Gdy Zeke się przebudził w urządzonym z przepychem pokoju w podziemiach dworca kolejowego, światła zdążyły już przygasnąć, a i posmak w ustach sugerował, że zasnął na dłużej, niż początkowo zamierzał. Przeciągnął językiem po spierzchniętych wargach, by nawilżyć je choć trochę.
— Ezekielu Wilkes — odezwał się ktoś, zanim chłopak pojął, że nie jest sam. Przetoczył się natychmiast na drugi bok i zmrużył oczy.
Na fotelu opodal fałszywego okna siedział mężczyzna w gigantycznym hełmie, rytmicznie stukając w kolano palcem okrytej rękawicą dłoni. Miał też na sobie czerwony płaszcz, jakby był jakimś zagranicznym monarchą, oraz błyszczące, świeżo wypastowane czarne buty.
— Sir? — wymamrotał Zeke zbyt zaskoczony, by sformułować konkretniejsze pytanie.
— Sir?
— Zwróciłeś się do mnie bardzo grzecznościową formą. Biorę to za dobry znak.
Chłopak zamrugał oczami, ale nie na wiele się to zdało. Nadal widział to samo, a mężczyzna w fotelu nie ruszył się z miejsca.
— Znak czego?
— Twojego dobrego wychowania. Nie — powstrzymał Ezekiela, który podnosił się z łóżka. — Leż. Skoro już się obudziłeś, pozwól, że obejrzę to rozcięcie na głowie i twoją dłoń. Nie chciałem cię budzić grzebaniem w ranach. — Wskazał palcem na maskę. — Wiem, jak w niej wyglądam.
— To dlaczego jej pan nie zdejmie? Tutaj można oddychać bez problemu.
— W sumie mógłbym to zrobić — odparł nieznajomy, wstając z fotela i siadając na skraju łóżka. — Ale powiedzmy, że mam powody, by ją nosić.
— Obawia się pan czegoś?
— Powiedziałem przecież, że mam powody. Nie ruszaj się.
— Docisnął dłoń do czoła Zeke’a, a drugą odgarnął mu zmierzwione włosy. Jego rękawice były ciepłe i tak gładkie, że wydawać się mogło, iż dotyka głowy gołymi rękoma. — Jak do tego doszło?
— Pan jest doktor Minnericht? — zapytał chłopak, zamiast odpowiedzieć na pytanie.
— Tak, jestem doktor Minnericht — odparł mężczyzna takim samym obojętnym tonem. Docisnął palec w jednym miejscu, postukał nim w drugim. — Przynajmniej tak nazywają mnie dzisiaj ludzie w tym mieście. Powinieneś mieć założone szwy, ale z tego co widzę, przeżyjesz i bez nich. Zbyt wiele czasu minęło od zranienia, do rozcięcia poprzyklejały się włosy, no i co najważniejsze, przestało już krwawić. Nie widzę też żadnych śladów infekcji. Zszywanie niczego już nie zmieni. Teraz pokaż dłoń.
Jeśli Zeke usłyszał całą resztę przemowy po słowie „tak”, nie dał tego po sobie poznać.
— Yaozu mówił, że znał pan mojego ojca.
Doktor cofnął dłonie i usiadł prosto.
— On ci to powiedział? Tak się wyraził?
Zeke zamyślił się głęboko, próbując przypomnieć sobie słowa Chińczyka. Zmarszczone brwi ściągnęły skórę na zranionym czole, więc skrzywił się z bólu.
— Nie pamiętam dokładnie, ale mówił coś w tym stylu. Że mógłby mi pan o nim coś powiedzieć czy coś takiego.
— O tak, z pewnością mógłbym ci o nim opowiedzieć — przyznał doktor. — A co powiedziała ci o nim twoja matka, jeśli mogę zapytać?
— Raczej niewiele. — Zeke wygrzebał się z pościeli i usiadł. Mało brakowało, a jęknąłby głośno na widok doktora z tej perspektywy. Mógłby przysiąc, że ten człowiek nie ma oczu, a pod maską w ich miejscu znajdują się jasnoniebieskie światełka.
Właśnie rozjarzyły się mocniej, by po chwili przygasnąć. Zeke nie miał pojęcia, co to mogło znaczyć. Doktor znów sięgnął po jego dłoń i zaczął ją owijać bardzo miękkim bandażem.
— Niewiele. Rozumiem. Czy to znaczy, że nic ci nie powiedziała? Zatem jeśli dobrze rozumuję, wiesz tylko to, co głosi oficjalna historia, co powiedzieli ci koledzy z klasy albo co posłyszałeś od plotkarek na Przedmieściach?
— Mniej więcej.
— Więc nie znasz nawet połowy prawdy. Co ja mówię, nawet jej ułamka. — Światełka za soczewkami zamigotały, jakby mrugał, a potem zaczął mówić wolniej, jak gdyby się uspokoił. — Oskarżono go o wypadek z Kościotrzepem, ponieważ ludzie nie znali prawdy, rozumiesz? Oskarżono go o sprowadzenie Zguby, dlatego że nikt w okolicy nie miał bladego pojęcia o geologii ani o tym, co się dzieje pod płaszczem Ziemi. Nie rozumieli, że chciał dać temu zapomnianemu przez Boga i ludzi skrawkowi lądu nową dziedzinę przemysłu. Jego pragnieniem było otwarcie nowego rozdziału w historii miasta i jego mieszkańców. Ale oni… — Minnericht zamilkł, by zaczerpnąć tchu, co Zeke wykorzystał, by wbić się ukradkiem w poduszki za plecami. — Oni nie mieli pojęcia, czym jest praca wynalazcy, nie potrafili pojąć, że sukces rodzi się z porażek.
Chłopak marzył o tym, by pokój, w którym siedzieli, był o wiele większy, dzięki czemu mógłby się oddalić jeszcze bardziej od tego człowieka, lecz skoro nie było to możliwe, postanowił zagadnąć go na inny temat.
— Widzę, że miał pan okazję bardzo dobrze go poznać — powiedział.
Minnericht wstał, oddalił się od łóżka o kilka kroków, a potem zaczął się przechadzać od miednicy do fotela z rękami złożonymi na plecy.
— Twoja matka… — zaczął, jakby chciał rozpocząć nowy temat, zamilkł jednak po tych słowach, dzięki czemu Zeke mógł przełknąć dawkę jadu, jaką w nich usłyszał.
— Zapewne bardzo się o mnie niepokoi — wybąkał.
— Wybacz, ale to mnie zupełnie nie interesuje — odparł Minnericht, nie odwracając się nawet. — Niech się martwi, skoro to wszystko jej wina. Nie dość, że ukryła twoje istnienie, to jeszcze zostawiła mnie tutaj samego, jakbym stworzył dla niej jakieś więzienie, a nie pałac.
Zeke zamarł. Do tej pory starał się jak najmniej ruszać, więc nie bardzo wiedział, co jeszcze zrobić, by stanowiło to różnicę. Serce waliło mu ostrzegawczo pod żebrami, a gardło ściskało się coraz mocniej z każdą upływającą sekundą.
Człowiek zwany teraz doktorem nie dał mu czasu na przemyślenie tej sprawy. Obrócił się szybko.
— Zrozum mnie, proszę — rzucił, gdy jego płaszcz łopotał jeszcze. — Musiałem wybierać. Musiałem iść na kompromisy. Stając przed tymi ludźmi w obliczu kataklizmu i poniesionych przez nich strat, choć naprawdę nie z mojej winy, musiałem wybrać odosobnienie i odzyskać zdrowie w odosobnieniu. Po tym co się wydarzyło — dodał jeszcze, uderzając w żałobne tony — nie mogłem przecież wyjść do nich i powiedzieć, że to nie była moja wina. Miałem stanąć na kupie gruzu i oznajmić im, że nie zrobiłem nic złego i nikogo nie skrzywdziłem? Kto by mnie wtedy posłuchał? Kto by uwierzył w moje protesty? Muszę ci wyznać, młody człowieku, że sam bym sobie wtedy nie uwierzył.
— Czy pan próbuje mi powiedzieć… że…
Wysoki ton, jakim przemawiał Minnericht, nagle się załamał.
— Jesteś bystrym chłopcem. A w każdym razie powinieneś taki być moim zdaniem. Zresztą sam nie wiem. Twoja matka — znów wymówił to słowo w nader jadowity sposób — także miała swój udział w tworzeniu twojej natury.
— Hej! — zaprotestował Zeke, nagle zapominając o wszystkich ostrzeżeniach Angeliny. — Proszę nie mówić o niej w taki sposób! Musiała ciężko harować, a ludzie nie ułatwiali jej życia przez… przez pana właśnie. Kilka dni temu mówiła mi, że ludzie z Przedmieść nigdy jej nie darują tego, co pan uczynił.
— Skoro oni jej nie darują, dlaczego ja miałbym to zrobić? — zapytał doktor Minnericht, lecz musiał dostrzec wyzwanie w oczach chłopaka, zaraz bowiem dodał: — Wiele się wydarzyło przed laty. Naprawdę wiele, ale nie oczekuję że coś z tego zrozumiesz. Nie mówmy jednak o tamtych czasach, na to jeszcze za wcześnie. Nie teraz, kiedy się dowiedziałem, że mam syna. Nie sądzisz, że to chyba dobry powód do świętowania?
Zeke miał problem, by zebrać myśli i wziąć się w garść. Zbyt często bardzo się bał i za wiele razy dziwił, odkąd przeszedł na tę stronę muru. Nie wiedział, czy jest bezpieczny, aczkolwiek podejrzewał, że nie bardzo, na domiar złego człowiek, który go przetrzymywał, wyrażał się bardzo niepochlebnie o jego mamie. Tego było już za wiele.
O tyle za wiele, iż nie zwrócił specjalnej uwagi na to, że doktor Minnericht oświadczył, iż jest jego ojcem. Nie wiedział, dlaczego tak trudno mu w to uwierzyć. A potem przypomniał sobie, co mu księżniczka powiedziała przy rozstaniu: „Cokolwiek ci powie, nie wierz mu. Nie pochodzi stąd i nie jest tym, za kogo się podaje. Nigdy nie powie ci prawdy na temat swojego pochodzenia, bo za wszelką cenę stara się je ukryć”.
Jeśli jednak Minnericht nie kłamie?
Jeśli to Angelina była kłamczuchą? Twierdziła, że Minnericht jest skończonym potworem i wszyscy się go tu boją, ale żyła w najlepszej komitywie z podniebnymi piratami.
— Przyniosłem ci parę rzeczy — powiedział doktor, wskazując torbę. Albo chciał przerwać tym sposobem niezręczną ciszę, która zapadła, gdy Zeke zaczął bić się z myślami, albo po prostu rzucił te słowa na pożegnanie. — Kolacja będzie za godzinę. Yaozu przyjdzie tu i przyprowadzi cię na miejsce. Wtedy porozmawiamy, o czym zechcesz. Odpowiem na twoje pytania, a wiem, że masz ich wiele. Dowiesz się wszystkiego, ponieważ nie jestem taki jak twoja matka i nie mam przed tobą sekretów jak ona. — Idąc w kierunku drzwi, dodał jeszcze: — Lepiej będzie, jeśli zostaniesz w pokoju. Jak zapewne zauważyłeś, drzwi są wzmocnione od środka. Mamy trochę problemów na wyższym poziomie. Zdaje się, że zgnilasy podeszły zbyt blisko naszych linii obrony.
— Jest źle?
— Jest bardzo źle, ale nie beznadziejnie. Szanse na to, że dostaną się do środka, są znikome. Ostrożności jednak nigdy za wiele.
— To powiedziawszy, wyszedł.
Zeke nie usłyszał chrzęstu klucza w zamku. Gdy spojrzał w stronę drzwi, zauważył, że można je zabarykadować od wewnątrz. Przypomniał sobie także, że nie ma swojej maski. Jak daleko zaszedłby bez niej?
— Niedaleko — podsumował z goryczą w głosie.
Potem zaczął się zastanawiać, czy nie jest obserwowany albo czy ktoś go nie podsłuchuje. Na wszelki wypadek postanowił trzymać usta zamknięte na kłódkę i w kompletnej ciszy podszedł do wypchanej torby, którą doktor zostawił koło miednicy i czarki ze świeżą wodą.
Nie dbając, że może wypaść niedobrze albo że ktoś poczyta to za złe maniery, Zeke dopadł porcelanowego naczynia i nie oderwał od niego ust, dopóki go nie osuszył z ostatniej kropli cieczy. Sam się dziwił, jak wielkie miał pragnienie, a gdy je ugasił, przyszła kolej na głód. Cała reszta wydarzeń także wydawała mu się niesamowita — statek powietrzny, kraksa, dworzec, doktor… Nadal nie miał pojęcia, na ile może mu ufać. Wiedział tylko, że własny żołądek go nie oszukuje — a był pusty od wielu, wielu godzin.
Pytanie tylko, od jak wielu? Jak długo tu jest? Spał już dwukrotnie, raz pod gruzami wieży, no i teraz w podziemiach dworca kolejowego.
Pomyślał o matce i szczegółowym planie, który gwarantował mu dostanie się za mur i bezpieczny powrót do domu, zanim Briar Wilkes zamartwi się na śmierć. Miał nadzieję, że nic jej się nie stało. I że nie zrobiła niczego szalonego ani nie zamartwiła się do reszty, aczkolwiek miał świadomość, że zawalił, co tylko się dało.
W torbie zostawionej przez Minnerichta znalazł parę czystych spodni i koszulę, do tego skarpety, w których nie było najmniejszej nawet dziurki. Pozbył się więc natychmiast brudnych rzeczy i włożył podarowane, pachnące i szeleszczące świeżością. Nawet bawełniane skarpety okazały się miłe w dotyku i wcale nie łaskotały. Poczuł się bardzo dziwnie, gdy naciągał na nie stare buciory. Znoszone kamasze uwierały go zawsze w kilku miejscach, przecierając skarpety i napierając mocno na odcisk z boku dużego palca. Dzisiaj nie mogły jednak sięgnąć odkrytej skóry.
Na półce nad miednicą Zeke znalazł przenośne lusterko. Obejrzał w nim zakrwawioną wciąż ranę na głowie i otarcia na twarzy, które do tej pory wyczuwał, ale nie mógł ich widzieć.
Wciąż wyglądał na brudnego dzieciaka, choć już nie tak obszarpanego, jak mu się zdarzało w ciągu minionych kilku lat. Spodobało mu się to odbicie. Prezentował się doskonale mimo grubego bandaża na dłoni, który psuł nieco ogólne wrażenie.
Yaozu pojawił się wkrótce, otwierając drzwi bez najmniejszego szmeru. Mało brakowało, a Zeke upuściłby trzymane w dłoni lusterko, gdy ujrzał w jego rogu odbicie krępego Chińczyka.
— Mógłby pan chociaż zapukać — powiedział z wyrzutem, obracając się na pięcie.
— Doktor pragnie, abyś spożył z nim kolację. Sądzi, że możesz być głodny.
— Jestem głodny jak cholera — odparł chłopak i zaraz poczuł się głupio. Uznał bowiem, że w nowym ubraniu i tak schludnym otoczeniu powinien się zachowywać mniej prostacko. Niewiele jednak mógł w tej sprawie zrobić. Zwłaszcza w tej chwili, więc dodał pospiesznie: — Co będziemy jedli?
— Pieczone kurczęta, jak sądzę. Ale mogą być też ziemniaki albo makaron.
Chłopak poczuł ślinę w ustach. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatni raz jadł pieczonego kurczaka.
— Pędzę za panem! — zawołał ze szczerym entuzjazmem, który natychmiast zastąpił wszelkie obawy krążące mu do tej pory po głowie. Ostrzeżenia Angeliny i inne niewesołe myśli wyparowały, gdy podążał korytarzem w ślad za Yaozu.
Drzwiami ozdobionymi w rogach rzeźbionymi smokami dotarli do pomieszczenia wyglądającego jak pozbawiony okien salon. W jego głębi znajdowała się godna niejednego pałacu jadalnia.
Nakryty białym obrusem długi, choć wąski stół biegł przez niemal całą jej szerokość. Otaczały go wysokie krzesła rozmieszczone w równych odstępach. Tylko dwa były odsunięte, jednakże nie na końcach, z których jedzący nie mogliby się nawet widzieć. Wybrano dwa stojące naprzeciw siebie przy jednym ze szczytów stołu.
Minnericht siedział już na jednym. Szeptał coś do stojącego obok człowieka w dziwacznym stroju z bielmem na lewym oku. Zeke niestety nie słyszał, o czym rozmawiają. Skończyli, gdy doktor dostrzegł przybyłych i odesłał rozmówcę.
— Musisz umierać z głodu — powiedział na powitanie. — W każdym razie wyglądasz mi na wygłodzonego młodzieńca.
— O tak — przyznał chłopak, wślizgując się na drugie z przygotowanych miejsc i nie zastanawiając się zupełnie, gdzie ma usiąść Yaozu. Miał to gdzieś. Podobnie jak to, czy Minnericht jest fałszywym nazwiskiem, a noszący je człowiek jego ojcem. Jego myśli skupiały się wyłącznie na pokrytym złotawą skórką soczystym pieczonym mięsie leżącym na talerzu przed nim.
Obok na obrusie zobaczył serwetkę złożoną w kształt przypominający łabędzia. Zeke zignorował ją zupełnie i od razu wyciągnął rękę, sięgając po udko. Minnericht ujął w dłoń widelec, nie krytykując chłopaka za takie zachowanie.
— Matka powinna cię lepiej karmić — stwierdził tylko. — Domyślam się, że nie macie lekko na Przedmieściach, ale są jakieś granice. Dorastający chłopak musi się porządnie najeść.
— Mama mnie karmi… — zapewnił go Zeke, mówiąc z pełnymi ustami. Nagle jednak zamilkł, jakby któreś z wypowiedzianych przez doktora zdań stanęło mu kością w gardle. Chciał właśnie zapytać o wyjaśnienie, gdy Minnericht uczynił coś zupełnie niespodziewanego.
Zdjął mianowicie maskę.
Trwało to chwilę i wyglądało na niezwykle skomplikowaną procedurę, podczas której trzeba było rozpiąć wiele miniaturowych klamer i zaczepów. Niemniej gdy ostatni puścił i metalowa konstrukcja powędrowała na bok, doktor pokazał swoje ludzkie oblicze.
Nie była to zbyt piękna twarz, nie mówiąc już o tym, że nie była cała. Pokryta guzami blizna, nie mniejsza od ludzkiej dłoni, ciągnęła się od ucha aż do skraju górnej wargi, zamykając prawe nozdrze i zniekształcając mięśnie wokół ust. Doktor miał też problemy z zamykaniem prawego oka, ponieważ stracił niemal całą powiekę.
Zeke starał się ze wszystkich sił nie gapić na niego, ale niewiele to pomogło. Nie przestał jednak jeść. Jego żołądek przejął kontrolę nad ustami i dłońmi. Nie potrafił sobie też wyobrazić, że odsuwa od siebie tego przepysznego kurczaka.
— Możesz na mnie patrzeć do woli — powiedział Minnericht. — Masz ten rzadki przywilej. Pozwalam sobie odkrywać twarz tylko w dwóch miejscach. W tej jadalni i w moim prywatnym apartamencie, więc na palcach jednej ręki da się policzyć osoby, które widziały mnie bez maski.
— Dziękuję — mruknął Zeke, lecz zabrzmiało to tak, jakby miał ochotę zakończyć to słowo znakiem zapytania, ponieważ nadal nie wiedział, czy powinien się czuć wyróżniony czy raczej zaniepokojony tym gestem gospodarza. Zaraz więc skłamał: — Nie wygląda pan aż tak źle. Widywałem na Przedmieściach ludzi znacznie gorzej poparzonych Zgubą.
— To nie są ślady po kontakcie z gazem. Zostałem poparzony przez ogień.
Doktor zaczął jeść, wkładając do ust znacznie mniejsze kawałki mięsa niż siedzący naprzeciw chłopak, który z największą ochotą wpakowałby do ust całą nogę kurczęcia, gdyby nikt na niego nie patrzył. Minnericht miał częściowo sparaliżowaną twarz — Zeke zauważył to, obserwując, jak porusza ustami podczas jedzenia. Dostrzegł też, że nozdrza zupełnie mu się nie rozdymają podczas oddychania.
Teraz gdy doktor mówił bez pomocy mechanizmów, widać było także, że musi wkładać wiele wysiłku, by słowa brzmiały wyraźnie.
— Synu — powiedział, a Zeke drgnął, nie sprzeciwił się jednak — obawiam się, że mam dla ciebie nieco… jak by to powiedzieć… niepokojącą wiadomość.
Chłopak przestał żuć i natychmiast przełknął resztki jedzenia, które miał w ustach, jakby się obawiał, że może mu zostać odebrane.
— Co się stało?
— Dowiedziałem się właśnie, że twoja mama wyruszyła na poszukiwanie ciebie tutaj, do miasta za murem. Horda zgnilasów zaatakowała miejsce, gdzie dotarła, i od tamtej pory ślad po niej zaginął. Mamy spore problemy z nieumarłymi po tej stronie muru. Wspominałem ci już, że walczymy z nimi właśnie w tej chwili, więc nie dziwi mnie, że i ona, chociaż jest ostrożną kobietą, wpadła z ich powodu w tarapaty.
Chłopak przestał jeść.
— Chwileczkę. Co pan powiedział? Coś jej się stało? Przyszła tutaj, za mur, żeby mnie szukać?
— Obawiam się, że tak właśnie zrobiła. Muszę przyznać, że powinienem dodać jej kilka punktów za niespotykany upór i instynkt macierzyński. Nigdy nie używałeś przy stole serwetki?
— Nigdy. Gdzie ona jest?
Doktor zdawał się zastanawiać nad kolejnym ruchem, po chwili przedstawił sprawę w nieco innym świetle.
— Nikt mi nie doniósł, że zginęła. Nic nie świadczy też o tym, że została pokąsana. Po prostu… zniknęła po tym pożałowania godnym incydencie. Może się jeszcze pojawi.
Na talerzu chłopaka niewiele już zostało, ale nie potrafił się przemóc, by sięgnąć po kolejny kawałek mięsa.
— Nie zamierza pan jej szukać? — zapytał, wciąż nie wiedząc, jaką odpowiedź wolałby usłyszeć, więc nie naciskał, gdy Minnericht się zastanawiał.
— Moi ludzie rozglądają się za nią — stwierdził w końcu.
Ezekielowi nie spodobało się to wymuszone i ostrożne wyjaśnienie, podobnie jak ton, którym zostało wygłoszone.
— Co pan chciał przez to powiedzieć? — Podniósł piskliwy głos nieco wyżej, niż zamierzał. — Wiem, że nie była dla mnie idealną matką, ale i ja nie należę do najgrzeczniejszych dzieci, więc oboje dawaliśmy sobie w kość. Jeśli przyszła tutaj za mną i ma kłopoty, muszę jej pomóc! Muszę… muszę się stąd wydostać i odszukać ją!
— To wykluczone — rzekł stanowczym tonem doktor, lecz trwał w bezruchu, jakby nie wiedział, co ma teraz zrobić. — Nigdzie nie pójdziesz.
— Dlaczego? Bo pan tak mówi?
— Na zewnątrz dworca nie jest bezpiecznie. Przekonałeś się o tym na własnej skórze, Ezekielu.
— Ale ona jest moją mamą, a to wszystko moja wina i…
Minnericht ruszył się w końcu, wstał, odsuwając krzesło i zrzucając przy tym serwetkę na podłogę.
— Tak, to wszystko twoja wina, ale jestem twoim ojcem i nakazuję ci zostać tutaj, dopóki nie będzie bezpieczniej!
— Nie!
— Mówisz, że nie mogę cię zatrzymać tutaj? Obawiam się, że tkwisz w błędzie, synu.
— Nie jest pan moim ojcem. Mam pana za kłamcę i oszusta. Chociaż nie rozumiem, dlaczego tak desperacko chce się pan wcielić w Leviticusa Blue, którego wszyscy wokół nienawidzą. — Zeke także poderwał się z miejsca. W pośpiechu o mało nie włożył przy tym dłoni do talerza. — Mówi pan o mojej mamie, jakby była panu bliska, ale tak nie jest. Nie zna jej pan zupełnie. Idę o zakład, że nawet pan nie wie, jak ma na imię.
Minnericht sięgnął po maskę i zaczął ją mozolnie podłączać i zapinać. Zakładał ją, jakby była zbroją zdolną ochronić go przed tym werbalnym atakiem.
— Nie bądź głupi. Gdy brałem ją za żonę, nazywała się Briar Wilkes, a po ślubie mówiono na nią pani Blue.
— O tym wszyscy wiedzą. Proszę mi powiedzieć, jak ma na drugie imię — zażądał tryumfującym tonem Zeke. — Idę o zakład, że tego już pan nie wie.
— A co to ma wspólnego z tą sprawą? Twoja mama i ja znaliśmy się dawno temu… zanim jeszcze przyszedłeś na świat.
— Świetna wymówka, doktorze — stwierdził chłopak, przetapiając wszystkie łzy, które do tej pory wstrzymywał, w palący sarkazm. — Jaki kolor mają jej oczy?
— Dość tego. Przestań albo cię do tego zmuszę.
— Tego też pan nie wie. Nie zna jej pan, tak samo jak mnie.
Hełm znalazł się w końcu na swoim miejscu, mimo że Minnericht nie uszczknął zbyt wiele jedzenia.
— Ja jej nie znam? Drogi chłopcze, wiem o niej o wiele więcej niż ty. Znam jej najgłębsze sekrety, którymi z tobą na pewno się nie dzieliła…
— Nie dbam o to — rzucił Zeke. Zabrzmiało to jednak bardziej rozpaczliwie, niżby chciał. — Teraz liczy się tylko to, że muszę ją odnaleźć.
— Przecież ci powiedziałem, że moi ludzie jej szukają. To moje miasto! — dodał gorączkowo. — Jeśli ona jest w mieście, które do mnie należy…
— …to też jest pańska? — wtrącił Zeke.
Ku jego zdziwieniu Minnericht nie zaprzeczył. Zamiast tego oświadczył lodowatym tonem:
— Owszem. Podobnie jak ty.
— Ja tu nie zostanę.
— Nie masz wyboru. A może powinienem powiedzieć: masz, ale na pewno nie będziesz z niego zadowolony. Możesz zostać tutaj i żyć w komfortowych warunkach, podczas gdy moi ludzie zajmą się szukaniem twojej matki, albo wybrać się na powierzchnię bez maski i pozwolić, by gaz cię udusił bądź przemienił w nieumarłego, nie wspominając o innych równie przerażających możliwościach. Tak to wygląda. Aktualnie nie masz innego wyjścia, wracaj więc do swojego pokoju i czuj się tam jak u siebie w domu.
— Nic z tego. Znajdę jakiś sposób na wydostanie się z dworca.
— Nie bądź głupi — ostrzegł go doktor. — Ofiarowuję ci wszystko, czego ona ci odmawiała od urodzenia. Uczynię cię swoim spadkobiercą. Bądź moim synem, a zyskasz znaczącą pozycję mimo uprzedzeń i nieporozumień, przez które mieszkańcy odwrócili się ode mnie.
Zeke myślał szybko, lecz niewiele przychodziło mu do głowy. Jedno wiedział na pewno: będzie potrzebował maski. Bez niej niczego nie zdziała, co do tego Minnericht się nie mylił.
— Nie chcę… — powiedział, ale nie zdołał znaleźć odpowiednich słów, by dokończyć to zdanie. Zaczął więc raz jeszcze od początku, już spokojniej w obliczu obojętności bijącej od maski doktora. — Nie chcę wracać do pokoju.
Minnericht wyczuł okazję do zawarcia satysfakcjonującego go kompromisu.
— Na zewnątrz także nie możesz wyjść — zauważył.
— Owszem — odparł chłopak. — Dotarło to do mnie, ale chcę wiedzieć, gdzie jest moja mama.
— Mogę cię zapewnić, chłopcze, że ja również. Zaczniesz się zachowywać jak cywilizowany człowiek, jeśli ci coś przyrzeknę?
— Zobaczymy.
— Dobrze, podejmę takie ryzyko. Obiecuję ci zatem, że jeśli zdołamy odnaleźć twoją matkę, sprowadzimy ją tutaj i będziesz mógł się z nią spotkać, a nawet odejść z nią, jeśli taka będzie wasza wola. Czy to wystarczająco uczciwa propozycja?
W tym właśnie problem — oferta wydawała się zbyt korzystna.
— Jaki jest w tym haczyk?
— Nie ma żadnego haczyka, synu. A jeśli jakiś będzie, to tylko ze strony twojej matki. Ale jeśli naprawdę zależy jej na twoim dobru i przyszłości, sama namówi cię do pozostania tutaj. Jesteś bardzo mądrym dzieckiem, stąd wiem, że obaj będziemy mogli nauczyć się czegoś od siebie. Mogę zapewnić ci o wiele lepsze życie niż ona, na przykład…
— Aha, już rozumiem. Zapłaci jej pan, żeby mnie tu zostawiła.
— Nie bądź prostacki.
— No przecież o to panu chodzi, nie? — zauważył Zeke już bez gniewu w głosie. Był zaskoczony, zawiedziony i skołowany. Otrzymał jednak obietnicę, która była dobrym punktem wyjścia bez względu na to, czy zostanie dotrzymana. — Z tym że mnie to mało obchodzi. Możecie to załatwić między sobą, jak chcecie. Mam to gdzieś. Chcę tylko, żeby nic jej się nie stało.
— Widzisz, że możemy się dogadać? Znajdę ją i sprowadzę tutaj. Potem ustalimy resztę szczegółów. Na razie mamy do czynienia z pierwszym wspólnym, rodzinnym, rzekłbym, posiłkiem od wielu lat… Może powinniśmy go dokończyć — stwierdził, spoglądając gdzieś za plecy Zeke’a na człowieka, który stanął w progu. Był to ten sam dziwnie ubrany czarnoskóry mężczyzna z bielmem na oku. Sterczał z dumnie uniesioną głową, jakby chciał tym sposobem zwrócić na siebie uwagę Minnerichta.
— Chcę maskę — zażądał chłopak, zanim doktor do reszty stracił zainteresowanie jego osobą.
— Nie mogę ci jej dać.
— Prosił mnie pan o zaufanie. Dlaczego miałbym je okazywać, skoro pan tak jawnie pokazuje, że mi nie ufa? — zapytał Zeke.
— Sprytny jesteś. Cieszy mnie to niezmiernie. Niemniej maska jest potrzebna tutaj tylko do jednego: do wyjścia na zewnątrz, a chwilowo nie mogę uwierzyć, że dotrzymasz słowa i zostaniesz w podziemiach z własnej woli. Dlatego z wielkim żalem muszę ci odmówić spełnienia tego niezwykle rzeczowego życzenia.
— Co pan chciał przez to powiedzieć? — zapytał chłopak, czując wściekłość, że Minnericht zbył go tak gładkimi słówkami.
— Że nie dam ci maski. Ale nie musisz też wracać do swojego pokoju. Możesz iść, gdzie zechcesz. Wiem, co cię ogranicza, i uwierz mi na słowo: nie ma takiego miejsca w moim królestwie, gdzie nie zdołałbym cię odnaleźć. Zrozumiano?
— Zrozumiano — przytaknął potulnie Zeke.
— Yaozu, po… Do diaska, Lesterze, gdzie się podziewa Yaozu?
— Nie mogę powiedzieć, sir — odparł czarnoskóry, co jednak wcale nie musiało znaczyć, że tego nie wie. Powodem jego milczenia równie dobrze mogła być obecność chłopaka.
— Świetnie. Po prostu wspaniale. Polazł gdzieś, żeby… A co mi tam. Ty! — wskazał Lestera — idziesz ze mną, a ty — spojrzał na Zeke’a — czuj się jak u siebie w domu. Rozejrzyj się po dworcu. Możesz robić, co chcesz, ale radzę ci po dobroci: zostań w sercu tego kompleksu, najlepiej na tym właśnie poziomie. Gdy znajdę twoją matkę, przyprowadzę ją do ciebie. Bez względu na to co myślisz o mnie i w co wierzysz, gdyby nawet udało ci się jakimś cudem wydostać na powierzchnię i rozpocząć poszukiwania, i tak znajdę ją pierwszy. Dlatego siedź tutaj, jeśli nie chcesz być zostawiony tam na pastwę losu, kiedy wszyscy wrócimy do domu.
— To nie jest dom — zauważył Zeke z widoczną odrazą — ale przyjąłem pańskie słowa do wiadomości.
— I dobrze.
Było to bardziej lekceważące stwierdzenie niźli pochwała, lecz doktor gniewnie wymaszerował z pokoju, dosłownie ciągnąc za sobą Lestera.
Gdy obaj zniknęli za drzwiami, a chłopak został sam w jadalni, najpierw zaczął po niej krążyć jak tygrys w klatce, a potem wrócił do stołu, tyle że tym razem nie usiadł na krześle. Musiał przeanalizować tę sprawę raz jeszcze, a najlepiej mu się myślało, gdy miał żołądek pełny i swobodę ruchów. Zabrał więc resztę kurczaka z talerza. Ogryzał go, kręcąc się po jadalni, dopóki nie zostały same kości. Potem zjadł też mięso, które zostawił Minnericht.
Po opróżnieniu obu talerzy i rozejrzeniu się za kuchnią Zeke beknął na cały głos i pogrążył się ponownie w myślach o maskach przeciwgazowych.
Doktor Minnericht — którego wciąż wzbraniał się uznać za ojca — musiał mieć ich tutaj kilka na wszelki wypadek. Jego maska była szczególna, zrobiona wyłącznie dla niego, niemniej Zeke widział na tym poziomie także kilka innych osób. Dla przykładu takiego Yaozu i tego Murzyna z bielmem na oku. W pozostałych pokojach, otwartych i zamkniętych, musi być przecież jeszcze wiele osób, które się zajmują utrzymaniem tego miejsca w czystości, a mechanizmów w ruchu. Z góry dobiegały odgłosy kroków, ciężkich, jakby chodzili tam postawni mężczyźni w podkutych butach. Czasami wyglądało to na klasyczny obchód strażnika, kiedy indziej słyszał szybki tupot wielu stóp.
Kimkolwiek jednak byli, nie zapuszczali się na niższy poziom. Wchodzili i wychodzili. Musiało być więc jakieś miejsce, skąd zabierali maski. Gdyby trafił na szafkę czy pokój, gdzie przechowywano ten sprzęt, nie zawahałby się przed przywłaszczeniem sobie jednej.
Jeśli oczywiście zdoła je znaleźć.
Mimo dość długiego spaceru po podziemiach dworca nie udało mu się jednak trafić ani na skład masek przeciwgazowych, ani na innych ludzi. Ten poziom wydawał się wymarły, czemu przeczyły jednak od czasu do czasu dobiegające skądś kroki, stłumione odgłosy rozmów i piszczenie w ścianach rur, którymi płynęła para ogrzewająca te pomieszczenia.
Ktoś jednak musiał się zajmować utrzymaniem w czystości pokojów gościnnych, ktoś musiał tu też gotować i zbierać talerze po posiłkach — wmawiał sobie Zeke, wędrując po pomieszczeniach, do których dał mu dostęp gospodarz.
Z czasem nos doprowadził go do kuchni, skąd zdołał zwędzić opakowane w papier woskowy płaty suszonej wołowiny, kilka błyszczących czerwonych jabłek oraz garść suszonych wiśni, tak słodkich jak cukierki, co sprawdził od razu. Nie znalazł jednak źródła świeżej żywności, którą podano na niedawny obiad, niemniej i ta skromna zdobycz ucieszyła go niezmiernie. Zaniósł to wszystko do swojego pokoju, żeby mieć przekąskę na później.
Nie znalazł tego, czego najbardziej szukał, ale też jego pragnienie, by wyrwać się stąd natychmiast i za wszelką cenę, osłabło z czasem. Rozgościł się więc we własnym pokoju, przysiadł na skraju zaścielonego łóżka i zaczął się zastanawiać, co przyniesie przyszłość, trawiąc w spokoju kolację. Sytość po treściwym posiłku posłała go jednak dość szybko na koce, których miękkość i wygoda łóżka sprawiły, że postanowił okryć się szczelniej i przymknąć z zadowolenia oczy. Tylko na moment, pomyślał, lecz zbudził się dopiero po świcie.