieustannie pomiędzy wyspą a brzegiem kontynentu, ale gdy minęli w końcu pas wody i znaleźli się ponownie nad lądem, bez trudu rozpoznawała kolejne osiedla, a nawet większe ulice. Tereny oczyszczalni ciągnęły się przez równinę zajmującą brzeg zatoki. Na sąsiadujących z nią wzgórzach i łączących je stromych przełęczach pełno było domów, do których tuż przed nimi masywne konie ciągnęły właśnie wielkie cysterny z wodą, realizując cotygodniową dostawę.

Szukała wzrokiem swojego domu, lecz nie potrafiła go odnaleźć.

Chwilę później w oddali pojawił się zarys muru otaczającego centrum Seattle — kręta szara toporna masa górująca nad zabudowaniami Przedmieść. „Naamah Darling” zbliżył się do niej, ale zanim minął szczyt, skręcił i zaczął lecieć wzdłuż ceglanej zapory.

— O tej porze roku — uprzedził Clay wiszące już w powietrzu pytanie pasażerki — żaden statek powietrzny, przynajmniej należący do oficjalnych kompanii kupieckich, nie zbliża się tak bardzo do zamkniętego miasta. Wszyscy wybierają trasę północną, kierując się na góry. Gdybyśmy polecieli prosto i zaczęli podchodzić do lądowania, ktoś by nas na pewno zauważył.

— I co wtedy? — zapytała.

— Z czym?

— Pytałam, co by było, gdyby ktoś nas zauważył.

Clay, Rodimer i Fang wymienili wiele mówiące spojrzenia.

— Nie wiecie — odpowiedziała za nich — ale nie macie zamiaru się o tym przekonywać.

— Mniej więcej — rzucił przez ramię kapitan. — Kwestie ruchu po niebie nie zostały jeszcze uregulowane tak szczegółowo jak po drogach. Na to też przyjdzie pora, niemniej dzisiaj jedyne władze interesujące się tą sprawą mają na głowie wojnę prowadzoną daleko na wschodzie. Widziałem kilka rządowych jednostek w okolicy, ale na moje oko to byli klasyczni dezerterzy. Wątpię, aby zajmowały się tutaj ściganiem innych statków powietrznych albo ich kapitanów. Moim zdaniem znacznie bardziej powinniśmy się obawiać ataku ze strony innych podniebnych piratów.

— Mówiąc o dezerterach, miał pan na myśli statki takie jak Croggona Haineya? — zapytała.

— Tak, właśnie o takie jednostki mi chodziło. Nie mam pojęcia, czy kradzież zabaweczki należącej do przegrywającej strony przyniosła mu jakiś pożytek, ale…

— Oni jeszcze nie przegrali — wtrącił Rodimer.

— Przegrywają wszystkie starcia od prawie dziesięciu lat. Szczerze mówiąc, zrobiliby przysługę wszystkim, gdyby znaleźli jakieś spokojne miejsce i podpisali akt kapitulacji.

Rodimer nacisnął jeden z pedałów, kładąc na nim stopę, i jednocześnie przełączył kontakt nad głową, trącając go wierzchem dłoni.

— To cud, że Konfederaci nadal się trzymają. Gdyby nie ta trasa kolejowa…

— Tak, wiem. Gdyby nie milion innych celów, które rozwalili lata temu. Ale jest, jak jest, i tylko Bóg w niebiesiech wie, jak długo jeszcze pociągną — dokończył Clay.

— A dlaczego tak to was obchodzi? — zapytała Briar.

— Mnie osobiście nie bardzo — wyznał kapitan. — Może z wyjątkiem tego, że chciałbym, aby ten kraj przyłączył w końcu terytorium Waszyngtonu, ponieważ tylko w ten sposób napłyną do nas prawdziwe amerykańskie pieniądze. Może dzięki nim uda się w końcu zrobić porządek z naszym miastem. W Klondike nie ma już złota, o ile w ogóle kiedyś tam było, a my nie zarabiamy wystarczająco wiele, by sobie poradzić ze wszystkimi problemami. — Wskazał ręką na okno po swojej prawej. — Ktoś musi w końcu coś z tym zrobić, ale jeden Jezus wie, że żaden z naszych oficjeli nie ma nawet cienia pomysłu, jak podejść do tej sprawy.

Jego pierwszy oficer pokiwał głową.

— Ale my całkiem nieźle sobie tutaj radzimy. Zresztą nie tylko my.

— Istnieją lepsze sposoby zarabiania na życie. I uczciwsze. — W głosie Claya pojawiła się nuta napomnienia, więc natychmiast zrezygnowali z drążenia tego tematu.

— Co pan powiedział o podniebnych piratach? — zapytała wobec tego Briar.

— Ja tylko wspomniałem o ich istnieniu. Na szczęście w tych okolicach nie ma ich zbyt wielu. Mało kto ma na tyle mocne nerwy, by schodzić niżej po ten gaz. Niektórzy z nas widzą to tak: pomagamy mieszkańcom Przedmieść, likwidując powoli zagrożenie, jakie ze sobą niesie Zguba. Wie pani, gaz wciąż się wydobywa z ziemi, wypełniając przestrzeń wewnątrz muru jak zupa talerz. Zbierając go, pomagamy miastu.

— Jeśli pominiemy milczeniem, na co go potem przerabiacie — zauważyła Briar.

— Ja tego nie robię i to nie mój problem — odparł Clay zupełnie spokojnie, jakby nie obraziła go ta uwaga.

Nie dyskutowała z nim, ponieważ dość już miała awantur.

— Jesteśmy już na miejscu? — zapytała, widząc, że „Naamah Darling” zwalnia i zawisa nad murem.

— Tak, dotarliśmy do celu. Fang?

Chińczyk wstał z fotela i zszedł po drewnianych stopniach. Kilka sekund później Briar usłyszała, jak coś wielkiego obraca się albo toczy. Zaraz potem statek się zachwiał i opadł nieco, gdy odzyskał równowagę. Dosłownie w chwili gdy „Naamah Darling” na powrót znieruchomiał, Fang wrócił. Miał na twarzy maskę przeciwgazową, a na rękach tak grube skórzane rękawice, że z trudem poruszał w nich palcami.

Skinął głową Clayowi i Rodimerowi, którzy odpowiedzieli tym samym.

— Ma pani maskę? — zapytał kapitan.

— Tak.

— Proszę ją założyć.

— Już? — Sięgnęła do sakwy i wyjęła maskę. Paski i sprzączki były mocno poplątane, musiała je kolejno rozprostować i dopiero potem nałożyć uprząż na głowę.

— Tak, już. Fang otworzył luk ładowni i rzucił kotwicę na szczyt muru. Gaz jest gęsty i ciężki, więc na razie nie ma niebezpieczeństwa, że się wzniesie powyżej poziomu ładowni, ale gdy znowu ruszymy, pęd powietrza może go roznieść po całym statku.

— Dlaczego zakotwiczyliście do muru?

— Żeby „Naamah Darling” był stabilniejszy. Wspominałem pani o tutejszych prądach powietrznych. Nawet w tak spokojny dzień istnieje niebezpieczeństwo gwałtownego podmuchu, który może porwać stojący wolno statek i znieść go w dół. Dlatego kotwiczymy jednostki do szczytu, używając lin długości kilkuset stóp. Dzięki nim możemy odbić w kierunku miasta, jak nie przymierzając, szalupa od pirsu. — Odpiął pasy, odsunął kolumienkę steru i wstał z fotela. Przeciągnął się, w ostatniej chwili przypominając sobie, że nie może wyprostować pleców, dzięki czemu nie wyrżnął czołem w szybę. — Potem wyrzucamy puste zbiorniki i włączamy maksymalny ciąg. Dysze popychają nas z powrotem nad mur, a zbiorniki szybują za nami, napełniając się po brzegi gazem. Dodatkowa moc unosi nas też w górę, ponieważ jak już wspomniałem, gaz jest cięższy, niż się pani wydaje. Trzeba całej mocy, jaką posiada nasza ślicznotka, by wzbić się ponownie w powietrze.

Briar założyła maskę na głowę, zapięła wszystkie paski, ale nie dociągała ich jeszcze, żeby móc rozmawiać. Zostawiła ją sobie chwilowo na czole.

— Czyli mówiąc w skrócie, szybujecie nad skażoną częścią miasta, opuszczacie zbiorniki, a potem odpalacie silniki, które wynoszą was za mur.

— Tak to wygląda w skrócie. Musi pani teraz poczekać na koniec dryfowania. Wysadzimy panią na jednej z rur doprowadzających powietrze. Ześlizgnie się pani po niej albo zejdzie. Sugerowałbym kombinację obu technik. Proszę zapierać się rękoma i kontrolować opadanie stopami. Do powierzchni ziemi daleko i nie wiadomo, co tam pani zastanie.

— Nie wiecie tego? — Nadal trzymała maskę na czole, nie mając zamiaru odciąć się od nich za jej grubą skórą.

Clay podrapał się po policzku, a potem nałożył własną maskę, wielką i czarną, zakrywającą nos i usta. Gdy dociągnął paski, uszczelniając ją, jego głos brzmiał jak przytłumiony szept.

— Jeśli wysadzimy panią przy rurach doprowadzających powietrze, ma pani spore szanse wylądować w przepompowni. Niestety nie mam pojęcia, jak ona może wyglądać. Nigdy nie byłem w takim miejscu. Wiem tylko, że służy sztywniakom do zdobywania czystego powietrza.

Rodimer także nałożył maskę na swoje krągłe oblicze. Teraz tylko Briar nie miała ochrony na twarzy. A zaczynała już wyczuwać Zgubę w powietrzu, gorzkawy posmak tego, co czaiło się poniżej. Musiała w końcu opuścić maskę i uczyniła to bez dalszego wahania.

To było paskudne uczucie. Maska pasowała, ale nie do końca. Pasemko gumy otaczające część twarzową podwinęło się, uciskając skórę, a całość, ciężka i niewygodna, odstawała nieco na czole i policzkach. Briar poprawiła górne paski, starając się nie powyrywać sobie przy okazji zbyt wielu włosów. Wnętrze maski cuchnęło gumą i… przypalonymi tostami. Ciężko jej było oddychać, nie mówiąc już o smaku wciąganego do płuc powietrza.

— Cóż to takiego? — zapytał Clay. — Stara MP80?

Skinęła głową.

— Z czasów ewakuacji.

— Dobry model — przyznał. — Ma pani zapasowe filtry węglowe?

— Nie, ale te nie były zbyt długo używane. Powinny sporo wytrzymać.

— Na pewno przydadzą się na jakiś czas. Może nawet na cały dzień, jeśli będzie pani miała odrobinę szczęścia. Proszę chwilę poczekać. — Sięgnął pod konsolę i wyjął karton pełen czarnych krążków różnej wielkości. — Jaki ma pani rozmiar?

— Dwa i trzy czwarte.

— Mam trochę takich. Proszę wziąć kilka. Nie są zbyt ciężkie, przydadzą się w razie czego. — Wybrał cztery, przymierzając je do siebie, a potem oglądając pod światło padające zza szyby. Usatysfakcjonowany ich stanem podał filtry Briar. Gdy chowała je do sakwy, dodał: — A teraz proszę uważnie posłuchać. One nie wystarczą do utrzymania pani przy życiu przez kilka dni, a nie mam ich aż tak dużo, żeby panią zaopatrzyć. Musi pani szukać zabezpieczonych miejsc, w których jest powietrze nadające się do oddychania. Mają ich tam trochę na dole, tego akurat jestem pewien. Niestety nie mam pojęcia, jak je znaleźć.

Briar, opuszczając głowę, by zapiąć sakwę, uderzyła się boleśnie spodem maski w obojczyk.

— Dziękuję — powiedziała. — Był pan dla mnie bardzo miły, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Jak już znajdę się tam, to znaczy w domu, mam na myśli ten dawny dom, w którym zresztą nie mieszkałam długo, poszukam pieniędzy, tych prawdziwych, i innych… cennych rzeczy. Chciałam tylko powiedzieć, że jakoś to panu wynagrodzę.

— Proszę się tym nie kłopotać — odparł ledwie słyszalnym głosem. — Wystarczy mi, jeśli pani przeżyje. To ja tutaj jestem komuś coś winien, ale nie będę mógł uznać tego długu za spłacony, jeśli pani stamtąd nie wróci.

— Zrobię co w mojej mocy — obiecała. — Proszę mi tylko wskazać drogę, abym mogła odszukać syna.

— Oczywiście. — Wskazał jej schody do ładowni. — Panie przodem.

Zejście po nich, gdy maska trzęsła się przy każdym kroku, nie należało do najłatwiejszych, nie mówiąc już o tym, że Briar nie widziała zbyt dobrze przez okrągłe grube soczewki, które zawężały mocno pole widzenia. Smród panujący wewnątrz także ją zniesmaczał, lecz nie mogła nic na to poradzić, więc postanowiła udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku, oddycha bez trudu i nie czuje ciężaru zdzierającego jej skórę ze skalpu przy każdym gwałtowniejszym ruchu.

W ładowni Fang obsługiwał bloki służące jako hamulce dla lin, na których wisiały poszczególne zbiorniki na gaz. Rodimer pracował po drugiej stronie pomieszczenia, chwytając powleczone warstwą gumy puste worki i wypychając je na zewnątrz przez otwarty luk.

Briar przysunęła się ostrożnie do krawędzi prostokątnego otworu w dnie gondoli, by spojrzeć w dół. Nie zobaczyła jednak prawie nic, co bardzo ją zdziwiło, a nawet zaszokowało.

W luku widać było jedynie brązowawą mgłę, która spowijała miasto z wyjątkiem szczytów kilku najwyższych budynków. Żadnych ulic ani ciągów zabudowań. Żadnych śladów życia. Słyszała jednie odległe, gorzko brzmiące skargi skrzeczących głośno czarnych ptaszysk.

Ale im dłużej wpatrywała się w ten widok, tym więcej niewyraźnych szczegółów dostrzegała w prześwitach między gęstszymi tumanami gazu. Tu na moment wyłonił się fragment dziwnego totemu, by zaraz zniknąć w rdzawej zawiesinie. Tam mignęła strzelista wieża kościoła, lecz opar połknął ją niemal natychmiast.

— Mówiliście coś o rurach doprowadzających powietrze…

W tejże chwili dostrzegła je. Statek wisiał dokładnie nad nimi, musiała wychylić się nieco mocniej, by trafiły w pole jej widzenia. Rura była jasna, pomalowano ją na jaskrawożółty kolor, teraz upstrzony w wielu miejscach ptasim guanem. Chwiała się lekko w przód i w tył, trzymana w ryzach przez wyglądające bardzo delikatnie dziwne rusztowanie, które przypominało jej nieco krynolinę. Briar nie widziała, do czego ta konstrukcja jest umocowana, ale przypuszczała, że musi to być jakiś budynek bądź pień uschniętego drzewa.

Rura wznosiła się wysoko nad powierzchnię brudnej mgły. Była na tyle szeroka, że mogłyby się w niej zmieścić dwie osoby. Briar wychyliła się jeszcze mocniej, aby sprawdzić, gdzie się kończy.

— Nadal jesteśmy za nisko — zawołał do niej Clay. — Proszę nam dać jeszcze chwilę. Wzbijemy się o kilka stóp, wtedy będzie pani mogła zeskoczyć. Gaz jest gęsty, będzie nas wypychał w górę, dopóki nie ściągniemy ładunku.

— Zeskoczyć? — powtórzyła za nim, mało się nie dławiąc.

Świat pod jej stopami wirował, tak odległy, wyblakły i bezdenny.

Gdzieś tam, w tej gęstej mgle, był uwięziony i zagubiony jej piętnastoletni syn. Prócz zrozpaczonej matki nikt inny nie mógł zejść na dół, aby go uratować. Tylko ona zamierzała go odnaleźć i zabrać za trzy dni na pokład „Wolnego Kruka”.

Skupianie się na tej myśli dla dodania sobie otuchy i odpędzenia koszmarnych wizji spaliło jednak na panewce.

— Rozmyśliła się pani? — zapytał Rodimer. Nawet przez grubą maskę Briar usłyszała ton nadziei w jego głosie.

— Nie. Nikt inny po niego nie pójdzie. On ma tylko mnie. — Mówiła te słowa, nie potrafiąc oderwać wzroku od mrocznego wiru kłębiącego się pod dnem gondoli.

Tymczasem „Naamah Darling” wzbijał się powoli w górę, wypychany przez masy gęstego gazu, dzięki czemu Briar miała coraz lepszy widok. Z tego poziomu dostrzegała w odrażającej zawiesinie zarysy kolejnych rur. Chwiały się niczym czułki gigantycznego owada kryjącego się we mgle. Oplecione rusztowaniami kołysały się nieustannie pchane porywami wiatru, ale zawsze wracały do pionu.

W tejże chwili znaleźli się nad wylotem najbliższej rury. Była tak blisko, że Briar mogłaby jej dotknąć, gdyby się wychyliła. I zrobiła to, wyciągając dłoń przez otwarty luk. Jej palce musnęły nieco szerszy kołnierz obramowania wylotu.

Rura była nierówna w dotyku i zarazem dziwnie śliska. Jakby wykonano ją z wielu warstw grubej tkaniny pokrytej potem warstwą wosku. Niestety, przez tak grube soczewki nie była w stanie dostrzec innych szczegółów, musiała więc poprzestać na zgadywaniu. Do usztywnienia długiego rękawa użyto drewnianych obręczy. Znajdowały się mniej więcej co cztery stopy jedna od drugiej, nadając całości wygląd dżdżownicy o segmentowanej budowie.

W końcu statek osiągnął najwyższy punkt, wylot rury znalazł się prosto pod jego gondolą.

— Teraz, pani Wilkes, albo nigdy — powiedział kapitan.

Zaczerpnęła głęboko tchu, co było dość bolesnym przeżyciem, gdyż powietrze musiało najpierw pokonać filtry, zanim trafiło do płuc.

— Dziękuję — powtórzyła raz jeszcze.

— Proszę nie zapominać: zaparcie się rękami spowolni zjazd w dół.

— Nie zapomnę — obiecała.

Skinęła głową w stronę Rodimera i Fanga, a potem uchwyciła się mocno obramowania rury. Clay przeszedł na drugą stronę prostokątnego luku. Oplątał sobie sieć towarową wokół nadgarstka, by nie stracić równowagi.

— Dalej — ponaglił ją. — Pomogę pani.

Mimo że nie tknął jej palcem, czuła go za sobą, wiedziała, że stoi z wyciągniętą dłonią gotów powstrzymać upadek, gdyby próbowała wyskoczyć w złym momencie. Nagle chwycił ją wolną ręką za łokieć.

Oparta się na nim i ostrożnie postawiła nogę na obramowaniu rury. Teraz mogła się odbić od pokładu „Naamah Darling” i przywrzeć mocno do kołnierza. Zacisnęła powieki, ale niemal natychmiast otworzyła je znowu. Wolała patrzeć, choć na sam widok robiło jej się niedobrze. Rura nie była wcale tak stabilna, na jaką wyglądała. Chwiała się na wszystkie strony i drgała. Mimo iż wszystkie te ruchy były dość wolne, leżąc na jej szczycie na tej wysokości, Briar miała z nimi spory problem. Wystarczyło przesunięcie o ułamek cala w przód bądź w tył, by zapierało jej dech w piersiach.

Z góry, z luku ładowni „Naamah Darling”, obserwowały ją trzy pary czujnych oczu. Statek znajdował się wciąż tak blisko, a jego kapitan miał wystarczająco długie ręce, by sięgnąć po nią, gdyby o to poprosiła, i wciągnąć ją z powrotem na pokład. Była to tak kusząca alternatywa, że z trudem zdołała ją odrzucić.

Zamiast prosić o pomoc, zaczęła powoli zwalniać chwyt, drżący palec po palcu, i przesuwać ręce po kołnierzu. W końcu mogła usiąść na nim i przerzucić drugą nogę do wewnątrz. Zamarła w tej pozycji na moment jak przed włożeniem stóp do zbyt gorącej kąpieli. Potem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie przez ramię — na tyle krótkie, żeby nie zmienić zdania — zanurkowała w głąb mrocznej rury prowadzącej do przepompowni czystego powietrza.

Wodnistą szarość poranka natychmiast zastąpiła smolista czerń. Zmianie tej towarzyszył głośny huk.

Robiła, co mogła, by spowolnić tempo zsuwania się w mrok, rozcapierzając ręce i nogi, lecz już po chwili dotarło do niej, że musi jedną dłonią podtrzymywać maskę, żeby nie zerwał jej pęd powietrza. Tyle że gdy to robiła, mogła balansować tylko trzema kończynami. A to nie wystarczało do kontrolowania lotu we wnętrzu rury, w której raz po raz rozlegały się upiorne dźwięki, jakby gdzieś tam w dole czekał na nią dyszący potwór. Czuła uderzenia powietrza. Wdech, wydech, wdech, wydech.

Wyczuwała instynktownie, że zbliża się do dna, chociaż nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak uważa. Zmusiła się więc do ostatniego desperackiego wysiłku, aby nie uderzyć z impetem w ziemię. Głowę trzymała prosto, stopami, kolanami i prawą dłonią zapierała się do granic bólu. I zatrzymała się w końcu, gdy jej stopy natrafiły na nieco grubsze ożebrowanie niż te, które mijała wyżej. Poczuła, że coś pociąga poły jej płaszcza wraz z zasysanym powietrzem, a potem popycha je w przeciwnym kierunku przy akompaniamencie głośnego sapnięcia. Była wdzięczna Bogu, że nie włożyła na tę wyprawę spódnicy.

Kierunek przepływu powietrza zmieniał się mniej więcej co dziesięć sekund.

W smolistej ciemności pod stopami nie mogła dostrzec niczego, ale pomiędzy głośnymi sapnięciami do jej uszu docierały pomruki jakiejś machiny i dźwięczny klekot uderzającego o siebie metalu.

Kolejne oddechy rozwiewały ze świstem włosy Briar, szarpiąc połami jej płaszcza i sakwą. Kapelusz unosił się jej nad głową niczym prawdziwy balon, utrzymując się tylko dlatego, że nałożyła uprząż maski na zawiązany pod brodą rzemień.

Nie mogła tkwić w tym miejscu w nieskończoność, niemniej bała się efektów dalszego spadania w mroczną czeluść. Każdemu oddechowi machiny towarzyszył klekot kojarzący się jej z pracą wielkich kół zębatych. Wydawał się bliski, choć nie aż tak bardzo, by mógł stanowić bezpośrednie zagrożenie. Aczkolwiek w tej sytuacji ciężko jej było ocenić, co może naprawdę być niebezpieczne.

Gdy pęd powietrza znów zmienił kierunek, odważyła się zdjąć stopę z obręczy i oprzeć ją na ściance poniżej. Poruszyła nią wokół, starając się wymacać coś na ślepo. Nie wyczuła jednak niczego, więc opuściła ją jeszcze bardziej, przenosząc cały ciężar ciała na ręce, co było w tym momencie nieco łatwiejsze, gdyż podmuch powietrza znów zmienił kierunek.

Opuściła nogę o kolejne kilka cali. Niestety, mimo, że miała ostatnią obręcz na wysokości piersi, jej dyndające wyciągnięte stopy nadal na nic nie trafiły. Zaryzykowała i opuściła się jeszcze bardziej, zawisając na rękach.

Jest!

Stopy otarły się o coś miękkiego. Odsunęła to na bok, gdy nacisnęła nieco mocniej podeszwą, ale zaraz poczuła miękką powierzchnię w innym miejscu. Cokolwiek to było, wydawało się wystarczająco mocne, więc w końcu z umęczonych dłoni wypuściła krawędź obręczy.

Spadła, lecz niedaleko, lądując na czworaka.

Niewielkie wybrzuszenia pod jej dłońmi i kolanami popękały z cichym sykiem, a gdy powietrze znów zmieniło kierunek, poczuła, jak kawałki czegoś wzlatują w górę, wplątując się jej we włosy. To były ptaki, martwe — niektóre nawet od dawna, sądząc po kruchości trucheł i smrodzie rozkładu. Odłamane skrzydła furkotały w powietrzu unoszone silnym prądem. W tym momencie poczuła wielką radość, że niczego nie widzi.

Z początku się zastanawiała, dlaczego martwe ptaki nie unoszą się w górę rury przy każdym „wydechu”, dość szybko jednak zrozumiała, że miejsca, gdzie zalegały truchła, nie były narażone na oddziaływanie prądów powietrza. Utwierdziła się w tym przekonaniu, gdy spróbowała wstać i przywaliła głową w jakąś przeszkodę.

Znajdowała się w niewielkim zagłębieniu służącym zapewne do zbierania padliny. Za drugim razem podźwignęła się znacznie wolniej, wyciągając w górę obie ręce, aby oszczędzić sobie kolejnego bolesnego przeżycia, i obmacała dokładnie całą komorę.

Dotknęła koniuszkami palców ściany. Gdy nacisnęła nieco mocniej, poczuła, że mur ustępuje, i zrozumiała, że nie ma do czynienia z przeszkodą wykonaną z cegieł albo kamienia. Była jednak grubsza od znanych jej materiałów. Możliwe, że wykonano ją ze skóry. Najprawdopodobniej z kilku warstw sklejonych ze sobą, ale tego nie mogła być pewna. Zaczęła ją obmacywać, szukając szwów lub jakiegoś zamka.

Nie znalazłszy niczego takiego, przytknęła ucho do miękkiej przeszkody. Była niemal pewna, że słyszy po drugiej stronie ludzkie głosy. Ściana była zbyt gruba albo mówiący stali za daleko, by dało się zrozumieć słowa, niemniej nie miała wątpliwości, że ktoś tam rozmawia.

Zaraz też zaczęła sobie wmawiać, że to dobry znak — skoro w mieście nadal żyją ludzie i w sumie dobrze się mają, to i Zeke powinien być wśród nich bezpieczny.

Wydawało jej się jednak, że jest zbyt wcześnie, by zwracać na siebie uwagę tych ludzi. Dlatego przysiadła w tym mrocznym miejscu pełnym padniętych skrzydlatych stworzeń, rozmyślając, jakie ma szanse, aby się dowiedzieć czegoś o tym, co może ją czekać po drugiej stronie. Miała zarazem świadomość, że nie może siedzieć na tym cmentarzysku w nieskończoność. Nie mogła udawać, że jest tutaj bezpieczniejsza. Musiała zacząć działać.

A nade wszystko wydostać się z tych ciemności.

Zwinęła dłonie w pięści i zaczęła uderzać w miękką powierzchnię ściany.

— Hej! — wołała. — Czy ktoś mnie słyszy?! Jest tam kto? Hej! Utknęłam w tym… czymś! Jak stąd wyjść?!

Chwilę później mechaniczny oddech zelżał, zwolnił i w końcu zamarł zupełnie. Teraz do Briar znacznie wyraźniej dochodziły głosy z drugiej strony. Ktoś usłyszał jej wołania, o czym bez wątpienia świadczyła nerwowa wymiana zdań. Niestety, tak stłumiona, że nie dało się określić, czy ci ludzie są wściekli, zadowoleni, zdziwieni czy może przestraszeni.

Uderzała w ścianę raz po raz, wołając o pomoc, póki za jej plecami nie pojawiła się smuga światła. Obróciła się, rozdeptując przy okazji kolejne truchło, i osłoniła maskę dłońmi. Słup światła, mimo że bardzo wąski, raził jej oczy, jakby spoglądała prosto w słońce. Chwilę później w jasność wrył się obrys gołej głowy.

Usłyszała wypowiadane przez mężczyznę słowa, szybkie i niezrozumiałe. Machał do niej ręką, jakby ją przywoływał. Jakby ponaglał do wyjścia ze zbiornika do wychwytywania martwych ptaków.

Wyciągnęła ręce przed siebie i ruszyła w jego kierunku.

— Pomóż mi — prosiła, starając się panować nad głosem. — Tak, tak, dziękuję. Wyciągnij mnie stąd.

Ujął ją za rękę, przyciągnął do siebie i za ścianę do pomieszczenia pełnego dokładnie obudowanych palenisk. Zacisnęła powieki, by zminimalizować ból w oczach po tak nagłym wyjściu z kompletnych ciemności prosto w blask płomieni i drażniącego dymu czy pary. Aby obejrzeć wszystkie zakamarki pomieszczenia, musiała obrócić głowę, maska bowiem mocno ograniczała jej pole widzenia.

Za sobą po lewej dostrzegła ogromne miechy, identyczne jak te, których ludzie używali w domowych paleniskach, tylko wielokrotnie od nich większe. Tymi poruszała skomplikowana machina — zęby na jej kołach były większe od dorodnych jabłek. Obok znajdowała się dźwignia, która wprawiała je w ruch i umożliwiała korzystanie z miechów. Teraz spoczywała przy obudowie urządzenia, jakby nie od niej zależało, czy to monstrum ożyje.

W rzeczy samej głównym napędem owej machiny był znajdujący się parę jardów dalej spory, mocno okopcony piec. Miał otwarte drzwiczki, obok nich stał mężczyzna z szuflą. Z miechów wystawały cztery rury, każda zrobiona z innego materiału i pomalowana na inny kolor. Metalowy cylinder łączył je z piecem. Żółta biegła tam, skąd wyszła Briar, niebieska, z materiału, prowadziła do sąsiedniego pomieszczenia, a szara — która mogła być kiedyś biała — znikała w sklepieniu.

Ludzie stojący wokół zadawali pytania w języku, którego Briar zupełnie nie rozumiała. Czuła też dotyk dłoni chwytających ją za ręce i klepiących po plecach. Można by pomyśleć, że pracuje tutaj tuzin mężczyzn, ale nie, było ich zaledwie czterech.

Sami Azjaci, zapewne Chińczycy, domyśliła się, widząc ich wysoko wygolone czoła i warkocze. Spoceni na całym ciele, noszący grube fartuchy, które chroniły ich nogi i odkryte klatki piersiowe, mieli też gogle z zaciemnionymi szkłami, aby nie oślepli, patrząc prosto w ogień, który kazano im podsycać.

Briar odsunęła się od nich, przechodząc w spokojniejszy kąt pomieszczenia, gdzie nie było pieca ani otwartego paleniska.

Gdy poszli za nią, nadal gadając w języku, którego nie potrafiła zidentyfikować, sięgnęła za plecy i wyjęła karabin. Wymierzyła w najbliższego, potem w drugiego, trzeciego, czwartego i w dwóch kolejnych, których zwabiły do kotłowni podniesione głosy kompanów.

Nawet przez węglowe filtry maski czuła kwaśny posmak spalenizny unoszący się w powietrzu. Dławił ją, choć przecież nie powinien. Oczy także zaczynały jej łzawić, mimo że nie miały kontaktu z atmosferą na zewnątrz.

Tego było już za wiele — zamaskowani gadający bez ustanku mężczyźni, te paleniska, łopaty, machiny i kubły węgla. Półmrok panujący w zamkniętych klaustrofobicznych pomieszczeniach potrafił przytłoczyć mimo blasku rozżarzonych węgli i jasnożółtych płomieni bijących z palenisk pieców. Wokół niej roiło się od ruchomych cieni. Były ostre i przerażające, zwłaszcza gdy przesuwały się po mechanizmach i ścianach.

— Trzymajcie się z dala ode mnie! — zawołała Briar, nie myśląc zupełnie o tym, że mogą jej najzwyczajniej w świecie nie rozumieć lub nie słyszeć, skoro mówiła przez maskę. Potrząsnęła więc karabinem, dźgając lufą powietrze na prawo i lewo.

Azjaci podnieśli ręce i cofnęli się, nie przestając na moment terkotać między sobą. Może i nie znali angielskiego, ale karabin przemówił do nich w bardzo zrozumiałym języku.

— Jak mogę stąd wyjść? — zapytała w nadziei, że któryś jednak zna choć parę angielskich słów i zdoła się z nią porozumieć. — Wyjście! Jak stąd wyjść?

Ktoś odpowiedział jej z kąta jednosylabowym słowem, lecz nie usłyszała go za dobrze. Odwróciła się szybko, by sprawdzić, kto się odezwał, i ujrzała starszego mężczyznę o siwych włosach i równie jasnej brodzie. Jego oczy pokryte były bielmem, nawet przy tak marnym oświetleniu, jakie panowało w miechowni, widziała, że ma do czynienia z niewidomym.

Azjata uniósł kościstą rękę i wskazał korytarz pomiędzy jednym z pieców a machiną większą od wozu. Nie zauważyła go wcześniej. Pogrążony był w mroku i nie szerszy od biurka. Najwidoczniej służył wyłącznie za wejście i wyjście dla ludzi.

— Wybacz — przeprosiła go. — Wybaczcie — powtórzyła, kierując to słowo do pozostałych, ale nie opuściła karabinu. — Wybaczcie — dodała raz jeszcze, cofając się w głąb korytarza.

Gdy znalazła się w węższej jego części, natychmiast zaczęła biec. Po kilku krokach coś uderzyło ją w twarz, nie zareagowała jednak, pochyliła się nieco i jeszcze bardziej przyspieszyła, widząc przed sobą nieco lepiej oświetlony odcinek, w którym stało kilka osłoniętych świec. Obejrzała się i dostrzegła w półmroku za sobą niezbyt szerokie pasma zwisającego z sufitu materiału powleczonego warstwą gumy. Tworzyły coś w rodzaju zasłony, blokującej dostęp dymu i iskier do tej części pomieszczenia.

Po lewej zauważyła też kilka okien, zasłoniętych albo zaklejonych podobnym materiałem, papierami, smołą, jednym słowem wszystkim, co mogło powstrzymać napływ zabójczego gazu.

Briar dyszała wewnątrz maski, walcząc o każdą porcję tlenu wciąganego do płuc. Niestety, nie mogła się zatrzymać i odpocząć, nie teraz, gdy lada moment Azjaci mogli ruszyć za nią w pościg. Nie mogła stanąć, zanim się nie dowie, gdzie wylądowała.

Otoczenie wydawało jej się znajome. Może nie bardzo, na pewno nie bywała tutaj zbyt często, lecz w dawnych czasach za dnia mogła tu zajrzeć kilka razy. Czuła ból w klatce piersiowej i pieczenie w łokciach otartych podczas szaleńczej jazdy żółtą rurą.

Ale myślała teraz wyłącznie o wyjściu. O tym, gdzie się znajduje, dokąd ją zaprowadzi i co tam znajdzie.

Korytarz wychodził na sporą halę zastawioną wyłącznie beczkami oraz skrzyniami różnego kształtu i wielkości. Wisiały tu też dwie lampy, po jednej na każdym końcu długiej drewnianej lady. Dzięki nim widziała wszystko wyraźniej mimo ograniczeń, jakie zawdzięczała masce.

Wytężyła słuch, lecz nie dotarły do niej żadne dźwięki świadczące o pościgu. Zwolniła więc nieco, by odzyskać oddech i przyjrzeć się lepiej stojącym tu skrzyniom i przybitym na nich stemplom. Trudno jej jednak było odzyskać spokój. Musiała wciągać powietrze przez filtry, by napełnić nim płuca, a było go wciąż zbyt mało bez względu na to, jak bardzo się starała. Maskę zaś bała się zdjąć, było na to za wcześnie, najpierw musiała znaleźć wyjście prowadzące na ulice, które wciąż wypełniała gruba warstwa gęstego gazu. Zaczęła czytać napisy na skrzyniach, wypowiadając je pod nosem, jakby to była mantra.

— Len. Smoła pogazowa. Ośmiopensowe gwoździe. Półgalonowe butelki ze szkła.

Za sobą usłyszała głosy. Może to byli tamci Azjaci, a może zupełnie kto inny.

Wielkie drewniane wrota z przeszkolonymi otworami zostały zabezpieczone smolistą masą. Briar naparła na nie ramieniem. Nawet nie drgnęły, stały jak wmurowane, nie wydając najmniejszego dźwięku. Obok nich po lewej znajdowało się okienko identycznie zabezpieczone. Zakryto je deskami, zalepiając łączenia i boki roztopioną smołą.

Po prawej zauważyła kolejną ladę. A za nią schody prowadzące w dół, w jeszcze gęstszą ciemność. Nad nimi ktoś umieścił kilka świec.

Mimo głośnego dyszenia i szelestu maski ocierającej się o włosy Briar słyszała wyraźnie odgłos zbliżających się kroków. Głosy także stały się wyraźniejsze, a ona nie miała gdzie uciec. Mogła albo zawrócić do korytarza wypełnionego zbliżającymi się Azjatami, albo zaryzykować zejście po schodach prosto w paszczę czającego się tam być może niebezpieczeństwa.

— Idę na dół — wyszeptała do siebie. — Tak, idę na dół.

Mało brakowało, a stoczyłaby się z trzeszczących przeraźliwie stopni.

Загрузка...