Istniały dwie drogi, którymi można się było dostać za mur otaczający dawne centrum Seattle. Kto chciał pokonać tę przeszkodę, mógł to zrobić, przechodząc nad lub pod nią. Jeśli wierzyć zeznaniom Rectora, Zeke wybrał drogę dołem.
Chłopak nie wiedział, co dokładnie Zeke zabrał ze sobą, wyruszając na tę eskapadę, ale był pewien, że miał przy sobie jedzenie, amunicję i rewolwer dziadka zabrany z nocnej szafki przy łóżku, w której przeleżał ostatnie szesnaście lat. Wziął także kilka drobiazgów należących do Maynarda na wymianę. Jego spinki, kieszonkowy zegarek i muszkę. Rector pomógł mu, organizując znoszoną maskę przeciwgazową.
Zanim Briar wyrzucono z budynku sierocińca, Rector zdążył jej jeszcze powiedzieć o jednej ważnej rzeczy.
— Proszę mnie posłuchać, mogę się założyć o całego dolara, że on wróci maksymalnie za dziesięć godzin. Musi to zrobić. Maska będzie działała tylko przez taki czas. Maksymalnie. Pani syn wie doskonale, że jeśli nie znajdzie tam żadnego schronienia, ma natychmiast zawrócić. Proszę po prostu na niego czekać. Jeśli nie pojawi się do rana, wtedy może pani zacząć się martwić. Ale jestem pewien, że on tam nie zginie, co to, to nie.
Gdy oddalała się od zabudowań sierocińca, brnąc w strugach rzęsistego deszczu, miała ochotę głośno wrzasnąć, lecz zdawała sobie sprawę, że potrzebuje całej energii, jaką posiada, by dotrzeć spokojnie do domu. Poczucie niepewności i wściekłości wyczerpało ją do cna, wciąż też wmawiała sobie, że Zeke doskonale się przygotował do wyprawy.
Nie wspiął się na mur, by zejść z drugiej strony prosto do centrum miasta wypełnionego hordami wygłodniałych zgnilasów i band pospolitych przestępców. Zabezpieczył się dobrze. Zabrał ze sobą wystarczająco dużo zapasów. Istniały więc spore szanse na to, że wyjdzie z tego cało. Dziesięć godzin w masce, a gdy nie znajdzie w tym czasie schronienia, zrezygnuje i wróci za mur. Nie jest głupcem, więc nie zostanie w martwym mieście. A skoro znalazł wejście, zdoła się też stamtąd wydostać.
Kanał, którym przeszedł pod murem, miał wylot w kanałach burzowych na brzegu oceanu, który zwały głazów chroniły przez przypływami. Briar nigdy wcześniej nie pomyślała, że stare kanały mogą być nadal drożne i prowadzić do odgrodzonej części miasta. Były częścią większego systemu, który został zniszczony i zamknięty już po katastrofie na wszelki wypadek. Rector twierdził jednak, że społeczność zamieszkująca centrum oczyściła kilka z nich z gruzu narzuconego przez Kościotrzepa, co umożliwiało łatwiejsze otwieranie niektórych zapór.
Dziesięć godzin upłynie o dziewiątej. Mniej więcej.
Briar postanowiła zaczekać do tej godziny. Powrót do domu na pewno by jej nie uspokoił, mógł ją co najwyżej jeszcze bardziej przybić i rozdrażnić, a podążenie za synem w tym momencie także nie wydawało się sensownym pomysłem. Gdyby wyruszyła teraz, ryzykowałaby, że wchodząc za mur, minie się z nim gdzieś po drodze. Tym sposobem nie miałaby szans na odnalezienie go. Nie wiedziałaby też, co się z nim stało.
Nie, Rector miał rację. Mogła jedynie czekać. Zresztą wcale nie tak długo. To tylko kilka godzin.
Dość czasu, by dostać się na brzeg zatoki i ominąć sięgające pasa zamulone zbiorniki, przechodząc po głazach i ostrych klifach, które kryły wyloty kanałów odpływowych biegnących z osiedli na Przedmieściach.
Noc była ciemna i mokra, lecz Briar wciąż miała na sobie ubranie robocze, w tym ciężkie buty, które doskonale chroniły stopy, były zaś na tyle elastyczne, że pozwalały wyczuwać pod podeszwami kamienie. W sam raz na przeprawę przez głazy. Odpływ zaczął się już dawno — dzięki ci, Boże, choć za to — ale silny wiatr nadal niósł sporo słonej zawiesiny znad oceanu. Przemokła do suchej nitki, nim udało jej się pokonać ostatnią pofalowaną łachę z piachu oraz kamieni i ujrzała oblepione wodorostami mechanizmy, które niegdyś opuszczały i podnosiły rury znikające pod powierzchnią wody.
To tutaj się znajdował częściowo zasypany gruzem i szczątkami drewna murowany cylinder prowadzący prosto pod ulice dawnego miasta.
Po wielu latach kontaktu ze słoną wodą i żrącymi ulewami, po przetrwaniu niezliczonych burz, taranowany nieustającym przybojem wylot tunelu wyglądał, jakby miał się zawalić, gdy tylko Briar go dotknie albo postawi w nim stopę. Niemniej gdy się zbliżyła i przyłożyła obie dłonie do ściany, a potem pchnęła z całych sił, mur nawet nie drgnął.
Przeszła, kucając pod uchyloną klapą, i pozwoliła się prowadzić ognikowi płonącemu w lampie. Miała w niej nafty na wiele godzin, nie musiała się też kłopotać takimi niedogodnościami jak utonięcie w spuszczanej kanałami burzowymi deszczówce. Jednak tutaj, w klaustrofobicznym smolistym wnętrzu ceglanego kanału, światełko lampy wydawało jej się rachityczne i takie wątłe. Sfera światła rozciągała się zaledwie na przestrzeni kilku stóp.
Briar wytężała słuch do granic możliwości, ale do jej uszu docierał jedynie chlupot wody spływającej dnem, wycie wiatru i kapanie deszczu, który wdzierał się do wnętrza przez otwory w zmurszałym sklepieniu.
Tak blisko centrum nie była od narodzin Ezekiela.
Jak daleko znajdowała się teraz od tego miejsca? Co najwyżej pół mili, aczkolwiek w takich ciemnościach i warunkach doczołganie się do celu pod górkę z pewnością zajęłoby znacznie więcej czasu niż przejście tego odcinka po powierzchni. Briar wyobraziła sobie syna idącego z lampą w jednej ręce i z rewolwerem w drugiej. Ciekawe, czy wolał go trzymać w dłoni czy raczej za paskiem?
Czy on w ogóle wie, jak go użyć, gdyby zaszła taka konieczność?
Wątpiła w to. Może zatem wziął go na wymianę? To by było nawet niegłupie, pomyślała. Jeśli jego dziadek jest dla tamtych ludzi bohaterem, to niewielkie przedmioty codziennego użytku i rzeczy osobiste powinny mieć dla nich sporą wartość i można za nie kupić cenne informacje.
Szła w głąb tunelu, dopóki nie znalazła kępy w miarę suchego mchu. Wymacała palcami niewielkie wgłębienie w ścianie i postawiła w nim lampę, sprawdzając kilkakrotnie, czy jest wystarczająco stabilna. Oparła się potem plecami o kamienie i czekała, starając się ignorować ziąb i wilgoć, która po zaoblonych ścianach ściekała jej za kołnierz. Chwilę później zapadła w niespokojną drzemkę, mimo że była przerażona do granic, wściekła, zmarznięta i chora z niepokoju.
I ocknęła się.
Boleśnie.
Głowa omsknęła jej się w tył, trafiając na wystającą z rumowiska cegłę.
Była oszołomiona i skołowana. Nie pamiętała momentu zaśnięcia, więc dość gwałtowne przebudzenie spowodowało wielokrotnie większy szok. Potrzebowała dłuższej chwili, by zrozumieć, gdzie jest i co tutaj robi. I jeszcze jednej, by zauważyć, że wszystko wokół drży i dygocze. Kolejne poluzowane cegły posypały się ze sklepienia, o mały włos nie rozbiły lampy.
Briar chwyciła ją i zakryła własnym ciałem, zanim kolejne odpryski spadły na miejsce, gdzie przed chwilą stało jedyne źródło światła. Łoskot spadających fragmentów obmurowania był ogłuszający. Zdawać się mogło, że w tym wąskim kanale wybuchła regularna wojna.
— Nie, nie, nie — jęczała, usiłując uciec. — Nie teraz. Nie teraz, Boże drogi, nie teraz.
Trzęsienia ziemi były w tej okolicy dość częste, ale naprawdę groźne zdarzały się na szczęście raz na wiele lat. Trudno było jednak ocenić siłę wstrząsu, siedząc w wąskim gardle starego kanału odpływowego.
Briar wypadła z tunelu prosto w mrok nocy. Zdziwiła się też niepomiernie, widząc, jak blisko dotarła przybierająca woda w czasie jej pobytu w kanale. Nie miała przy sobie zegarka, lecz wszystko wskazywało na to, że przespała co najmniej kilka godzin i dawno minęła już północ.
— Zeke! — zawołała z nadzieją, że jej syn jest teraz gdzieś w kanałach i szuka drogi wyjścia. — Zeke! — starała się przekrzyczeć ryk kataklizmu wstrząsającego obmywaną falami ziemią.
Nikt nie odpowiedział na to wołanie, słyszała jedynie ryk bałwanów rozbijających się o kamienisty brzeg. Wylot kanału zadrżał. Briar nie mogła uwierzyć, że ta potężna konstrukcja może się poruszać z taką łatwością, jakby była dziecięcą zabawką. Widziała jednak na własne oczy drgające mocno rury i równie starą maszynerię, której zadaniem była niegdyś stabilizacja wylotu.
Nagle wszystkie elementy tej konstrukcji wygięły się, a potem runęły niczym domek z kart. W górę trysnęły kłęby pyłu zduszone natychmiast wszechobecną wilgocią.
Briar zamarła. Kompensowała lekko ugiętymi nogami drgania ziemi, trzymając się nadal prosto, wymyślając równocześnie tysiąc jeden powodów, dla których nie powinna spanikować.
Dzięki Bogu, że zdążyłam stamtąd wyjść, pomyślała. Przeżyła już kilka poważniejszych wstrząsów, więc wiedziała, jak straszne jest uczucie, gdy człowiek nie ma pewności, czy rozedrgane sklepienie nie zwali mu się zaraz na głowę.
— Zeke’a nie było w kanałach — powtarzała sobie. — Gdyby tamtędy przechodził, musiałby mnie zauważyć. Nie było go w tunelu, kiedy się zawalił. Nie było go tam.
Ale to oznaczało, że nadal przebywa za murem, albo już martwy, albo bezpieczny.
Gdyby nie wierzyła w tę ostatnią opcję, z pewnością by wybuchnęła płaczem, a łzy na pewno by jej nie pomogły. Zeke pozostał w mieście, a trzęsienie ziemi odcięło mu drogę powrotu.
Teraz nie miała już powodu, by dalej czekać.
Teraz musiała wyruszyć mu na ratunek.
A skoro nie istniała już droga pod murem, Briar mogła go pokonać tylko górą.
Piaszczysta łacha wciąż się chwiała, choć już znacznie słabiej, ale zdesperowana kobieta nie zamierzała czekać, aż się zupełnie uspokoi. Naciągnęła mocniej kapelusz, ścisnęła w dłoni rączkę lampy i zaczęła się wspinać na błotniste zbocze, nie bacząc na uderzające o siebie z trzaskiem głazy i trzęsące się wciąż na fundamentach paskudne domy Przedmieść.
Dwiema drogami można się dostać za mur, dołem i górą — tak powiedział Rector.
Dołem nie przejdzie. Musi to zrobić górą.
Może i byli ludzie, którzy potrafiliby się wspiąć na tak wysoką ścianę, niemniej Briar z pewnością nie należała do nich. Gdyby zainstalowano na murze jakieś drabiny albo ukryte schody, Zeke skorzystałby z nich, zamiast się szwendać po mrocznych tunelach.
Przejście górą wymagało dostępu do jakiejś machiny latającej.
Kupcy udający się w głąb kontynentu, jeśli tylko mogli, wracali nad górami. Nie da się ukryć, że przy tak silnych i nieprzewidywalnych prądach powietrznych ryzykowali nieustannie, a ogromne wysokości utrudniały im oddychanie, niemniej piesze wędrówki przez ośnieżone przełęcze były równie niebezpieczne, nie mówiąc już o tym, że trwały znacznie dłużej. Jazda wozem była jeszcze trudniejsza, ponieważ trzeba było zadbać nie tylko o siebie, ale i o ciągnące go zwierzęta. Statki powietrzne nie były najdoskonalszym rozwiązaniem tego problemu, lecz wielu przedsiębiorców uznawało je za najrozsądniejsze wyjście.
Tyle że nie o tej porze roku.
W lutym całe wybrzeże spowijały strugi lodowatych deszczy. Nad górami padał śnieg albo szalały burze, podczas których zeppelinami miotało jak liśćmi na wietrze.
Jedynymi statkami powietrznymi, które startowały o tej porze roku, były balony z kontrabandą. W chwili gdy dotarło to do Briar, zrozumiała coś jeszcze: żaden szanujący się obywatel nie skieruje tak wartościowej jednostki nad teren poza murami Seattle. Ryzyko zetknięcia ze żrącymi oparami Zguby było zbyt wielkie.
Ona jednak wiedziała coś jeszcze o tym toksycznym gazie.
Był cenny.
Chemicy potrzebowali go do wytwarzania soku cytrynowego. A jedynym jego źródłem było centrum miasta. Statki powietrzne latały nad zamkniętym centrum regularnie nawet w najgorszą pogodę. Te dwa fakty kołatały jej po głowie, dopóki nie połączyła ich w jedną jakże logiczną konkluzję, którą zamierzała wcielić w czyn.
Po głównym trzęsieniu ziemi pojawiły się wstrząsy wtórne, ale i one zaniknęły po chwili. Gdy tylko ziemia zamarła w bezruchu, Briar Wilkes pobiegła przed siebie.
Po drodze do domu mijała stosy ruin, płaczących i nawołujących się ludzi, którzy stali na środku brukowanej ulicy w przemoczonych koszulach nocnych. Tu i ówdzie widać było zarzewia pożarów konsumujących zawalone domy. W oddali słychać już było dzwony zwołujące ochotniczą straż pożarną, kolejne dzielnice budziły się z chaosu jedna po drugiej.
Nikt nie rozpoznał pędzącej przed siebie Briar, gdy z lampą w dłoni wspinała się po zboczu wzgórza, omijając miejsca, w których zawaliły się wielkie konstrukcje, blokując całkowicie drogę. Tam, na dole, przy plaży trzęsienie ziemi nie wydawało się zbyt potężne, ale ziemia potrafiła zachowywać się czasami bardzo dziwnie i nie wszędzie drżała z jednakową siłą. Te wstrząsy były niemal tak straszne jak…
Dla niej były tak samo straszne jak wspomnienie Kościotrzepa przesuwającego się głęboko pod jej nogami, rozrywającego ściany piwnicy, kruszącego ziemię, miażdżącego kamienie i niszczącego wszystko, co napotkał na swojej drodze.
I nie była jedyną, która tak myślała. Chyba każdy mieszkaniec Przedmieść odnosił podobne wrażenie, gdy ziemia zaczynała drżeć po raz kolejny.
Briar nie przejmowała się domem ojca; przetrwał nie takie kataklizmy. Kiedy dotarła na miejsce, nie poczuła wielkiej ulgi, widząc, że nadal stoi i nic nie wskazuje na to, by został uszkodzony. Tylko widok czekającego na ganku Zeke’a mógł ją w tym momencie powstrzymać.
Otworzyła drzwi i wpadła do zimnego zaciemnionego wnętrza, które wciąż wydawało się tak kompletnie puste jak wtedy, gdy je opuszczała.
Jej dłoń zamarła na gałce drzwi prowadzących do sypialni ojca.
Wahała się przez moment, czy powinna złamać pielęgnowany od tylu lat zwyczaj.
Zacisnęła jednak palce i przekręciła ją mocno.
W środku panowały niezmącone ciemności, dopóki nie rozgoniła ich przyniesioną lampą. Ustawiła ją na szafce nocnej, zauważając przy okazji, że szuflada, z której Zeke zabrał wspomniany przez Rectora rewolwer, wciąż jest otwarta. Wiele by dała, aby wziął co innego. Ta broń była zabytkiem, kiedyś należała do teścia Maynarda. Ojciec nigdy z niego nie wystrzelił, prawdopodobnie nie dało się tego zrobić, ale o tym Zeke nie mógł przecież wiedzieć.
Znów poczuła wyrzuty sumienia, choćby dlatego, że mogła mu tak wiele wyjaśnić, powiedzieć. Coś. Cokolwiek.
Zrobi to, gdy przyprowadzi go do domu.
Gdy znajdą się tutaj znowu razem, opowie mu o wszystkim, co zechce wiedzieć. O każdej historii albo fakcie. Niech pozna całą prawdę, byle tylko przeżył tę eskapadę. Może i Briar była wyrodną matką, a może zrobiła dla niego wszystko, co mogła. Teraz, gdy Zeke błąkał się po zatrutym centrum ogrodzonego murem miasta, wśród nieumarłych ofiar Zguby łaknących świeżego mięsa i band rzezimieszków gnieżdżących się po zniszczonych domach i piwnicach, nie miało to już najmniejszego znaczenia.
Niemniej musiała iść tam za nim, aby odpokutować za wszystkie pomyłki, przemilczenia, zapomnienia i kłamstwa, jakimi go przez te lata karmiła.
Położyła dłonie na gałkach drzwi wielkiej szafy Maynarda i otworzyła ją na oścież. Cofnęła się o krok, robiąc marsową minę. Fałszywe dno uniosło się, gdy wsunęła kciuk w odpowiedni otwór.
Poczuła w żołądku lodowaty ciężar.
Wszystko leżało na swoim miejscu, tak jak pamiętała.
Chciała pochować te rzeczy razem z ciałem Maynarda. Wtedy nie wyobrażała sobie, że mogłaby ich kiedykolwiek potrzebować. Ale stróże prawa przyszli i wykopali jego ciało. A gdy je zwrócili, było całkiem nagie. Zdjęli z niego wszystkie ubrania, które z takim mozołem wcześniej nałożyła.
Pół roku później Briar znalazła je na progu domu, starannie złożone i upchnięte do sporej torby. Nigdy się nie dowiedziała, kto je zwrócił i dlaczego to zrobił. Uznała, że Maynard zbyt długo spoczywał w ziemi, by go ponownie niepokoić. I tym sposobem rzeczy, których używał na co dzień, trafiły do ukrytej szuflady pod dnem szafy.
Wyjmowała je teraz jedną po drugiej i układała na łóżku.
Karabin, odznakę, twardy skórzany kapelusz, pas z wielką owalną sprzączką i kaburę pod pachę. Ciężki płaszcz wisiał jak duch w czeluści czworonożnej szafy. Ściągnęła go z haczyka i wystawiła na światło. Czarny jak noc za tymi ścianami, gruby wełniany trencz został natarty tłuszczem, dzięki czemu stał się nieprzemakalny. Jego mosiężne guziki zmatowiały, ale wciąż mocno się trzymały. W jednej z kieszeni Briar znalazła gogle, których nigdy wcześniej u ojca nie widziała. Zdjęła swój przemoczony płaszcz i zamieniła go na okrycie Maynarda.
Kapelusz był nieco za duży, miała za to o wiele więcej włosów na głowie niż Maynard, co skompensowało różnicę. Pas ze sprzączką, na której wyryto litery MW, okazał się za długi, lecz nie przejęła się tym, tylko przewlekła go przez szlufki swoich spodni. Po zapięciu owalny kawał ciężkiego metalu zwisał jej nisko na brzuchu.
Z tyłu szafy stał płaski brązowy kufer pełen amunicji, szmat i oliwy. Briar nigdy wcześniej nie czyściła powtarzalnego spencera ojca, ale tysiące razy widziała, jak to robił, więc znała na pamięć każdy ruch. Przysiadła na skraju jego łóżka i powtórzyła każdą zapamiętaną czynność. Gdy zalśnił w końcu w słabym blasku skręconej lampy, wyjęła woreczek z gotowymi nabojami i włożyła je do magazynka.
Na dnie kuferka znalazła pudełko pełne zapasowej amunicji. Chociaż pokrywała je gruba warstwa kurzu, poukładane w nim naboje, mimo wieloletniego leżakowania, wyglądały jak nowe. Zapakowała je do sakwy, którą wypatrzyła pod łóżkiem. Dorzuciła do nich też gogle ojca, swoją maskę przeciwgazową jeszcze z czasów ewakuacji, kapciuch z tytoniem i całą zawartość słoja po kawie, który przezornie ukryła za piecykiem. Było tam ze dwadzieścia dolarów. Nie miałaby tak wielkiej sumy, gdyby nie to, że otrzymała właśnie kolejną wypłatę.
Nie przeliczyła banknotów. I tak wiedziała, że za tyle nie zajechałaby zbyt daleko. Niemniej powinno to wystarczyć na pokonanie muru. A jeśli się okaże, że kwota jest za mała, pomyśli nad innym rozwiązaniem.
Zauważyła pomiędzy grubymi zasłonami w oknie sypialni ojca, że niebo zaczyna się już różowić na horyzoncie — co oznaczało, że spóźniłaby się do pracy, gdyby oczywiście miała zamiar iść do oczyszczalni. Od dziesięciu lat nie miała jednego dnia wolnego, ale nie dbała o to, czy darują jej tę nieobecność czy ją wyleją.
Za nic nie pójdzie tam dzisiaj.
Musiała zdążyć na prom płynący na wyspę Bainbridge, tam gdzie stacjonowały i tankowały paliwo statki powietrzne lokalnych biznesmenów. Jeśli przemytnicy nie korzystali z tego samego portu, z pewnością znajdzie tam kogoś, kto wskaże jej drogę do miejsca, skąd przerzucają kontrabandę.
Wcisnęła strzelbę do skórzanego futerału i przewiesiła go sobie przez plecy, potem podniosła sakwę i zamknęła drzwi do szafy. Moment później zostawiła za sobą mroczny pusty dom.