Rozdział 14

Bar wyglądał jak tysiące podobnych mu lokali działających na ziemi. Widoczna różnica polegała wyłącznie na braku okien. Przy jednej ze ścian ustawiono masywny kontuar z drewna wykończonego mosiądzem. Za nim ktoś zamontował spękane lustro. Dzięki niemu odbicia licznych świec na każdym z przysadzistych kwadratowych stołów rozjaśniały dodatkowo przestronną salę, tworząc cieplejszą atmosferę.

Przy pianinie na obrotowym stołku siedział siwowłosy mężczyzna w zielonym płaszczu. To on uderzał z furią w klawisze, które wyglądały jak pożółkłe zęby. Obok niego stała otyła damulka z jedną ręką. Podawała mu stopą rytm melodii, nad którą z takim mozołem się biedził. Stojący za barem szczupły facet rozlewał tymczasem wściekle żółty napój, którym musiało być tutejsze podłe piwo.

Trzech mężczyzn siedziało przy kontuarze, sześciu czy siedmiu przy stołach, a jeden, półprzytomny, spoczywał na podłodze, opierając się plecami o tylną ścianę obudowy pianina. Kufel wciąż trzymany w dłoni i durnowaty uśmiech na ustach sugerowały, że nie jest ofiarą jakichś porachunków, lecz padł tam sam z siebie.

Na widok Swakhammera kilku bywalców uniosło naczynia w niemym geście pozdrowienia. Kiedy ich oczy spoczęły na Briar, w sali zapanowałaby grobowa cisza, gdyby nie natrętny brzęk pianina. Ale i ta kocia muzyka ucichła, gdy jednoręka kobieta dostrzegła nieoczekiwanego gościa.

— Jeremiaszu — odezwała się ochrypłym głosem nałogowej palaczki cygar. — Kogoś nam tu przyprowadził?

Briar mogła wyczytać z zaciekawionych twarzy tych ludzi co najmniej kilka rzeczy. Zastanawiała się, jak w miarę łagodnie rozczarować tych nieszczęśników, lecz jej towarzysz i zbawca zrobił to pierwszy.

— Lucy — odpowiedział jednorękiej, a zarazem wszystkim pozostałym — to nie taka osoba, jak myślisz.

— Jesteś tego pewien? — zapytał ktoś z sali. — Jak na mój gust jest ładniejsza od tych, co tu zaglądają.

— Nie wątpię. — Odwrócił się do Briar i rzekł przepraszającym tonem: — Co jakiś czas zaglądają tutaj panienki z zewnątrz. Mogą zarobić fortunę w tydzień, ale sama wiesz, jak tu jest. Trzeba być mocno zdesperowanym, żeby się zapuścić za mur.

— Mhm — mruknęła Briar.

— No dobrze. — Swakhammer obrócił się do gości baru. — Pozwólcie, że będę czynił honory domu. Ta dama to Lucy O’Gunning, ona teraz kręci tym interesem. Idąc dalej: przy pianinie siedzi Varney, za pianinem na podłodze widzisz Hanka, przy kontuarze zasiadają panowie Frank, Ed i Willard. W tamtym kącie mamy Allena i Davida, w karty grają Squiddy i Joe. A ostatni dwaj dżentelmeni to Mackie i Tim. Zdaje się, że to już wszyscy. — Po chwili ciszy dodał: — A to pani Briar Wilkes. — Nagle bar wypełnił się ponownie szmerem ściszonych rozmów, co jednak nie speszyło i nie uciszyło Swakhammera. — Podrzucił ją do nas nasz wspólny znajomy kapitan Clay. A skoro zdecydowała się na pobyt w naszym znanym i lubianym kurorcie i jedynej w swoim rodzaju oazie spokoju za murem, uznałem, że powinna zacząć zwiedzanie od tego niezwykle znanego i szanowanego przybytku, który nosi imię jej ojca. Pani Briar ma kilka pytań, które chciałaby wam zadać, a ja dodam tylko, że mam nadzieję, iż odpowiecie na nie z wrodzoną uprzejmością.

Nikt nie podniósł głosu, by rzucić jakieś oskarżenie pod jej adresem, uznała więc, że przejdzie od razu do wyjaśnienia powodów swojej wizyty.

— Szukam syna — wymamrotała. — Czy ktoś z was go widział? Ma na imię Ezekiel, ale wołają go Zeke. Zeke Wilkes. Ma dopiero piętnaście lat i jest całkiem zmyślnym dzieciakiem, mimo że wpadł na taki idiotyczny pomysł jak przejście za mur. Miałam nadzieję, że ktoś z was go widział. Ma…

Nikt jej nie przerwał, by podzielić się przydatną informacją. Mówiła więc dalej, z każdym słowem nabierając pewności, jaki będzie efekt. Aby odwlec ten moment, wypowiadała kolejne nic nie znaczące zdania.

— Jest mniej więcej mojego wzrostu, za to chudy jak patyk. Ma przy sobie kilka przedmiotów należących do jego dziadka. Domyślam się, że przyniósł je tutaj na wymianę albo żeby za ich pośrednictwem udowodnić, że mówi prawdę o swoim pochodzeniu. Dotarł za mur wczoraj, nie wiem o jakiej porze, ale musiał przejść przez system kanałów przed trzęsieniem ziemi, bo wstrząsy zasypały wyjście. Czy ktokolwiek z was… — Skrzyżowała spojrzenia z kilkorgiem bywalców, lecz w żadnym z nich nie dostrzegła potwierdzenia. Niemniej musiała dokończyć pytanie: — …widział go tutaj?

Nikt nie odpowiedział ani nie skinął głową.

— Myślałam, że… zgodnie z tym, co mówił mi pan Swakhammer, ktoś mógł go przyprowadzić tutaj, kiedy się dowiedział, kim Zeke jest. Sądziłam…

Nie musieli nic mówić. Znała odpowiedź, lecz desperacko pragnęła, by ktoś mimo wszystko rzucił choć słowo. Wkurzało ją, że tylko ona się odzywa, zamierzała jednak przemawiać, dopóki ktoś jej nie uciszy.

Lucy zdecydowała się skrócić jej męki.

— Pani Wilkes, bardzo mi przykro — powiedziała. — Nie widziałam go, co jeszcze nie znaczy, że stała mu się krzywda. Za murem jest wiele uszczelnionych budynków, w których mógł znaleźć schronienie i odpocząć. — Briar musiała być bliższa łez, niż sądziła, gdyż właścicielka baru podeszła do niej, poprawiając po drodze szal. — Masz za sobą upiorny dzień, kochanie. To widać. Pozwól, że znajdę ci miejsce i postawię drinka. Potem dopowiesz nam resztę tej historii.

Briar skinęła głową i przełknęła z trudem ślinę.

— Nie powinnam — zaczęła protestować. — Muszę go szukać.

— Wiem, kochanie. Niemniej kilka minut odpoczynku tylko dobrze ci zrobi. Załatwimy ci też czyste filtry, a w tym czasie opowiesz nam o wszystkim. Może uda nam się jakoś ci pomóc. Zobaczymy. Czy Jeremiasz oferował ci już nasze piwo?

— Tak, ale dziękuję. Mam też zapasowe filtry, tylko nie widziałam na razie potrzeby ich wymiany.

Lucy zaprowadziła Briar do najbliższego wolnego stołka barowego i usadziła ją na nim. Frank, Ed i Willard natychmiast się przesiedli bliżej. Za plecami słyszała też szuranie przesuwanych i opuszczanych krzeseł. Pozostali goście baru także zbliżyli się do kontuaru.

Lucy użyła jedynej ręki, aby ich odgonić, a w każdym razie zatrzymać w przyzwoitej odległości od Briar, po czym weszła za kontuar i mimo wcześniejszej odmowy nalała jej piwa.

— Proszę — rzuciła, stawiając gliniany kufel przed zdesperowaną matką. — Cuchnie jak końskie szczyny z lekką nutką mięty, ale jak powiadają: każdy port dobry, jeśli złapie cię sztorm. A skoro za murem nie mamy portów, napij się przynajmniej piwa, kochana. Rozgrzeje cię i pobudzi.

— Nam zazwyczaj mówi, że od tego świństwa rosną włosy na piersiach — wtrącił Varney, odwracając się od pianina.

— Wracaj do tłuczenia w klawisze, głupi dziadu. W taki sposób mi nie pomożesz. — Lucy sięgnęła pod kontuar i wyjęła szmatę, którą wytarła resztki rozlanej piany.

Briar zastanawiało, dlaczego ta kobieta nosi rękawiczkę na jedynej ręce. Długa, z delikatnej dobrze wyprawionej skóry, sięgała jej aż do łokcia. Podtrzymywały ją tam zapinki podobne do tych, jakimi kobiety zwykły przypinać pończochy do pasów. Palce Lucy wydawały się przy tym dziwnie sztywne, a gdy ścisnęła mocniej szmatę, Briar usłyszała ciche kliknięcia.

— Spróbuj — zachęcała ją Lucy. — Daję ci słowo, że przeżyjesz, choć nie przeczę, że po pierwszym łyku możesz kichać przez dłuższą chwilę. To zdarzyło się wielu ludziom przed tobą, więc nikt nie będzie miał ci za złe.

Nie były to specjalnie zachęcające słowa, lecz Briar postanowiła, że nie sprawi zawodu krągłolicej kobiecie o puszystych siwiejących już włosach. Powąchała płyn musujący w kuflu, a potem uniosła go do ust. Już po zapachu się zorientowała, że nawet niewielka ilość napoju może ją zatkać na amen, dlatego po przyłożeniu kufla do ust przełknęła piwo jak najszybciej. Wolała nie myśleć, co zrobi z jej żołądkiem.

Kobieta za barem uśmiechnęła się i poklepała ją po ramieniu.

— Widzisz? Jakoś poszło. Może nie jest najsmaczniejsze, za to sprawia, że czujesz się lepiej. A teraz, dziecino — ponagliła ją — powiedz Lucy, jak można ci pomóc.

Briar raz jeszcze — tym razem załzawionymi od piwa oczami — popatrzyła na właścicielkę baru. Sukienka kobiety została dokładnie zszyta w miejscu, gdzie powinno się znajdować jej ramię. Lucy zauważyła jej spojrzenie i powiedziała:

— Nie przeszkadza mi, że się gapisz. Wielu ludzi to robi. Mogę ci opowiedzieć, jak do tego doszło, jeśli oczywiście masz ochotę słuchać. Ale teraz my czekamy na wyjaśnienie, co tutaj robisz.

Briar była zbyt wyczerpana, by wdawać się w pogaduszki, a działanie piwa dodatkowo ściągnęło jej krtań. Dopiero po dłuższej chwili zdołała wydobyć z siebie głos.

— To wszystko moja wina. Jeśli coś mu się stanie, nigdy sobie tego nie wybaczę. Wszystko zepsułam i nie mam pojęcia, jak to naprawić… i… i… Czy ty krwawisz? — Przechyliła głowę i zmarszczyła brwi, widząc, że kropelka ciemnej cieczy spada na polakierowane drewno kontuaru.

— Czy ja krwawię? Nie, kochanie, to tylko olej. — Rozprostowała palce z cichym metalicznym klekotem. — Mam mechaniczną rękę, która ma tendencje do przeciekania. Wybacz, nie chciałam cię rozpraszać. Mów dalej. To wszystko twoja wina, powiedziałaś, a ja zamierzałam zaprotestować przeciw temu stwierdzeniu, ale dopiero jak skończysz swój wywód.

— Mechaniczna ręka?

— Mniej więcej do łokcia — wyjaśniła Lucy. — Połączono ją z moimi kośćmi i mięśniami. Ale wracajmy do tego, co powiedziałaś.

— Niesamowite.

— Nie o tym mówiłaś.

— Nie, oczywiście — zreflektowała się Briar. — Tylko że ta ręka jest taka zadziwiająca… A ja… — Westchnęła i pociągnęła drugi łyk paskudnie smakującego piwska. Zadrżała na całym ciele, gdy ściekało przełykiem do żołądka. — A ja — powtórzyła — chyba powiedziałam już wszystko, co miałam do powiedzenia. Całą resztę słyszeliście wcześniej. Szukam Ezekiela, a nie wiem nawet, czy jeszcze żyje. Jeśli nie…

— To wszystko twoja wina, tak, już mówiłaś. Strasznie jesteś dla siebie surowa. Chłopcy tak często są nieposłuszni rodzicom, że nie warto o tym nawet wspominać. A jeśli twój syn jest wystarczająco zdolny, by wywinąć ci numer w tak wielkim stylu, powinnaś raczej czuć dumę, że udało ci się wychować takiego ostrego zawodnika. — Oparła się na łokciu, pozwalając, by mechaniczne przedramię spoczęło na kontuarze. — Nie mów mi tylko, że uważasz, iż potrafiłabyś go powstrzymać przed przyjściem tutaj.

— Sama nie wiem. Pewnie by mi się nie udało…

Ktoś stojący za Briar poklepał ją przyjacielsko po ramieniu. Zaskoczyło ją to, lecz w tym geście nie było nic sprośnego, więc nie odsunęła się z odrazą. Więcej nawet, to była chyba najbardziej przyjazna ludzka reakcja, z jaką się spotkała na przestrzeni ostatnich lat. Czując ten dotyk, zapomniała na moment o dręczącym ją poczuciu winy i smutku.

— Pozwól zatem, że cię zapytam — mówiła tymczasem Lucy. — Co by było, gdybyś udzieliła mu szczerych odpowiedzi na wszystkie pytania, które ci zadawał? Czy poczułby się usatysfakcjonowany?

— Nie, z pewnością nie — przyznała.

— A przyjąłby je chociaż?

— Nie sądzę.

Barmanka westchnęła współczująco.

— Sama widzisz — powiedziała. — I tak nie oparłby się myśli o odnalezieniu dawnego domu. Bez względu na okoliczności przyszedłby tutaj, by go przeszukać. Chłopcy już tacy są, uparci i bezużyteczni, a gdy dorastają, stają się jeszcze gorsi.

— Ten chłopak jest moim synem — przypomniała jej Briar. — Kocham go, ale nie mogę znaleźć.

— Znaleźć? Przecież tak naprawdę, kochanie, jeszcze nie zaczęłaś szukać! Swakhammer — zwróciła się do mężczyzny w pancerzu — jak długo włóczyłeś tę biedną kobietę po podziemiach? — zapytała.

— Przysięgam, Lucy, że przyprowadziłem ją prosto tutaj — zapewnił. — Sprawdziłem szybko, kim jest, i…

— Lepiej, żeby to była prawda. Gdybyś zaprowadził córkę Maynarda w inne miejsce albo do kogoś innego — zaakcentowała mocniej ostatnie słowa — wygarbowałabym ci skórę tak, że świeciłbyś w ciemnościach. Tylko nie mów mi, że potrzebowałeś czasu, by odkryć, kim ona jest. Rozpoznałam ją, jak tylko ujrzałam jej twarz. Tobie nie powinno to zabrać wiele więcej czasu. Zapamiętałam ją, choć była wtedy jeszcze dziewczynką. To już tyle… a niech mnie… To było szmat czasu temu, i to jakiego czasu!

Chór głosów dobiegających zza pleców Briar poparł jej słowa. Nawet Swakhammer wymamrotał pod nosem:

— A jakże!…

— A teraz dopij piwo, bo musimy porozmawiać szczerze.

Wykonanie tego zadania okazało się o wiele trudniejsze. Teraz gdy Briar była bliska płaczu, kolejne łyki nie przechodziły tak łatwo jak pierwszy.

— Bardzo dziękuję — wyszeptała. Gruda wielkości solidnej pięści blokowała jej krtań po przełknięciu kolejnego haustu piwa, więc zabrzmiało to bardzo chrapliwie. — Najmocniej przepraszam. Zazwyczaj… zazwyczaj nie… Nie przywykłam do takiego życia. Jak słusznie zauważyłaś, ostatnio mamy ciężkie czasy.

— Chcesz jeszcze piwa?

Briar ku swojemu niepomiernemu zaskoczeniu zauważyła, że jej kufel jest pusty. To był całkiem mocny trunek, wiedziała więc, że nie powinna, go nadużyć.

— Owszem, ale tylko odrobinę — powiedziała. — Muszę zachować trzeźwość umysłu.

— O to się nie martw, naszym piwem nie sposób szybko się upić. Potrzebujesz teraz chwili odpoczynku, zebrania myśli i rozmowy. Zbierzcie się tu wszyscy — przywołała gestem pozostałych gości baru, zachęcając ich do przysunięcia krzeseł. — Wiem, że myślisz teraz tylko o opuszczeniu tego lokalu i rozpoczęciu poszukiwań, i wcale ci się nie dziwię. Niemniej posłuchaj teraz uważnie, dziecino: masz na to jeszcze czas. Nie, nie patrz na mnie w ten sposób. Tak czy inaczej, masz jeszcze czas. Odpowiedz mi na jedno pytanie: czy on przyszedł tu we własnej masce?

Briar pociągnęła solidny łyk z kufla i ze zdziwieniem zauważyła, że nie smakuje już tak ohydnie. Nadal czuła w ustach posmak bardziej pasujący do dna dawno nie mytego zlewu, lecz im więcej piwa przelewało się jej przez gardło, tym łatwiej mogła je przełykać.

— Tak. Miał maskę. Dobrze się przygotował do wyprawy.

— Znakomicie, to znaczy, że mógł przetrwać co najmniej pół dnia. A skoro od jego przyjścia tutaj minęło znacznie więcej czasu, możemy przyjąć, że znalazł sobie jakąś kryjówkę.

— Albo już nie żyje.

— Fakt, albo już nie żyje. — Lucy zmarszczyła brwi. — Tę możliwość także musimy brać pod uwagę. Tak czy owak niewiele mu pomożesz, dopóki nie zbierzesz się w garść i nie wymyślisz sensownego planu działania.

— A jeśli jest gdzieś uwięziony i potrzebuje pomocy? Jeśli otoczyły go zgnilasy i kończy mu się powietrze? Jeśli…

— Wymyślając takie rzeczy, nie pomożesz jemu i nie ulżysz sobie. Chcesz myśleć w ten sposób, proszę bardzo, możemy spróbować. Powiadasz, że jest gdzieś uwięziony i potrzebuje pomocy. Świetnie, jak chcesz znaleźć to miejsce? Pomyślałaś, jak to się skończy, jeśli zaczniesz szukać gdzie indziej, a on w tym czasie umrze?

Briar skrzywiła się nad kuflem, wiele by dała, żeby słowa kobiety nie były tak boleśnie sensowne.

— Rozumiem. Od czego według ciebie powinnam zacząć?

Gdyby Lucy miała obie ręce, zapewne zaklaskałaby z radości.

Ale nie miała, mogła więc jedynie postukać mechaniczną dłonią o kontuar i zawołać:

— Znakomite pytanie! Zaczniemy od ciebie, rzecz jasna. Powiadasz, że dostał się za mur systemem kanałów burzowych. Dokąd zmierzał?

Opowiedziała im o domu i o tym, że Zeke zamierzał udowodnić niewinność ojca za pomocą dokumentów świadczących o żądaniach rosyjskiego ambasadora. Dodała też, że jej zdaniem chłopak nie miał bladego pojęcia o dokładnej lokalizacji domu.

Swakhammer stał spokojnie za nią, mimo że słuchał tej opowieści już po raz wtóry. Zachowywał się tak, jakby liczył na ujawnienie nowych, nieznanych mu jeszcze faktów. Opierał się o kontuar na wprost rozbitego lustra. Teraz gdy Briar widziała go naraz z kilku stron, wydawał się jej jeszcze straszniejszy.

Gdy podała im już wszystkie szczegóły tej sprawy, jakie przyszły jej do głowy, w barze U Maynarda zapadła kompletna cisza. Przerwał ją dopiero Varney, mówiąc:

— Dom, w którym mieszkałaś, mieści się na wzgórzu, o ile dobrze pamiętam. Przy Denny Street.

— Zgadza się. O ile jeszcze stoi.

— Który to? — zapytał jeden z mężczyzn siedzących na stołkach barowych, zdaje się, że Frank.

— Lawendowy z kremowymi ozdobami — wyjaśniła.

— A gdzie mieściło się laboratorium? — zapytał z kolei ten, którego Swakhammer nazwał Squiddym. — W piwnicy?

— Tak, w piwnicach. Było wielkie. Daję słowo, nie wiem, czy nawet nie większe od stojącego nad nim domu. Ale…

— Ale co? — zainteresowała się Lucy.

— Ale zostało poważnie uszkodzone. — Mimo otępiającego ciepła, jakie dał jej alkohol, poczuła zimne ukłucie niepokoju. — Zejście tam będzie bardzo niebezpieczne. Część ścian się zawaliła, wszędzie jest pełno szkła. Wygląda tam jak nie przymierzając w fabryce kryształów po wybuchu bomby — zakończyła, zniżając głos.

Wspomnienia wróciły w jednej chwili. Machina. Zniszczone schody, na które zbiegła, szukając męża. Zapach wilgotnej ziemi i pleśni, głośny syk pary wydobywającej się ze szczelin w cielsku Kościotrzepa. Smród palącego się oleju i klekot kół zębatych obracających się gdzieś za ścianą dymu.

— Tunel… — wyszeptała.

— Słucham? — odezwał się Swakhammer.

— Tunel — powtórzyła. — Varney… przepraszam, ty jesteś Varney, prawda? Powiedz mi, skąd wiedziałeś, który dom był nasz?

Zapytany wypluł kawałek tytoniu do spluwaczki stojącej na samym końcu kontuaru.

— Mieszkałem w tej okolicy — odparł. — Razem z synem, zaledwie kilka przecznic dalej. Często żartowaliśmy, jak by dom wyglądał, gdyby zamiast na lawendowo machnąć go na niebiesko.

— Czy ktoś jeszcze wie o tym domu? Nie ukrywaliśmy miejsca naszego zamieszkania, z drugiej jednak strony mało kogo to kiedyś interesowało. — Gdy nikt nie odpowiedział, dodała jeszcze: — Rozumiem. Teraz ta wiedza także nie jest powszechna. A wiecie, gdzie była dzielnica finansowa?

— Finansowa? — Lucy uniosła znacząco brew.

— Okolica, w której roiło się od banków. Wszyscy przecież wiedzieli, gdzie są banki.

— O tak — zapewnił ją Swakhammer. — Nie dało ich się przeoczyć. Stały w kwartale zaczynającym się za Trzecią Aleją, tam gdzie dzisiaj są same ruiny i wielka dziura w ziemi. Dlaczego o nie pytasz?

— Ponieważ ta dziura w ziemi może prowadzić… Wszyscy wiecie, dlaczego pytam. To Kościotrzep ją wydrążył, nawet Levi się do tego przyznawał. Po tym jak dotarł pod dzielnicę finansową i doprowadził do zawalenia banków, zawrócił do domu. Z tego co wiem, Kościotrzep wciąż jest gdzieś w ruinach laboratorium. — Odsunęła opróżniony niemal do końca kufel na bok i postukała palcem o blat. — Załóżmy na moment, że Zeke nie może znaleźć domu, ponieważ nikt nie wie, gdzie się znajduje. Za to wszyscy wiemy, co się stało z bankami, i zgodnie z tym co powiedział Jeremiasz, każdy może wskazać miejsce, gdzie stały. Gdyby Zeke dotarł do tej dziury, mógłby uznać, że trafi nią do domu, jeśli znajdzie jakieś źródło światła.

Lucy znów uniosła znacząco brew, lecz zaraz opuściła obie, robiąc zafrasowaną minę.

— Problem w tym, moja droga, że tunel zawalił się w kilku miejscach. To była zwykła dziura wydrążona w miękkiej ziemi i niewiele już z niej zostało. Do diabła, gdybyś wybrała się dzisiaj na spacer po wzgórzu, zobaczyłabyś sporo zapadlisk, jakie po sobie pozostawił, pochłaniając drzewa, a nawet ściany stojących opodal budynków. Dodaj do tego trzęsienie ziemi z wczorajszej nocy. Nie, tymi tunelami na pewno za daleko by nie dotarł.

— Nie mam zamiaru się o to sprzeczać — zapewniła Briar. — Wątpię jedynie, czy Zeke pomyślałby o tym wszystkim. Idę o zakład, że spróbowałby tej drogi. Gdyby wpadł na taki pomysł, uznałby się za prawdziwego geniusza. Hm…

— Hm? — zawtórował jej Varney.

— Zdaje się, że zabrał ze sobą mapy — wyjaśniła i dodała: — Znalazłam w jego pokoju papiery, wśród nich było kilka map. Nie wiem, na ile mogły być pomocne, nie mam nawet pojęcia, czy zaznaczono na nich lokalizację banków, dzielnicę finansową czy jak ją tam wtedy zwano. Powiedzcie, czy tutaj, w tej części miasta, jest jeszcze ktoś, kogo Zeke mógł poprosić o pomoc w znalezieniu domu? Twierdzicie, że bar nie jest jedynym uszczelnionym schronieniem za murem. Tak przecież mówiliście. Macie tu wiele innych podobnych kryjówek. — Mówiąc te słowa, rozglądała się po podziemnym lokalu. — Spójrzcie tylko na to miejsce. Wykonaliście kawał nieprawdopodobnie dobrej roboty. Wasz bar nie różni się niczym od lokali, które widziałam na Przedmieściach. Kiedy się dowiedziałam, że ludzie żyją za murem, nie byłam w stanie pojąć, dlaczego tu zostali. Teraz już wiem. Zamieniliście część piekła w miejsca nadające się do zamieszkania…

W tym momencie rozległ się brzęczyk alarmu, na jego dźwięk wszyscy obecni w barze zareagowali podobnie.

Swakhammer wyjął z kabur dwa wielkie rewolwery i zakręcił ich bębenkami, sprawdzając, czy są naładowane. Lucy sięgnęła pod ladę po dziwnie wyglądającą kuszę. Przesunęła jakąś dźwigienkę i rękojeść broni otworzyła się szeroko. Ułożyła ją na blacie dołem do góry i wsunęła do środka mechaniczną dłoń. Mechanizm zablokował się na niej z metalicznym trzaskiem. Nawet siwowłosy Varney o patykowatych członkach przygotował się do ewentualnego starcia. Uniósł wieko pianina i wyjął z ukrycia dwie dubeltówki. Wsunął je pod pachy i odwiódł kurki.

— Nabiłaś go chociaż? — zapytała barmanka, spoglądając na sztucer.

Briar miała go na plecach, ale natychmiast znalazł się w jej dłoniach.

— Tak — odparła, chociaż nie pamiętała, ile naboi pozostało w ukrytym magazynku. Ile razy strzeliła, wisząc w tym oknie? Czy załadowała sztucer po wejściu do pokoju? Tak czy inaczej kilka razy powinna z niego wypalić.

— Co się dzieje? — zapytała Swakhammera, ponieważ stał najbliżej. — Co to za dźwięk?

— Oznacza problem. Nie wiem jeszcze jakiego rodzaju. Może być źle albo to nic takiego.

Squiddy wyciągnął wielki mosiężny, złowrogo wyglądający kanister, który przypominał lufę działka.

— Lepiej się przygotować na najgorsze.

— Dzwonek jest przyczepiony do drutu rozciągniętego przed zachodnim, czyli głównym wejściem. Tym, którym weszliście. Jeremiasz przeprowadził cię obok alarmu, pewnie go nawet nie zauważyłaś.

Do dźwięku brzęczyka dołączył charakterystyczny jęk, którego nie sposób było pomylić z niczym. Dobiegał z komory za szczelnymi drzwiami.

— Gdzie twoja maska, dziecino? — zapytała Lucy, nie odrywając oczu od drzwi.

— W sakwie. Dlaczego pytasz?

— Gdyby zmusiły nas do odwrotu, będziemy musieli się wydostać na powierzchnię. — Chciała mówić dalej, ale w tym momencie coś ciężkiego walnęło w drzwi, nieomal wysadzając je z zawiasów. Za nimi rozlegało się coraz więcej jęków, coraz bardziej pobudzonych i coraz głośniejszych. Briar szybko naciągnęła maskę na twarz.

Lucy spojrzała na Swakhammera.

— A co ze wschodnim tunelem?

Ruszył od razu do podłużnych drzwi za pianinem.

— Jest niezbyt pewny — ocenił.

— A co z budynkiem powyżej? — zapytał Allen. — Może tam będzie bezpiecznie?

W tejże chwili nad ich głowami rozległ się głuchy łomot. Rozkładająca się stopa zawadziła o jakiś występ w drewnianej podłodze. Nikt już nie pytał, czy tam może być bezpiecznie.

Varney wymierzył w wykrzywione drzwi.

— Musimy iść na dół — rzucił.

— Moment — powstrzymała go Lucy.

Swakhammer przebiegł zza pianina do zachodniego wyjścia, ciągnąc jedną ręką podkład kolejowy, a drugą nakładając maskę. Squiddy pospieszył mu z pomocą i chwycił ciężki kloc drewna z drugiej strony. Wspólnie udało im się umieścić go w masywnych klamrach wmurowanych w ściany po obu stronach drzwi. Równocześnie z drugiej strony dobiegło łomotanie, drewno zaczęło trzeszczeć, jakby lada moment miało się poddać. Podkład wytrzymywał napór, ale mosiężne i stalowe chwytaki, na których był oparty, zaczynały się wysuwać ze ścian.

— Jak mogę wam pomóc? — zapytała Briar.

— Używając sztucera — poradziła jej Lucy.

— I możesz go użyć — dodał Swakhammer, pędząc na drugi koniec sali, gdzie łomem podniósł klapę osadzoną w podłodze. Varney stanął obok i oparł ją o swoje biodro. Mężczyzna w pancerzu wrócił pod kontuar i stanął plecami do Lucy. Wymierzył oba rewolwery w drzwi prowadzące go zachodniego tunelu.

— Stań tutaj. — Lucy wskazała miejsce Briar. — Przyjmij pozycję obronną i strzelaj w głowę każdemu zgnilasowi, który spróbuje przejść przez te drzwi. To najlepszy sposób, żeby ich powstrzymać.

— Wschodni tunel nie jest już bezpieczny — zameldował Frank, zatrzaskując drzwi za pianinem i blokując je metalową sztabą. W tej samej chwili rozległ się głuchy łomot od strony głównego wejścia.

— Dolny poziom jest nadal czysty! — zawołał Swakhammer.

— Bronimy fortu czy skaczemy? Ty decydujesz, Lucy.

— Dlaczego ja zawsze o wszystkim muszę decydować? — żachnęła się jednoręka.

— Bo to twój cholerny bar.

Zawahała się, ale w tym momencie frontowe drzwi pękły w zwolnionym tempie. Blokujący je kloc odsunął się w tył.

— Frank, powiedziałeś, że…

— Wschodnie wyjście zablokowane, szefowo.

— A to — wskazała na rozwalone drzwi, przez które widać było kawał szarej skóry i wybałuszone ślepie — raczej beznadziejna sprawa.

Briar uniosła broń do ramienia, wymierzyła i nacisnęła spust. Gałka oczna zniknęła, lecz chwilę później kolejna zajęła jej miejsce.

— Niezły strzał — oceniła Lucy. — Ale Bóg jeden wie, ilu ich tam jeszcze jest. Skaczemy. Niech to wszystko szlag trafi. Nienawidzę sprzątać po tych stworach. Dobra. Wszyscy wychodzimy. Varney, ty pilnujesz klapy. Swakhammer idzie przodem. Pozostali wycofują się kolejno do klapy. Briar też.

— Nie. Ja zostaję z wami.

— Nikt tu nie zostanie. Wszyscy się wynosimy. — Nie oglądając się, jednoręka rzuciła: — Spieprzajcie mi stąd, stare dranie, i to na jednej nodze. Kiedy się obrócę, chcę zobaczyć tylko Varneya trzymającego klapę.

Briar rzuciła okiem w stronę przepychanki rozgrywającej się po drugiej stronie sali. Frank, Ed, Allen i Willard już zniknęli pod podłogą, Varney wkopywał właśnie do otworu wciąż ledwie przytomnego Hanka.

— Gotowe — zameldował moment później, gdy pijak zleciał na pysk, drąc się wniebogłosy.

— Świetnie — mruknęła Lucy.

Ledwie zamknęła usta, spory kawałek framugi oderwał się od ściany, uderzając w blat kontuaru. W otworze natychmiast pojawiły się trzy szpetnie wyglądające ręce, które próbowały pochwycić cokolwiek żywego. Nieumarli napierali na pozostałe deski oddzielające ich od wnętrza ewakuowanego baru. — Ty przodem, Briar.

Swakhammer zaklął głośno, pokazując drzwi za pianinem.

— Za wami! — ostrzegł.

— Mam ich wystarczająco wielu przed sobą — odparła ze stoickim spokojem Briar i znów wypaliła.

Mężczyzna w pancerzu podbiegł do wschodniego wejścia i podparł je własnym ramieniem. Zgnilasy napierały równie mocno jak te z drugiej strony lokalu.

— Nie utrzymamy się tu! — jęknął, odsuwając się, gdy pierwsze kościste paluchy zaczęły chwytać go za zbroję. Obrócił się na pięcie, wyszarpując rewolwery. Wypalił z nich przez drzwi, nie mierząc jednak tak dokładnie jak Briar. Pociski przebijały drewno, bardziej je niszcząc niż szkodząc stojącym za nim zgnilasom. Gdy odpadł jeden z dolnych kawałków skrzydła, pojawiła się w nim natychmiast zniekształcona stopa — poruszała się po podłodze, jakby nieumarły chciał coś wymacać.

— Idź! — zawołała Briar, przeładowując sztucer, by oddać kolejny strzał do stworów pojawiających się w wyrwie przed nią.

— Ty pierwsza — odparła Lucy.

— Jesteś najbliżej wyjścia!

— Dobrze — zgodziła się jednoręka, ominęła koniec kontuaru i zniknęła w otworze za klapą.

Gdy z dołu dobiegł zduszony huk świadczący o tym, że właścicielka baru wylądowała na niższym poziomie, Briar odwróciła się szybko i zobaczyła zbliżającą się maskę Swakhammera. Była nie dalej niż dwie stopy od jej twarzy.

Swakhammer chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą tak mocno, że o mało nie postrzeliła go z bólu i zaskoczenia. Zdołała jednak przenieść broń za siebie, gdy opuszczał ją na niższy poziom.

Drzwi poddały się jedne po drugich. Zarówno wschodnie, jak i zachodnie wpadły do środka i do sali wlały się masy pokiereszowanych szarych ciał.

Briar widziała je kątem oka. Nie zawahała się i nie zwolniła nawet na moment, ale spojrzeć mogła. To nikomu nie szkodziło. Nieumarli zbliżali się z niewiarygodną prędkością. W życiu by nie podejrzewała, iż okaleczone, ledwie trzymające się ciała mogą być tak zwinne i szybkie. Na jednym ze zgnilasów dostrzegła podarte resztki koszuli. Inny nie miał na sobie nic prócz butów. Skóra odłaziła mu miejscami od wyschniętego ciała, odsłaniając poczerniałe kości.

— Na dół! — rozkazał Swakhammer. Nacisnął dłonią na jej głowę, spychając Briar.

Byłaby spadła jak Hank, ale w ostatnim momencie trafiła dłonią na pierwszy uchwyt i zawisła na nim, uderzając boleśnie kolanami o ścianę i niższe elementy drabiny. Schodziła szybko w dół, ześlizgiwała się nawet, dopóki nie wyczuła pod stopami twardego gruntu. Padła na ziemię, opierając się o podłoże gołymi dłońmi. Natychmiast pożałowała, że rękawice zostawiła w kieszeni płaszcza. A jeśli ich tam nie było, nie miała pojęcia, gdzie je podziała.

Ktoś ujął ją za łokieć, z mroku wychynęło zatroskane oblicze Franka.

— Nic ci się nie stało? — zapytał.

— Nie — odparła, zebrała się z ziemi i odsunęła, zanim Swakhammer wylądował ciężko w tym samym miejscu, rozchlapując na wszystkie strony wodę.

Natychmiast wyciągnął rękę w górę i pochwycił metalowe klamry umocowane w spodniej części klapy.

— Lucy — powiedział i nie musiał dodawać nic więcej.

Natychmiast stanęła przy nim, w mechanicznej dłoni ściskając trzy stalowe sztaby, które miały posłużyć za skoble. Podawała je kolejno Swakhammerowi, a ten umieszczał je w leżach rozmieszczonych po każdej stronie blokującej przejście klapy.

Kościste palce skrobały deski od drugiej strony, szukając gniewnie jakiejkolwiek szparki. Swakhammer zabrał z góry łom, który teraz się przydał jako dodatkowe umocnienie zamknięcia. Wcisnął go obok jednej ze sztab, dociskając mocniej deski do podłogi.

Briar usiłowała się rozeznać w tunelu, słysząc nad głową tupanie nóg i skrobanie rąk nieumarłych. Zastanawiała się, gdzie trafili. Tak głęboko pod powierzchnią ziemi nie była jeszcze nigdy, to więcej niż pewne. Zeszła pod piwnice budynku i znalazła się w mrocznych, dusznych i wilgotnych trzewiach. To miejsce nie przypominało w niczym wykończonych cegłami tuneli, którymi Swakhammer prowadził ją do baru U Maynarda. Była to raczej dziura wykopana w ziemi pod fundamentami budynku. Myśl o jej niestałości mocno niepokoiła Briar. Przypominała jej podobne miejsce pod piwnicą innego budynku: przypominała tunele wyżłobione przez tę piekielną machinę pod piwnicami jej własnego domostwa.

Cuchnęły tak samo mułem, mchami i odorem rozkładu. Kojarzyły się z czymś nie do końca rozwiniętym, nienarodzonym.

Zadrżała i przytuliła mocniej sztucer, ale ciepło broni, z której przed chwilą strzelała, nie było w stanie dotrzeć pod gruby płaszcz. Pozostali także tulili się wokół niej. Ich niepokój się udzielał, zdenerwowała się do tego stopnia, że zęby zaczęły jej dzwonić ze strachu.

W końcu, gdy zabezpieczono klapę i trzeba było się ruszyć z miejsca, zwalista sylwetka Swakhammera przesunęła się w mroku obok Briar.

— Gdzie są lampy, Lucy? — zapytał mechanicznym głosem. — Mam nadzieję, że zostało ich tu kilka.

— Jest jedna — odparła.

Briar nie spodobał się ton jej głosu, zwłaszcza gdy wypowiadała ostatnie słowo, jakby miała poczucie wielkiej winy.

— O co chodzi? — zapytała.

— Nafta w niej się kończy — wyjaśniła Lucy. — Nie wiem, jak daleko zdołamy z nią dotrzeć. Weź ją ode mnie, Jeremiaszu. Ty masz krzesiwo.

— Mam, a jakże.

Przedmiot, który trzymał w dłoni, był rozmiaru sporego jabłka, ale i tak Swakhammer miał problem, by go użyć. Jego wielgachne paluchy osłonięte grubą rękawicą były zbyt sztywne.

— Daj mi to — powiedziała Briar, ściągając maskę i odkładając ją do torby. Wyciągnęła dłoń po krzesiwo. — Co mam zrobić?

— Załóż maskę — odparł, podając jej trzymany w dłoni przedmiot. — Będziemy musieli wyjść na powierzchnię, zanim znów zejdziemy do podziemi. — Dopiero po tym wykładzie wskazał jej przycisk umieszczony na powierzchni krzesiwa. — Tu naciśnij. Nie, szybciej. Mocniej. Z całych sił.

Starała się wykonywać instrukcje, w końcu po czwartej czy piątej próbie snop iskier spadł na osmalone kawałki wikliny. Maleńki płomyk wydobył z mroku grupkę skulonych postaci.

— I co dalej?

— Teraz oddaj mi krzesiwo i załóż maskę. Lucy, pomóc ci przy twojej?

— Nie wydurniaj się, chłopcze. Dam sobie radę sama — odparła barmanka. Wyciągnęła spod spódnicy złożoną maskę i jednym strzepnięciem rozdzieliła warstwy skóry. Widząc pytające spojrzenie w oczach Briar, wyjaśniła: — To jeden z wynalazków Minnerichta. Jest lżejsza od twojej i wydajniejsza, ale nie działa tak długo jak tradycyjne maski. Tak cienkie filtry zapychają się już po godzinie, dlatego trzymam ją pod podwiązką na specjalne okazje.

— Godzina nam wystarczy? — zapytała Briar.

Lucy wzruszyła ramionami, po czym nałożyła maskę na twarz ruchem, który nie mógłby być płynniejszy, gdyby posiadała obie ręce.

— Musi. Zanim wyjdziemy, trzeba znaleźć skrytkę ze świecami.

Stłoczeni wokół niej bywalcy baru przygotowali i nałożyli swoje maski. Briar dołączyła do nich, aczkolwiek z wyraźną niechęcią.

— Nienawidzę jej — burknęła.

— Nikt ich tu nie kocha — zapewnił ją Varney.

— Jeśli nie liczyć Swakhammera — wybełkotał Hank. Nadal wyglądał na zamroczonego, lecz miał już otwarte oczy i stał na własnych nogach. Można było powiedzieć, że jego stan uległ wyraźnej poprawie. — On swoją uwielbia.

Mężczyzna w pancerzu przekrzywił głowę, spoglądając w jego kierunku.

— Oczywiście — odparł. — Ale bądźmy szczerzy: moja maska wygląda odjazdowo.

— Kto powiedział, że mężczyźni nie są próżni? — rzuciła Lucy przez warstwę skóry z wbudowanym filtrem.

— Na pewno nie ja.

— Świetnie. W takim razie nie mogę cię nazwać kłamcą. Ech, wy mężczyźni i te wasze zabawki.

— Proszę — wtrąciła Briar. Ciasnota tych podziemi deprymowała ją, a wilgoć zaczynała się już dostawać pod ubranie. — Co robimy? Dokąd idziemy? Lucy mówiła, że najpierw trzeba wyjść na powierzchnię, żeby potem znów zejść do podziemi.

— Zgadza się — przytaknął Swakhammer. — Później wrócimy i posprzątamy U Maynarda.

Zmarszczyła czoło pod maską.

— Zatem udajecie się do innego schronienia. To znaczy bezpieczniejszego. Może powinnam się od was odłączyć i wyruszyć na poszukiwania Ezekiela?

— Nie, nie. Nie możesz tego zrobić. Nie teraz, kiedy w okolicy roi się od tych stworów, a ty masz zużyte filtry w masce. Nie dasz rady, żeby nie wiem co. Wycofamy się do Skarbców i tam przegrupujemy siły. Porozmawiamy o oczyszczeniu górnej drogi i dotarciu do banków.

— Jesteś parszywym despotą, wiesz? — mruknęła.

— Ale za to sensownie gadam — odparł, nie wyglądając bynajmniej na urażonego.

Willard podniósł lampę, aby Swakhammer mógł lepiej ustawić odbłyśnik. Wkrótce tunel utonął w potokach wilgotnego jak sok pomarańczowego blasku.

Krople wody połyskiwały na niewykończonych ścianach. Briar poczuła się nieco pewniej, widząc stemple rozstawione w równych odstępach. Ich podstawy niknęły w rozmiękłym podłożu, a szczyty opierały się o sklepienie, które na tym odcinku było spodnią stroną podłogi baru. Pod ścianami stał rząd łopat, ich styliska zostały częściowo wchłonięte przez gliniastą ziemię. Z trudem dawało się je dostrzec za wózkami. Wzrok Briar minął je i powędrował wzdłuż torów. Zrozumiała w końcu, że nie zeszli do zwyczajnej piwniczki — to miejsce miało znacznie większe znaczenie.

— O co tu chodzi? — zapytała. — W jakim celu wykopaliście ten tunel?

— Żeby zejść niżej — wyjaśniła Lucy. — Jak najniżej. Zabezpieczamy się przed takimi sytuacjami jak ta. Nie możemy się zbliżać do powierzchni. Nie mamy odpowiednich materiałów ani funduszy, by zabezpieczyć tereny na górze. Te tunele nie dają nam wielkiej swobody, ale jesteśmy tu bezpieczni przed tym, co czyha na zewnątrz. Jeśli więc chcemy stworzyć nowe schronienia i szlaki komunikacyjne, musimy wkopywać się coraz niżej.

Briar rozprostowała ramiona, by zaczerpnąć głębiej tchu. Skrzywiła się mocno, czując ziemisty posmak powietrza wciąganego do płuc.

— I nie obawiacie się, że kopiąc dalej, zdestabilizujecie to, co zostało z miasta? Przecież te budynki mogą się zawalić.

— Minnericht — rzucił z ostatniego rzędu Frank, jakby to nazwisko było dostateczną odpowiedzią na wszystkie pytania.

— To pieprzony potwór — dodał Swakhammer — i zarazem genialny wynalazca. To on daje nam plany. Przeliczył wszystko i nauczył nas, jak kopać i wywozić urobek, by nie zagrozić stojącym powyżej budynkom. Ale i tak przestaliśmy kopać jakieś pół roku temu.

— Dlaczego? — zapytała.

— To długa historia — burknął, jakby nie zamierzał się wdawać w dalsze wytłumaczenia. — Ruszajmy.

— Dokąd idziemy? — zadała kolejne pytanie, idąc już za nim.

— Przecież mówiłem, do Skarbców. Spodoba ci się tam. Stamtąd jest też bliżej do dawnych banków. Tam wyjdziemy na powierzchnię i rozejrzymy się. Może znajdziemy tam ślady bytności twojego syna.

— Bliżej do banków?

— Nawet bardzo blisko. Idziemy do budynku Swedish Trust, jedynego, który nie zapadł się podczas katastrofy. Kościotrzep osłabił jego fundamenty, ale sam budynek wytrzymał. Tylko jego skarbiec okazał się za ciężki i zapadł się do tunelu wykopanego przez machinę twojego męża. Teraz służy nam za główne wejście. — Podniósł wyżej lampę i spojrzał przez ramię. — Nikt się nie zgubił?

— Są wszyscy — zapewniła go Lucy. — Pospiesz się, wielkoludzie. Idziemy tuż za tobą.

Miejscami tunel rozszerzał się tak bardzo, że migotliwy płomyk nie był w stanie sięgnąć tonących w mroku ścian, na innych odcinkach z kolei zwężał się do tego stopnia, że Swakhammer musiał się przesuwać bokiem, aby przejść dalej. Briar dreptała tuż za nim, podążając za migotliwym żółtawym płomykiem, który wypędzał cienie z wnętrza jej znoszonej maski.

Загрузка...