Briar przywarta do drzwi i nasłuchiwała uważnie, przyłożywszy ucho do szczeliny. Po drugiej stronie panowała idealna cisza, więc skorzystała z okazji i naładowała magazynek sztucera, wygrzebując po ciemku naboje z dna sakwy. Trochę to trwało, ale ona także potrzebowała tej chwili spokoju i odpoczynku.
— Idę przodem — oznajmiła w końcu. — Rozejrzę się.
— Ja też mogę iść pierwsza — zaprotestowała Angelina.
— Owszem, ale mój sztucer potrafi wystrzelić więcej niż dwa razy, jeśli zajdzie potrzeba. Lepiej przypilnuj mojego syna — rzekła Briar, przekręcając gałkę w drzwiach i pozwalając, by ich skrzydło powoli odsunęło się od framugi.
Wysunęła najpierw lufę sztucera, potem głowę z twarzą ukrytą za maską. Obróciła ją mocno w prawo i w lewo, aby ogarnąć całość pomieszczenia przez niewielkie szkła wizjerów. Jej własny oddech brzmiał zbyt głośno, wzmacniany dodatkowo przez skórę maski zakrywającą nos i usta, tej samej, którą miała na sobie, gdy zeskakiwała z ładowni statku na szczyt żółtej rury. Nie przypuszczała, że zdoła do niej tak przywyknąć.
Poczekalnia wyglądała zupełnie inaczej niż poprzednio. Wspaniale wykończona sala nosiła widoczne ślady gwałtownej, choć toczonej na niewielkiej przestrzeni bitwy. Ciała jej poległych uczestników leżały na posadzce i zwisały z rzędów obitych siedzeń. Na pierwszy rzut oka Briar doliczyła się jedenastu ofiar, potem zajęła się obserwacją ogromnej dziury w ścianie — otwór tych rozmiarów mógłby zrobić sam Kościotrzep.
W niej na skraju rumowiska, w które zamienił się kawał grubej ściany, Briar zauważyła ludzką stopę. Wyglądało to tak, jakby ktoś rąbnął w mur z całej siły, rozwalił go i padł w gruzach.
Przytomnie omiotła wzrokiem pozostałe zakątki poczekalni, ale sama przed sobą musiała przyznać, że zrobiła to pospiesznie i niedbale. Nie niepokojąc księżniczki i syna, wciąż tkwiących na mrocznej klatce schodowej, podbiegła do otworu, z którego wystawała noga, i przeczołgała się na drugą stronę stosu cegieł, pokruszonego marmuru i zaprawy.
Pozwoliła, by spencer zsunął się jej z ramienia, i ułożyła go obok sakwy.
— Swakhammer — powiedziała, stukając palcem w jego hełm.
— Swakhammer!
Nie zareagował. Jego maska wydawała się nietknięta, reszta ciała również, aczkolwiek gdy wsunęła palce w szczelinę pancerza, wyczuła miejsce, które wydało jej się mocno opuchnięte. Znalazła też krew, i to całkiem sporo. Potem zauważyła, że jego noga spoczywa pod bardzo nienaturalnym kątem, musiała być złamana poniżej kolana. Gdy jej dotknęła, część łydki zakołysała się bezwiednie, obciążona okutym stalową blachą butem.
Zeke nie wytrzymał nerwowej atmosfery oczekiwania i opuścił schronienie w chwili, gdy zabierała się do ściągnięcia Swakhammerowi maski. Podbiegł do dziury w ścianie i zapytał:
— Ktoś tam jest?
— Jeremiasz.
— Coś mu się stało?
— Tak — burknęła. Prawie udało jej się zdjąć hełm, chociaż ciągle się trzymał na kilku sprężynkach i przewodach. W końcu zdołała go odrzucić, ale nie poleciał zbyt daleko.
— Swakhammer? Jeremiaszu?
Wnętrze maski zalała krew cieknąca z jego nosa i — to zaniepokoiło Briar najbardziej — z jednego ucha.
— Żyje? — dopytywał się Zeke.
— Martwi ludzie nie krwawią — zapewniła go matka. — Ale mocno oberwał. Jezu, Swakhammer. Co oni ci zrobili? Słyszysz mnie? Hej. — Delikatnie plasnęła go dłonią po obu policzkach.
— Hej. Co tu się stało?
— Natrafiłem na niego.
Filtrowany przez mechanizm maski głos Minnerichta spadł na nią niczym bicz boży, odbijając się głośnym echem od ścian hali pełnej zabitych ludzi i porozwalanych ścian. Serce zamarło w Briar ze strachu, chciała krzyknąć, ostrzec syna, by natychmiast uciekał do schronienia na schodach. Stał jednak przy otworze, obok buta Jeremiasza, wystawiony na strzał, że bardziej nie można.
Spojrzała na twarz Swakhammera. Oczy olbrzyma poruszały się szybko pod zamkniętymi, splamionymi krwią powiekami. Żył, ale co to było za życie!… Oderwała od niego wzrok i zawołała na tyle głośno, aby dobrze ją było słychać w całej poczekalni:
— Nie jesteś Leviticusem Blue, choć nadawałbyś się na jego brata. A już na pewno posiadłeś jego wyczucie czasu — dodała tak obojętnym tonem, na jaki tylko było ją stać.
Tutaj, w głębi otworu wybitego w ścianie, była na razie względnie bezpieczna. Doktor, o ile właśnie z nim miała do czynienia, nie widział, co robi, a w każdym razie niedokładnie. Wykorzystała więc tę przewagę i przetrząsnęła pospiesznie pancerz nieprzytomnego przyjaciela, szukając czegoś przydatnego. Zrezygnowała z podnoszenia sztucera, nie miała bowiem żadnych szans, żeby go ująć w ręce, przeładować i wymierzyć do Minnerichta, zanim on uczyni coś znacznie gorszego.
Przy boku Swakhammera leżał jeden z jego wielkich rewolwerów, lecz miał pusty bębenek.
— Nigdy nie twierdziłem, że jestem Leviticusem Blue.
Briar stęknęła głośno, usiłując podnieść Swakhammera, by sprawdzić, czy pod nim nie ma jakiejś broni.
— Owszem, twierdziłeś — rzuciła.
— Mnie też pan o tym zapewniał — wtrącił Zeke.
— Ucisz się — napomniała go matka. Chciałaby powiedzieć o wiele więcej, nie było jednak na to czasu, dlatego od razu przeszła do dalszej części dialogu z zamaskowanym oprawcą. — Kto żyw, ten wie, o co ci chodziło: żeby sztywniacy się ciebie bali. Tylko że nie zdołałbyś tego dokonać pod własnym nazwiskiem. Mogłeś być wobec nich podstępny jak wąż, ale szybko się okazało, że to nie wystarczy, by zastraszyć tych ludzi.
— Zamilcz, kobieto. Ja uczyniłem z tego miejsca to, czym jest dzisiaj — wyrzucił z siebie obronnym i zarazem gniewnym tonem. Zapewne trafiła w czułą strunę.
Briar miała nadzieję, że go zabolało. Powinno, jeśli był podobny do Leviego, którego tak bardzo pragnął naśladować.
— Nie zamilknę, a ty, Foster, nie zmusisz mnie do tego, choćbyś się bardzo starał. A będziesz się starał. Należysz do mężczyzn, którzy uwielbiają krzywdzić kobiety, z tego co słyszałam, nie będę pierwszą twoją ofiarą.
— Nie dbam o to, co i gdzie słyszałaś — warknął. — Chcę tylko wiedzieć jedno i powiesz mi zaraz, kto wypowiedział w twojej obecności to nazwisko.
Wstała, prostując dumnie plecy. Zamiast odpowiedzieć na jego pytanie, rzuciła:
— A ja chcę wiedzieć, kim ty jesteś, sukinsynu, że śmiesz nas wciągać w tę swoją wojenkę — zapożyczyła jedno z ulubionych powiedzonek Angeliny.
Teraz, gdy stała na nogach, widziała go tak dokładnie jak on ją. Trzylufowa śrutówka, którą trzymał pewnie w dłoniach, budziła jej przerażenie. Nie mierzył w nią, tylko w Zeke’a, który tym razem posłuchał rady swojej rodzicielki i zamknął się na dobre, choć równie dobrze mogło to być skutkiem widoku niesamowitej broni Minnerichta wycelowanej w jego głowę. Nie wiedziała tego i prawdę powiedziawszy, nie zamierzała się nad tym zastanawiać.
Spodziewała się, że doktor spróbuje grozić jej, przeliczyła się jednak. Był sprytniejszy i okrutniejszy, niż przypuszczała.
— Ty uczyniłeś z tego miejsca to, czym jest dzisiaj? Uważasz zatem, że masz nad tym miastem władzę? Zachowujesz się, jakbyś ją miał, ale to akurat gówno prawda. Robisz przedstawienia, żeby ludzie myśleli, że mają do czynienia z największym i najbogatszym cwaniakiem w okolicy. Niestety, prawda wygląda inaczej. Gdybyś był choć w połowie tak sprytny, za jakiego się masz, nie musiałbyś podkradać wynalazków Leviego ani przerabiać machin porzuconych po konkursie na urządzenie wydobywcze. Widziałam je w twoim magazynie. Myślisz, że nie wiem, skąd je wziąłeś?
— Zamilcz! — wydarł się na cały głos.
Ona jednak robiła, co mogła, by skupiał całą uwagę na niej, nie na Ezekielu i szczupłej staruszce, która opuściła właśnie klatkę schodową i skradała się wzdłuż ściany, by zajść go od tyłu.
— Gdybyś był choć w połowie taki mądry, jakiego udajesz — kontynuowała Briar jeszcze głośniej, aby zagłuszyć wszystko inne — nie potrzebowałbyś mnie do potwierdzania swojej historii i nie musiałbyś sprowadzać tu tych chłopców. Levi był może szalony i okrutny, ale na tyle zmyślny, że nie mogłeś ukraść jego zabawek i po prostu uciec z nimi. Kazałeś więc sprowadzić do siebie Hueya, bo on jest tutaj najmądrzejszy. Chciałeś też nakłonić mojego syna, żeby został z tobą, karmiąc go stekiem podłych kłamstw. Gdybyś ty uczynił z tego miejsca to, czym teraz jest, nie musiałbyś posuwać się do tego wszystkiego.
Przesunął broń, teraz trzy opasłe lufy śrutówki mierzyły prosto w jej pierś. To cieszyło ją niezmiernie.
— Powiesz jeszcze słowo, a przysięgam, że… — wycharczał.
— Że co? — wrzasnęła, wpadając mu w słowo, i dodała pospiesznie, na jednym wydechu, bez przestanku, widząc, że Angelina jest tuż-tuż. — Idę o zakład, że nawet nie wiesz, jak działa ta broń. Najprawdopodobniej nie ty ją stworzyłeś. Ty tylko kradłeś pomysły Leviego i rzeczy, które on zbudował własnymi rękoma. Wiesz dość, by zgrywać tutejszego króla, ale modlisz się co wieczór, żeby ktoś z twoich ludzi się nie zorientował, jaki słaby i bezużyteczny jesteś naprawdę!
Nie zawył, nie warknął, tylko odkrzyknął:
— Po coś tu przyszła? Po coście oboje tu przyleźli? Nie powinniście tutaj przychodzić! To nie wasza sprawa. Mogliście siedzieć na tyłkach w tej swojej obskurnej chałupie na Przedmieściach. Dawałem wam więcej, chciałem dać o wiele więcej, niż zasługujecie, a wcale nie musiałem tego robić! Nic wam nie byłem winien. Nic a nic!
— Jasne! — wrzasnęła raz jeszcze. — Nic nam nie byłeś winien, bo nie jesteś moim mężem i jego ojcem, więc w jednym masz rację: twoje życie to nie nasz problem. Ale nie połapałeś się w porę, panie Foster.
— Przestań mnie tak nazywać! Nie chciałem tego nazwiska. Nienawidzę go i nie chcę go słyszeć! Skąd je w ogóle znasz?!
Angelina mogła na to pytanie odpowiedzieć.
W mgnieniu oka, a nawet szybciej skoczyła mu na plecy i chwyciła go za gardło niczym puma, tyle że była o wiele groźniejsza od dzikiego zwierzęcia. W jednej chwili wyszarpnęła nóż, w następnej już tkwił pod brodą Minnerichta, w wąskiej szczelinie pomiędzy jego zbroją i maską.
Wykorzystała masę swojego ciała, by odchylić mu głowę i poszerzyć dostęp do grdyki i bladej skóry na szyi. Gdy to uczyniła, Zeke bez namysłu skoczył do dziury w ścianie oferującej mu nieco lepszą osłonę i stanął u boku matki.
— To za Sarę Joy Foster, której życie zakończyłeś dwadzieścia lat temu — wysapała księżniczka i jednym cięciem przeciągnęła ostrzem po mięśniach odsłoniętej szyi, od jednego do drugiego końca szczeliny.
Doktor pociągnął za spust, wystrzeliwując dwa z trzech naboi, ale szok i utrata równowagi sprawiły, że nie był w stanie wycelować. Obracał się wokół własnej osi, kołysząc mocno i ślizgając po kamiennej posadzce, rosząc ją obficie krwią, która tryskała imponującymi fontannami z obu stron jego odchylonej wciąż głowy, jako że Angelina przecięła mu obie tętnice. Wciąż siedziała na jego plecach, ujeżdżając go jak dzikiego mustanga, dopóki nie padł na kolana, sięgając rękami ku niej bądź ranie i machając nimi w poszukiwaniu czegoś, na czym mógłby się oprzeć. Krew uciekała z niego jednak zbyt szybko.
Nie pozostało mu zbyt wiele czasu na walkę, więc postanowił wykorzystać go do maksimum. Spróbował odwrócić strzelbę tak, by mierzyć za siebie, przez ramię, ale okazała się za ciężka. Stracił już zbyt wiele krwi i słabł z każdą chwilą. Gdy padł na czworaka, Angelina w końcu dała mu spokój.
Odkopnęła jego broń na bezpieczną odległość i przyglądała się ze spokojem, jak tryskająca krew wsiąka w jego wspaniałą pelerynę, tworząc ciemne plamy na imperialnej czerwieni.
Briar się odwróciła. Śmierć Minnerichta niewiele ją obchodziła, bardziej przejmowała się Swakhammerem, który nie krwawił wprawdzie tak spektakularnie jak doktor, lecz był równie bliski śmierci. Dla niego również mogło być już za późno na ratunek.
Zeke także cofnął się o parę kroków. Dopóki tego nie uczynił, nie wiedziała nawet, że ukrył się obok niej. Otwierał właśnie usta, by coś powiedzieć, zamarł jednak, widząc gorączkowe ruchy matki. Briar chwyciła sztucer, przeładowała i wymierzyła.
— Padnij — szepnęła, a on natychmiast wykonał jej polecenie.
Angelina kulejąc, ruszyła ku otworowi w ścianie, wspięła się na rumowisko i naładowawszy po drodze śrutówkę, wymierzyła w pierś wyłaniającej się zza załomu ściany Lucy O’Gunning. Jednoręka kobieta dopiero teraz dotarła do pomieszczenia, w którym właśnie zakończyła się walka.
Lucy zdołała odnaleźć i naprawić swoją kuszę, miała ją znowu na mechanicznej ręce, naciągniętą i gotową do strzału. Skierowała bełt ku księżniczce, zanim zdołała ją rozpoznać. Natychmiast opuściła broń, mówiąc:
— Co tu robisz, Angelino..? — W tym momencie dostrzegła też Briar i dokończyła, uśmiechając się szeroko: — A to ci spotkanie. Niech mnie kule biją! Nie mamy zbyt wielu kobiet za tym murem, ale jestem pewna, że żaden facet nie chciałby z nimi zadrzeć.
— Ty też się do nich zaliczasz, Lucy — zapewniła ją Briar. — Za wcześnie jednak na okazywanie radości. — Skinęła głową, wskazując Swakhammera, którego barmanka nie mogła widzieć. — Mamy problem. Wielki i ciężki problem.
— To Jeremiasz! — krzyknęła Lucy, ledwie wetknęła głowę w otwór.
— Umiera. Musimy go stąd zabrać i przenieść w bezpieczniejsze miejsce.
— Ale i to nie da nam gwarancji, że przeżyje i wydobrzeje — dodała Angelina.
— Właśnie widzę. — Lucy zachowała mimo wszystko spokój, przynajmniej można tak było wnosić po tonie jej głosu. — Musimy go zabrać do… Musimy go… — mówiła wolno, cedząc słowa, jakby czekała, aż coś sensownego przyjdzie jej do głowy. I tak się stało.
— Do kopalni.
— Doskonały pomysł — poparła ją natychmiast księżniczka. — Łatwiej nam będzie znosić go na dół, niż taskać pod górę. A jeśli znajdziemy wózek, będziemy mogły go przewieźć do Skarbców bez większych problemów.
— Coś za dużo tych „jeśli” — wtrąciła Briar. — Jak w ogóle zamierzacie się tam…?
— Daj mi chwilkę — przerwała jej Lucy. — A ty nigdzie się nie ruszaj, stary draniu — rzuciła na odchodnym w stronę Swakhammera. — Wytrzymaj. Zaraz wrócę.
Jeśli ją usłyszał, nie okazał tego w żaden sposób. Jego oddech był tak płytki, że ledwie wykrywalny, a ruch gałek ocznych stał się o wiele mniej gorączkowy, teraz przetaczały się wolniej, od kącika do kącika i z powrotem.
Pół minuty później Lucy wróciła w towarzystwie Squiddy’ego, Franka i Allena, o ile Briar dobrze zapamiętała imiona tych ludzi. Frank nie wyglądał zbyt dobrze. Miał tak wielkiego siniaka pod okiem, że krwiak rozlewał się aż na nos i skroń. Allen trzymał się za zranioną dłoń. Niemniej wgramolili się bez słowa skargi pomiędzy kobiety, dźwignęli masywnego opancerzonego Swakhammera i ruszyli w dół rumowiska, na poły niosąc go, a na poły ciągnąc.
— Zaniesiemy go do windy — wyjaśniła Lucy. — Zjedziemy na najniższy poziom, tam powinniśmy znaleźć wózki. W tym miejscu Minnericht gromadził sprzęt, kiedy przejął kopalnię. Pospieszcie się, panowie. On długo nie pociągnie.
— Dokąd go zabieramy? — zapytał Squiddy. — Jemu trzeba lekarza, ale…
W tym momencie zauważyli wielką kałużę krwi i ciało zamaskowanego nikczemnika leżące w samym jej środku.
— Jezu — jęknął Frank. — On naprawdę nie żyje?
— Tak, jest zimny jak głaz i chwała Panu naszemu za to — odpowiedziała Angelina, sięgając po nogę Swakhammera, lecz nie tę złamaną. Założyła ją sobie na ramię. — Mnie też by się przydała porada lekarza — przyznała. — Ale pomogę wam, ten kawałek Jeremiasza nie jest zbyt ciężki, jakoś dam sobie radę.
— Chyba znam pewnego człowieka — powiedziała Lucy. — To stary Chińczyk, który mieszka niedaleko dworca. Może nie stosuje metod leczenia, do których przywykliście, ale działają, a wy nie macie wielkiego wyboru, więc nie powinniście wybrzydzać.
— Chcesz wiedzieć, do jakiej medycyny przywykłem? — burknął Allen. — Wolę zdechnąć, niż iść do łapiducha, taka jest prawda.
— Swakhammer też pewnie wolałby umrzeć, niż być leczony przez żółtków — rzuciła Lucy, podtrzymując plecy Jeremiasza niezwykle silnym mechanicznym ramieniem. — Bał się ich jak ognia. Mimo to zaryzykuję jego niezadowolenie, jeśli to pozwoli utrzymać go przy życiu.
— Mamo?
— Tak, Zeke?
— A co będzie z nami?
Briar zawahała się, lecz tylko na moment. Jeremiasz Swakhammer spoczywał na ramionach przyjaciół, podłogę za nimi znaczyły wszakże wyraźne strużki krwi. Z góry wciąż dobiegały jęki i tupot zgnilasów. Żałosne zawodzenie wygłodzonych nieumarłych potęgowało się z każdą chwilą, na dworzec bowiem wciąż przybywały nowe hordy, kłębiąc się przy każdej szparze w ścianie i wyłamanych drzwiach.
— Są wszędzie — stwierdziła, nie odpowiadając do końca na jego pytanie.
— Zejście na dół jest równie niebezpieczne jak wyjście na zewnątrz — przyznała Lucy. — Nie mam pojęcia, jak długo to pomieszczenie będzie od nich wolne. Gdzie Stokrotka?
— Tutaj! — odparła natychmiast Briar, jakby i ona wpadła w tym samym momencie na ten pomysł. Potężny miotacz ręczny leżał na wpół zagrzebany pod warstwą tynku, który odpadł z sufitu, zdołała go jednak odkopać i z wielkim trudem wznieść nad głowę. — Chryste — jęknęła. — Ten potwór waży chyba z tonę. Lucy, wiesz, jak to działa?
— Nie do końca. Musisz przekręcić tę gałkę po lewej. Do samiutkiego końca. Będziemy potrzebowali całej mocy, jaką posiada to cudeńko.
— Zrobione. Co teraz?
— Teraz musi się rozgrzać. Jeremiasz twierdził, że Stokrotka gromadzi energię. Zanim będzie mogła wystrzelić, musi się naładować. Zabierzemy ją ze sobą do windy i odpalimy, kiedy ruszy. Nie sądzisz, że to będzie najsensowniejsze rozwiązanie?
— Masz rację — przyznała Briar. — Dźwięk rozniesie się po wszystkich piętrach, nie tylko na jednym poziomie. Powinno zadziałać, o ile zdołamy dotrzeć do windy. — Mówiąc to, oddała Stokrotkę Ezekielowi, chociaż jej syn nie chciał. — Weź ją — nakazała. — Ja będę szła przodem i oczyszczała drogę. Były tu zgnilasy, paru nadal może się szwendać po korytarzu.
Przeładowała spencera i wyprzedziła grupkę niosącą nieprzytomnego Swakhammera oraz swojego syna, który zataczał się pod ciężarem ogromnej broni. Kopniakiem otworzyła drzwi na klatkę schodową i ruszyła w dół, nie napotykając żadnego oporu.
— Schody czyste! — krzyknęła do idących za nią ludzi. — Zeke, prowadź ich za mną! Lucy, ile czasu trzeba na naładowanie Stokrotki? Długo nie była używana. Tylko mi nie mów, że najmarniej kwadrans!
— Jeśli Jeremiasz nie korzystał z niej ostatnio, powinna wystarczyć minuta — usłyszała odpowiedź, pędząc w dół schodów.
Nie dosłyszała jednak ostatnich wyrazów. W korytarzu na poziomie gościnnym zobaczyła kilku zgnilasów w rozmaitym stadium rozkładu. Naliczyła ich pięciu. Pochylali się nad szczątkami swoich pobratymców i ogryzali ciała niedawno zabitych. Mając tak interesujące zajęcie, nie zwracali uwagi na Briar, więc zlikwidowała ich szybko i bez problemów.
Cała podłoga zasłana była ludzkimi szczątkami, które powinny cuchnąć. Dopiero po chwili Briar zrozumiała, że nie czuje odoru dzięki masce i jej filtrom. Guma i węgiel śmierdziały na tyle mocno, że tłumiły wszystko, co docierało z zewnątrz, a ona po raz pierwszy od momentu przybycia za mur była im za to wdzięczna.
Tu i ówdzie widziała rozkładające się kończyny, które poodpadały od ciał, w rogu leżało kilku zdekapitowanych zgnilasów. Przez moment czuła niepokój na myśl o tym, kto mógł dokonać tego strasznego czynu, zaraz jednak uznała, że nic jej do tego, i zajęła się swoimi sprawami. W tej chwili wszyscy żywi, nawet ci, którzy do niedawna walczyli pomiędzy sobą, mieli jednego wroga, czyli nieumarłych, i kimkolwiek był człowiek, który pozbawił te bestie głów, miał u niej dług wdzięczności.
Te części ciała, które mogła bez trudu poruszyć, odkopnęła pod ścianę, aby oczyścić drogę, jednocześnie sprawdzając, czy ktoś z leżących nie zdradza oznak życia. Jeden z nich faktycznie otworzył jedyne oko i wyszczerzył do niej pożółkłe zębiska. Briar bez namysłu strzeliła mu w twarz.
Zeke wypadł z drzwi prowadzących na klatkę schodową. Stokrotkę przełożył przez ramię. Trzymał ją, jakby była snopkiem siana albo kawałkiem pnia.
— Co teraz, mamo? — zapytał, okazując widoczne zniecierpliwienie. Na to pytanie na razie nie znała odpowiedzi.
— Nie wiem — odparła. — Musimy się stąd wydostać. I od tego zaczniemy.
— Pójdziesz z nimi? Do Chinatown?
— Nie pójdzie — odpowiedziała mu Angelina.
Ona pierwsza opuściła klatkę schodową, wciąż trzymając nogę Swakhammera na ramieniu. Zaraz po niej na korytarz wyszedł Frank podtrzymujący złamane podudzie, a potem Lucy i Frank trzymający nieprzytomnego wielkoluda pod pachami.
— Co takiego?
— Wy idziecie do fortu. Wejdziecie na pokład statku, który tam naprawiają. Niedługo powinien być gotowy do odlotu — wyjaśniała Angelina, z trudem wypowiadając słowa. Sama była już wykończona. — On was stąd zabierze.
— Poza miasto? — zapytał Zeke.
— Raczej poza tę jego część, którą ogrodzono — wysapała Lucy ukryta za karkiem Jeremiasza. — Pomóżcie nam wpakować go do windy i zjedźcie z nami na dół, a jak tylko z niej wyjdziemy… — musiała poprawić ciężkie brzemię, jęcząc przy tym cicho — …użyj tej cholernej Stokrotki i wracajcie na górę. Tylko tamtędy zdołacie się przedostać do fortu.
Briar wciąż nie była przekonana, lecz wykonała posłusznie pierwszą część polecenia i pomogła im zapakować Jeremiasza do klatki. Squiddy i Frank podtrzymywali go, podczas gdy Lucy gmerała przy dźwigniach, próbując uruchomić mechanizm.
— Jak tylko znajdziemy się na dole i przeniesiemy Jeremiasza do tuneli kopalni, uruchomię windę, by wróciła na górę, rozumiesz? Będziecie musieli wskoczyć do niej, bo tym razem nigdzie się nie zatrzyma po drodze.
— Rozumiem — odparła Briar — ale nie jestem pewna…
— Ja niczego nie jestem już pewna — zapewniła ją jednoręka barmanka — niemniej wiem jedno: masz syna, a ten dworzec lada moment wypełni się zgnilasami. Wszyscy, których nieumarli znajdą w tych podziemiach, zostaną pożarci.
— Pani była jedną z tych, którzy ich tu wpuścili? — zapytał Zeke.
Lucy skinęła głową w kierunku Franka i Allena.
— Taka mała zamiana ról, że tak powiem. Gdybym tylko wiedziała, że mają tutaj tak wiele poziomów… Szczerze mówiąc, tego się nie spodziewałam.
— Możemy iść z wami — upierał się chłopak. — Pomożemy.
Briar myślała podobnie.
— Upewnimy się przynajmniej, że dotrzecie bezpiecznie na miejsce — dodała.
— Nie, nie upewnicie się. Albo dotrzemy na miejsce, albo nam się to nie uda. Albo Swakhammer przeżyje, albo nam uświerknie po drodze. Nie potrzebujemy nikogo więcej do niesienia go. Ale wy dwoje, a raczej ty, Briar, powinnaś się udać do kapitana i zameldować, że tu nie zginęłaś. Niech wie, że spłacił dług, a nie że zaciągnął jeszcze większy. Jest teraz na terenie fortu, gdzie naprawia swój statek, żeby odlecieć za mur. Wie już, że twój syn jest tutaj. Powiedział mi o tym, gdy przekazywałam mu wiadomość od Minnerichta.
Swakhammer poruszył ramionami i wydał z siebie gulgoczący dźwięk, jakby próbował odetchnąć przez zalaną lepikiem krtań. Na koniec zakwilił, rozdzierając serce Briar. Takiego dźwięku nie powinien wydawać z siebie człowiek pokroju Jeremiasza Swakhammera.
— On umiera — powiedziała. — O Boże, Lucy. Zabierz go stąd do tego chińskiego znachora. Dzięki ci za wszystko, przysięgam, że jeszcze kiedyś się zobaczymy.
— Zatem ruszajmy. — Barmanka nie trudziła się opuszczaniem kraty, od razu pociągnęła za rączkę wiszącą nad jej głową. Winda zaczęła opadać. Gdy znajdowała się na wysokości podłogi, Lucy rzuciła jeszcze: — Zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce w Skarbcach, jeśli tylko zechcesz. Jeśli nie, to wiedz, że poczytuję sobie za zaszczyt, że mogłam walczyć u twojego boku.
Moment później klatka zawieszona na kablach i łańcuchach zniknęła im z oczu.
Briar została w korytarzu tylko ze swoim synem.
Wielka broń była dla niego za ciężka. Słaniał się pod nią ze zmęczenia, ale nie narzekał, mimo że kolana mu drżały, a skóra na karku piekła od rozgrzewającego się wolno metalu.
Winda dotarła do dna szybu i zatrzymała się.
Briar i Zeke usłyszeli, jak Lucy wykrzykuje serię poleceń, a potem postękiwania jej pomocników, gdy wynosili Swakhammera z klatki na najniższym poziomie dworca. Oby jak najszybciej znaleźli wózek, oby Lucy zdążyła dowieźć Jeremiasza do kogoś, kto mu pomoże.
Brzęknięcia łańcuchów i narastający klekot uświadomiły im, że winda wraca na górę. Wstrzymali oddech i przygotowali się do skoku.
Briar i Zeke trzymali Stokrotkę między sobą. Ledwie zobaczyli dno klatki wynurzającej się z szybu, wrzucili broń do niej i sami podążyli jej śladem. Winda nadal wznosiła się wolno, choć w tempie równomiernym. Briar oparła Stokrotkę o stalową kratownicę, stawiając ją na kolbie.
Pod jej korpusem znajdował się spust dłuższy i grubszy od męskiego kciuka. Urządzenie było już gotowe do oddania strzału, aż wibrowało od przepełniającej je energii.
— Zakryj uszy — poleciła Briar Ezekielowi. — Mówię bardzo, bardzo poważnie. Zatkaj je z całych sił. Ta broń ogłuszy zgnilasów, ale tylko na kilka minut. Będziemy musieli wiać ile sił w nogach.
Odsunęła się od egzotycznej broni na tyle, na ile mogła, odczekała, aż winda dotrze do najwyższego piętra, i nacisnęła spust.
Impuls soniczny pomknął w górę i w dół. Skondensowany kształtem szybu odbijał się setnym echem od ścian i załomów, od szczytu i dna, w jednych miejscach zwielokrotniając moc fal dźwiękowych mknących przez zrujnowane korytarze, w innych niwelując ich działanie. Winda zadrżała, zakołysała się na podtrzymujących ją kablach, przez mgnienie oka Briar myślała, że stara konstrukcja nie wytrzyma tak ogromnego natężenia dźwięku i zerwie się z mocowań, pociągając ich za sobą na samo dno, gdzie zginą oboje straszliwą śmiercią.
Winda jednak wytrzymała i wznosiła się dalej, w kierunku kolejnego mrocznego systemu pomieszczeń.
Zeke był oszołomiony tak samo jak Briar za pierwszym razem, gdy usłyszała Stokrotkę. Na szczęście matka miała znacznie mniej problemów z udźwignięciem go niż on wcześniej z noszeniem broni i zeskoczyła z platformy prosto pod jakieś drzwi.
Otworzyła je, nie myśląc nawet, co zastanie po drugiej stronie, trzymając za sobą słaniającego się wciąż syna i zataczając lufą sztucera niemal dokładny półokrąg.
Panoramę ulicy rozświetlał tuzin sporych ognisk, wokół których znajdował się krąg wolnej przestrzeni. Nikt nie powiedział Briar, że zgnilasy wolą się trzymać z dala od ognia, ale teraz, gdy zobaczyła to na własne oczy, wydało jej się zupełnie naturalne.
Ogniska rozpalili i pilnowali ich ludzie w maskach, którym najwyraźniej było obojętne, co się dzieje w podziemiach dworca. Wszyscy chwiali się na nogach, lecz dochodzili już do siebie. Z pewnością usłyszeli ryk Stokrotki i wiedzieli, co on oznacza. Znajdowali się jednak na tyle daleko od źródła erupcji sonicznej, zagłuszanej dodatkowo trzaskającym ogniem, że tylko kilku z nich padło jej ofiarą. Reszta potrząsała po prostu głowami lub przetykała sobie uszy, usuwając skutki działania Niesamowitego Ogłuszacza doktora Minnerichta.
Briar nie miała pojęcia, że mogą tu być ludzie, choć gdyby nawet wiedziała, i tak by odpaliła Stokrotkę. Było nie było, żywi odzyskiwali przytomność szybciej niż nieumarli.
Zauważyła, że z uprzęży maski stojącego najbliżej palacza wystaje gruby warkocz. Rozglądając się, dostrzegła jeszcze kilka podobnych fryzur. Chińska dzielnica rozciągała się od dworca aż do muru, a oni trzymali tutaj straż, dzięki ogniowi na jej terenie panował względny spokój.
Wszyscy też ignorowali jej obecność. Zeke’a także zdawali się nie zauważać.
— Zostaw Stokrotkę — poleciła synowi.
— Ale…
— I tak nie zdołamy jej użyć ponownie. Zbyt długo się ładuje i za bardzo by nas spowalniała. A teraz — dodała, ponieważ nagle dotarło do niej, że nie ma pojęcia, gdzie się kierować — musimy znaleźć ten fort. Wiesz, gdzie to jest?
Niewiele widziała z powodu gęstego dymu i oparów Zguby. Musiała zapytać kogoś o drogę, lecz palacze podtrzymujący ogień nie odwrócili się, nawet gdy zaczęła ich nawoływać. Wątpiła, aby znali angielski. Zeke pociągnął ją za rękaw.
— To niedaleko stąd. Pokażę ci.
— Jesteś pewien? — Zapierała się, chłopak jednak chwycił ją mocniej i pociągnął za sobą.
— Tak. Jestem pewien — potwierdził. — Tam złapał mnie Yaozu. Pamiętam też z mapy położenie fortu. Chodź, mamo. Musimy iść tą ulicą. Dzięki tym płomieniom — dodał — przynajmniej widzimy drogę.
— Racja — przyznała i pozwoliła mu odholować się od ognia, Chińczyków o potężnych ramionach, ich masek oraz łopat.
Zeke skręcił na następnym skrzyżowaniu, wybierając skrót.
Briar zderzyła się z nim i popchnęła go siłą rozpędu prosto w niewielkie stado zgnilasów. Nieumarli leżeli na bruku, ale kilku już zaczynało się poruszać, dość niezbornie na razie. Były ich tutaj dziesiątki i całe setki leżące dalej, skryte w mroku i gęstych oparach Zguby.
— Nie zatrzymuj się — ostrzegła syna, ruszając szybkim krokiem przed siebie. — Mamy mniej niż minutę. Biegnij, na litość boską!
Nie sprzeczał się z nią i od razu rzucił się w pogoń za matką, depcząc po leżących ciałach i wyszukując skrawki wolnego bruku tam, gdzie to było możliwe. Prowadziła go w kierunku, który wybrał, pokazując mu, że może stąpać po wszystkim, nawet po ich głowach. Poślizgnęła się tylko raz, lecz Zeke zdołał ją podtrzymać, i nagle znaleźli się na opustoszałej ulicy za leżącym na bruku legionem nieumarłych.
— Teraz w prawo — podpowiedział.
Nadal biegła przodem, prowadząc go, zarazem jednak słuchając wydawanych poleceń. Do jej nosa ukrytego w masce docierała woń lęku, nadziei, gumy, węgla i szkła. Wdychała ją pełną piersią głównie dlatego, że musiała czymś napełnić płuca, zbyt szybko zapomniała, z jakim trudem oddycha się i biega jednocześnie z ciężką maską zakrywającą całą twarz. Zeke także ciężko dyszał, ale był młodszy i chyba na swój sposób silniejszy od niej.
Nie była tego pewna, miała wszakże taką nadzieję.
Czas, który sobie kupili dzięki Stokrotce, właśnie się skończył, a gdyby nawet było inaczej, i tak odbiegli już zbyt daleko od dworca, by broń soniczna mogła ogłuszyć znajdujące się w tej okolicy zgnilasy.
Minęli dwie przecznice i znów skręcili.
Zeke przystanął, by zebrać myśli.
— Proszę — szepnęła Briar błagalnym tonem. — Tylko mi nie mów, żeśmy się zgubili.
Przywarła do ściany i pociągnęła syna za sobą.
— Nie zgubiłem drogi — zapewnił ją. — Spójrz, tam jest wieża, najwyższy budynek w tym mieście. Zaraz za nim powinien być fort. Za chwilę powinniśmy go zobaczyć.
Miał rację. Przebyli resztę trasy, wymacując sobie drogę w kompletnej ciemności i skrywających gwiazdy oparach Zguby, i w końcu wylądowali przed główną bramą fortu, którą oczywiście zabarykadowano od wewnątrz. Briar zaczęła walić w nią, wiedząc oczywiście, że może takimi hałasami zwrócić na siebie uwagę nie tego, kogo trzeba. Zdawała sobie jednak sprawę, że musi podjąć takie ryzyko. Jeśli nie znajdą się za chwilę za ogrodzeniem, dopadną ich nadchodzące już zgnilasy. Słyszała ich jęki dochodzące z przeraźliwie bliskiej odległości, a z tego miejsca nie było innej drogi ucieczki.
Sakwa zwisająca na pasku i obijająca się jej o biodro wydawała się tak lekka, że bała się ją otworzyć, by sprawdzić, ile naboi w niej jeszcze zostało. Wiedziała, że słowo „niewiele” z pewnością oddaje powagę sytuacji, i na samą myśl o nim czuła zimny dreszcz oraz mdłości.
Zeke dołączył do niej, on też tłukł pięściami w bramę fortu i kopał ją zaciekle.
Nagle z drugiej strony masywnych wrót usłyszeli głośne szuranie i odgłos czegoś ciężkiego spadającego na ziemię. Grube pale, z których zbito ogrodzenie okalające fort i bramę, zaczęły się rozsuwać. Po chwili szpara pomiędzy nimi robiła się na tyle szeroka, że kobieta i jej syn mogli się przecisnąć na dziedziniec. W tym samym momencie zza najbliższego narożnika wychynęły pierwsze szeregi szarżujących zgnilasów.