Indra przystanęła nagle.
– Oooch – szepnęła cichutko.
– Ładnie, prawda? – Ram uśmiechnął się krzywo.
Armas zawołał zachwycony:
– Myślałem, że Królestwo Światła to najpiękniejsza kraina na świecie. Ale to…
Ram nie odpowiadał. Wszyscy wiedzieli, że to terytorium należy do Królestwa Światła, że to tylko jego część. Chociaż bardzo od niego odgrodzona.
Indra bez słowa rozglądała się wokół. Wzniesienia ginęły w oddali, ale wijące się ścieżki to pięły się w górę, to opadały w dół. Układały się niebywale symetrycznie, na dole u podnóża wzgórz szersze, potem coraz węższe, w doskonałej równowadze podchodziły ku szczytom. Ku niebu pięły się łuki, ale nie były takie smukłe i zgrabne jak w głównym królestwie. Te tutaj w środku były wygięte, po bokach zaś załamywały się pod kątem prostym. Prawdopodobnie wskazują wejścia do poszczególnych terytoriów, pomyślała. Wysokie, podobne do cyprysów drzewa w starannie wytyczonych szeregach oraz niemal geometrycznych grupach rosły na przemian z akacjami – tymi drzewami o szerokich koronach, które spotyka się na afrykańskich równinach – tworząc niezwykle wyszukane połączenie. Pomiędzy grupami drzew znajdowały się symetrycznie ułożone osady niezwykłej urody. Stolica była widoczna w oddali, cudowne miasto rozłożone na najwyższych wzgórzach z białymi, starannie zaplanowanymi dzielnicami, z których każda posiadała własną górującą nad domami wieżę.
Wszystko utrzymane w surowym klasycznym stylu, budynki z marmurowymi kolumnami i tarasami i te przyciężkawe tuki. Najbliżej nowo przybyłych znajdowała się aleja z marmurowymi rzeźbami, które wyglądały, jakby zostały wykonane przez wybitnych artystów dawno minionych czasów. Po obu stronach alei rozciągały się parki ze stylowymi żywopłotami i symetrycznie rozłożonymi grządkami kwiatów.
Chodziło najwyraźniej o to, by przeszli tą aleją na szczyt najbliższego wzniesienia, gdzie stała mieniąca się biała budowla, która zdawała się na nich czekać. Wijąca się droga została ozdobiona kamiennymi grotami.
– Follow the yellow brick road – mruknęła Indra, ale ponieważ była w tym towarzystwie jedyną osobą, która przybyła z zewnętrznego świata, domyśliła się, że jej towarzysze nie znają „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. A sama nie była w stanie im teraz tego wytłumaczyć.
Przyglądała się badawczo rzeźbom.
– To nie jest styl grecki. Rzymski też nie i nie bizantyjski. Mimo to bardzo klasyczny! Co to za styl, Ram?
Zanim zdążył jej odpowiedzieć, znowu rozległ się ten przemawiający do nich przez megafon głos. Dochodził z budynku na wzniesieniu.
– Podejdźcie bliżej!
To nie było zaproszenie, to rozkaz. Indra zadrżała w tym ciepłym, pachnącym kwiatami powietrzu.
Z jakiegoś innego miejsca docierała do nich niebiańska muzyka, Indra nie wiedziała skąd, w każdym razie nie z megafonu. Odnosiło się wrażenie, że muzyka jest jakoś wtłoczona w powietrze.
– Nadzwyczajne – mruknęła.
– Otóż to właśnie – odpowiedział Ram niechętnie.
Buty idących stukały po kamieniach. To znaczy sandały kobiet na wysokich obcasach, mężczyźni mieli buty o miękkich podeszwach.
Nigdzie ani śladu człowieka. Jeśli w tym miejscu rzeczywiście mieszkają ludzie, ale wszystko na to wskazywało.
Kiedy byli już niemal u celu, rozległ się krzyk:
– Stop!
Usłuchali.
– Jeden lok pani ubranej na biało leży nie tak jak trzeba – zawołał niewidzialny mówca. – To obraza dla naszego szanownego ludu.
Ram udawał, że tłumaczy te słowa Vidzie, która drżącymi ze zdenerwowania palcami próbowała stwierdzić, który lok w artystycznej fryzurze Indry leży nie tak jak powinien. W końcu zdawało jej się, że znalazła, ale głos w megafonie niecierpliwił się.
– Nie, nie, znacznie wyżej! Czy wy nie macie poczucia estetyki w tym waszym niedorozwiniętym królestwie?
Vida po omacku znalazła jakiś lok, który mógł denerwować niezwykłego pięknoducha, tym razem chyba właściwy. Ten człowiek musi używać lornetki, pomyślała Indra, a może nawet teleskopu.
Twarz Rama była absolutnie pozbawiona wyrazu, ona jednak czuła, że Lemur drży z gniewu. I nie był to gniew skierowany przeciwko niej lub przeciwko Vidzie.
– Proszę się przedstawić!
Było w najwyższym stopniu upokarzające, że muszą tak stać tutaj pośrodku drogi i rozmawiać z kimś, kto nawet nie zadaje sobie trudu, by im się pokazać.
– Wielce szanowny panie, ja jestem Ram, zwierzchnik Strażników w Królestwie Światła. Rok jest moim zastępcą, a to jest jego małżonka, Vida, osoba wysoko wykształcona w zawodach praktycznych.
– Lemurowie – skonstatował głos lakonicznie. – A ci dwoje?
– Ten młody człowiek to Armas, syn ziemskiej kobiety i Strażnika Góry, który jest jednym z Obcych. A zatem Armas jest półkrwi Obcym.
Głos brzmiał teraz arogancko.
– Półkrwi Obcy? Półkrwi???
Indra słyszała, że Armas oddycha ciężko przez nos, powoli, chcąc się opanować. Ram spokojnie mówił dalej:
– A oto jest Indra, dla której my stanowimy eskortę. Indra jest kobietą przybyłą z Ziemi i została wyznaczona do zajęcia się wybranym dzieckiem.
Teraz głos był lodowato zimny.
– Zwyczajna kobieta pochodząca z Ziemi? Ona się ma zajmować naszym najdroższym skarbem? Tym razem Obcy posunęli się za daleko. Dlaczego przysyłają tylko piątkę, w dodatku złożoną z byle kogo? Dlaczego nie przybyli sami?
– No właśnie – mruknął Ram. Głośno zaś powiedział: – Indra pochodzi z wyjątkowego rodu.
– Z królewskiego? Książęcego? Cesarskiego?
– Nie, nie w tym rzecz. Jej ród stoi znacznie wyżej.
W aparacie rozległ się jakiś ogłuszający trzask, a po chwili z białego budynku wyszli żołnierze w idealnie ustawionej marszowej kolumnie. Na białych ubraniach nosili antyczne czerwone zbroje. Gdyby przyszło im brać udział w wojnie, nieprzyjaciel dojrzałby ich nawet z dużej odległości w ciągu dwóch sekund. Zanim przybysze z Królestwa Światła zdołali zareagować, zostali okrążeni i całą piątkę poprowadzono jakąś boczną drogą, która, rzecz jasna, miała swój odpowiednik wiodący w przeciwnym kierunku.
– Jesteśmy więźniami – mruknął Ram. – Tutejsze władze uważają, że jedynie Obcy mogą się z nimi równać, a właściwie to i oni nie bardzo.
– Żaden Obcy nie chciał tu przyjść – powiedział Armas cicho. – Oni mają problemy z życzliwym zachowaniem się wobec tych tutaj, a nie chcą wywoływać konfliktu.
– Skoro mowa o konflikcie – mruknęła Indra. – Kto jest wrogiem tych nadętych kogucików?
– Nie wiem – odparł Rok. – Chyba po prostu lubią wojskową dyscyplinę. Są więc bardzo precyzyjni we wszystkim.
– Dziwne, że całą naszą grupkę prowadzą w tym samym kierunku! To przecież burzy system.
– Jest nas pięcioro – przypomniał Rok. – Zdaje się, że nie zdołali nas podzielić.
Przybysze tłumili śmiech.
– Ram – szepnęła Indra. – Czy wy zrobiliście to świadomie? Wysłaliście nieparzystą liczbę?
Ram próbował zachować powagę.
– Żeby zrobić im na złość, o to ci chodzi? Nie, ale pomysł nie jest głupi.
– Proszę iść równo! – rozległo się z megafonu.
– Głupi, stary dziad – mruknęła Indra bez szacunku. – Przeklęty ważniak!
Dziesięciu żołnierzy, którzy byli niżsi nawet od Vidy, maszerowało dwójkami, po obu stronach każdego z gości, tak by nikt nie mógł im uciec. Indra popatrzyła surowo na jednego z nich i powiedziała cicho: „Głupek!”, Armas zaś uciszał ją, powstrzymując śmiech.
– Co robicie, kiedy ci tutaj przychodzą z wizytą do Królestwa Światła? – zainteresowała się Indra.
Ram odrzekł:
– Przyjmujemy ich bardzo przyjaźnie, witamy, wydajemy dla nich ucztę, złożoną z najlepszych dań, jakie potrafimy przygotować.
– No właśnie – syknęła Indra przez zęby. – Jestem taka głodna, że mogłabym gryźć te krzaki. Ale z pewnością nie zostaniemy zaproszeni na żaden powitalny obiad.
Żołnierze byli uzbrojeni w smukłe kordziki i, co zdumiewające, w pistolety. Dosyć osobliwe połączenie.
– Broń to niemal jedyna rzecz współczesna, którą oni tolerują – oznajmił Rok. – Typowe dla mężczyzn. Przyjęli też od nas różne udogodnienia. Takie jak megafony i telekomunikację na przykład.
– Ale aparacików Madragów nie mają – stwierdziła Indra ze złośliwą satysfakcją. Najwyraźniej ta sytuacja ją cieszyła.
– Nie, tego nigdy od nas nie dostaną. Już dawno sprawiają nam przykrości. Traktują nas jak swoje sługi.
– To rzeczywiście pech, że wybrany musiał się urodzić właśnie tutaj – westchnął Ram, a tymczasem na tle kwitnących zarośli zobaczyli niski dom. – Gdyby nie to, uniknęlibyśmy tej wyprawy.
– Założę się, że identyczny dom znajduje się po drugiej stronie drogi – rzekła Indra. – W otoczeniu dokładnie tak samo przystrzyżonych krzewów.
– Możesz być tego pewna!
Armas westchnął zniecierpliwiony.
– Tu jest tak pięknie, niemal nieznośnie pięknie. Ale cofam to, co powiedziałem przedtem. W Królestwie Światła jest dużo piękniej.
– Och, tak – potwierdziła Indra. – Ten straszliwy porządek pozbawia wszystko życia.
– Tak – westchnęła Vida. – Czy zwróciliście uwagę, że rzeźby w alei również ustawiono parami? Wygląda to komicznie.
– Dziękuję wam za te słowa – mruknął Ram. – Miałem nadzieję, że takie właśnie wrażenie to na was zrobi.
Zostali wprowadzeni do wnętrza niskiego domu, który nosił wyraźne cechy więzienia. Eleganckie, białe więzienie z kwiatami w wazonach po obu stronach drzwi, które zostały zamknięte na klucz. Wewnątrz znajdowały się dwa okratowane pokoje. Żołnierze wahali się przez chwilę, próbowali jakoś rozdzielić zatrzymanych, ale wciąż wychodziło im, że dwa i dwa to pięć, i w końcu z surowymi twarzami wprowadzili wszystkich pięcioro do jednego pokoju. Pięciu strażników zajęło miejsca w drugim, a pozostałych pięciu opuściło budynek.
Goście nie próbowali już zachować powagi.
– Taki jesteś spokojny, Ram – powiedziała Indra, gdy nie byli już w stanie dłużej tłumić rozbawienia. – Czy ty to przewidziałeś?
– Że zostaniemy więźniami? To nie pierwszy raz. Oni w ten sposób chcą nas zmiękczyć. Żebyśmy wiedzieli, gdzie jest nasze miejsce.
Rozsiedli się na ławkach. Vida sprawdzała, czy ubranie Indry leży jak trzeba.
– Czy oni wszyscy są takimi idiotami jak ten typ w megafonie? – zapytała Indra, wygładzając jakąś fałdę na sukni.
Ram zamyślił się.
– Szczerze powiedziawszy, nie wiem. W ogóle wiemy bardzo mało o tutejszej społeczności, rozmawiamy jedynie z klasą wyższą. A jej przedstawiciele są po prostu nieznośni.
Indra próbowała usiąść wygodniej, ale nie było to łatwe w tym niezwykłym stroju, który przecież nie został przygotowany do noszenia na świeżym powietrzu. Pomogła Vidzie wygładzić fałdy spódnicy. Obie młode kobiety z niepokojem sprawdzały, czy na ubraniu nie pojawiła się jakaś plamka.
– Ram, czy nie czas już, byś nam trochę wytłumaczył, co to jest za hołota… to znaczy ludzie, którzy tutaj mieszkają? Czy oni trafili tu po tak zwanych rozrachunkach?
– Nie, nie! Chciałem poddać cię próbie, zobaczyć, czy sama się domyślisz, kim są tutejsi mieszkańcy, ale jeszcze nie było po temu okazji.
Indra przeniosła uważne spojrzenie na strażników siedzących w drugiej celi. Udawali oni, że nie widzą więźniów, więc mogła bez przeszkód im się przyglądać. W twarzach mieli coś szlachetnego, coś przypominającego starożytnych Greków, ale w ogóle sprawiali wrażenie bardzo skrępowanych, bezwolnych i usztywnionych, mogłaby przysiąc, że nie roześmialiby się nawet, gdyby zaczęła opowiadać dowcipy. Czy powinna opowiedzieć jeden z tych naprawdę pieprznych?
Nie, przecież nie zna ich języka, a oni nie mogli zrozumieć, co Indra i jej przyjaciele mówią. Ale pomysł był kuszący, ciekawe, jak by zareagowali. Szokiem? A może oburzeniem? Albo przyjęliby dowcip jako zachętę?
A tego właśnie Indra sobie nie życzyła. Nie byli w jej typie, już Armas jest dużo bardziej pociągający. Nie miała jeszcze okazji, by wypróbować na nim swoje uwodzicielskie sztuczki. I wyglądało na to, że w najbliższej przyszłości też takich możliwości nie będzie.
Ponownie zwróciła się do Rama i słuchała, co mówi:
– Oni mieszkają tutaj od dziesięciu tysięcy lat, co najmniej. I zdegenerowali się bardzo, stali się pedantycznymi, pozbawionymi horyzontów, małostkowymi estetami.
Jego głos brzmiał łagodnie.
– Kiedyś na Ziemi byli wysoko rozwiniętym, szlachetnym, kulturalnym ludem. Tak, tak, pod względem kultury i ogłady przewyższali nawet nas, Lemurów.
– Oj! – jęknęła Indra i poprawiła się na miejscu z nagle rozjarzonymi oczyma. – Oj! Myślę, że wiem. Nic nie mów! To są Atlantydzi, prawda? Pochodzą z zaginionej Atlantydy!
– Brawo! – wykrzyknął Ram. – Wiedziałem, że się domyślisz.